Przejdź do zawartości

Wśród lodów/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wśród lodów
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wilgotne tumany nikły zwolna i opadały, zostawiając w powietrzu ostry lodowaty pyłek. Słońce na krótko ukazywało się nad szczerbatemi lodowcami; świeciło słabo, było czerwone i nad sobą miało widmo tęczowe.
Kapitan, przekonawszy się, że lody dobrze zamarzły, kazał znieść na dół część zapasów i rzeczy, złożyć je i przykryć płótnem żaglowem. Na jednej z gór lodowych wzniesiono domek dla obserwacyj meteorologicznych, które prowadził młodszy oficer, milczący lejtnant Nordwist. Na lodzie również zbudowano chatę dla psów jazdowych, których było trzy tuziny. Nadzór nad niemi powierzono grubemu Dickowi, majtkowi do wszystkiego.
Marynarze bardzo lubili swoje psy, których obecność, igraszki, psoty i bójki przypominały im ulice dalekich wiosek rodzinnych. Jeden z majtków narysował nawet portrety wybitniejszych „brysiów“. Dick umieścił rysunek na widocznem miejscu wspólnej kajuty i był niezmiernie z niego dumny.
— A co!... Jakie pyszczki?!... Admiralskie!... Nieprawda?! — wołał wesoło.
Resztę zajęć rozdzielono skrupulatnie między całą załogę; jednem z głównych było usunięcie mas lodów, przywartych do boków okrętu. A nie było to rzeczą łatwą! Musiano je rozsadzać prochem i bawełną strzelniczą. Trzeba też było zająć się naprawą uszkodzonych części statku, wzmocnić osłabione wiązania, by z wiosną w dalszą puścić się drogę. Oficerowie zajęci byli robieniem obserwacyj astronomicznych i klimatycznych; mierzyli głębokość morza, określali słoność wody i jej temperaturę, badali prądy; każdy z nich miał wyznaczonych sobie do pomocy majtków, kolejno się zmieniających. Codzień mały oddział wyruszał na wyprawę między lody i zdala obchodził parowiec dokoła; a choć zabito tylko jednego białego niedźwiedzia w początkach jeszcze, potem zaś nie widziano już więcej zwierzyny, kapitan rozporządzenia nie zmieniał — gdyż wycieczki te miały ważne znaczenie, podtrzymywały bowiem ożywienie w załodze. Czuwał on pilnie nad tem, by praca, wypoczynek i rozrywka szły po sobie w pewnym z góry nakreślonym porządku. Mieszkania na zimę nie zmieniano. Parowiec okazał się suchym i wygodnym domem. Nieprzyjemnem było tylko położenie, w jakiem stał, ale i do tego przyzwyczajono się wkrótce.
Słońce wcale się już nie ukazywało. Dni poznawali po gwiazdach, które, jak wskazówki zegara biegały dokoła nieruchomo w zenicie stojącej gwiazdy polarnej. Ale zato co noc prawie płonęły zielonawe, błękitne i różowe smugi zorzy północnej. Zima podbiegunowa przykryła ich na długo ciemnem swem wiekiem. Trzeba było uzbroić się w męstwo i cierpliwość.
Co wieczór, po pracy, żeglarze zbierali się we wspólnej kajucie i, obsiadłszy dokoła okrągły stół, czytali, pisali, rysowali. Co niedzielę jeden z oficerów miał odczyt, ilustrowany obrazami niknącemi.
Między marynarzami znajdowali się ludzie mało wykształceni; byli nawet tacy, co czytać nie umieli. Kucharz Li, Chińczyk, mówił bardzo źle po angielsku, czytać nie umiał także; znał wprawdzie kilka chińskich hieroglifów i podobno niegdyś pisał rachunki, a nawet wnosił do ksiąg familijnych ważniejsze wypadki, jak tego wymaga dobre wychowanie chińskie, ale obecnie znaki te okazały się niewystarczające dla zapisania czegokolwiek. Li zabrał się gorliwie do nauki języka angielskiego, ale nie umiał sobie dać rady ze spółgłoskami, których więcej nad dwie nie mógł razem wymówić. Rodzaje rzeczowników wprawiały go też w kłopot niemały: okręt nazywał „ona“ i lód — „ona“, a nawet wielkiego Toma Smiles’a, starszego majtka, określał zaimkiem „ona“. Sprawiało to wszystkim wielką uciechę i tak się podobało, że nikt nie nazywał go inaczej jak „ona“ lub „oneczka“.
Jurek, myśliwy z Alaski, nie umiał nawet tego, co Li; mówił źle po angielsku i ciągle używał wyrażenia „ja myślę“, pokrywając w ten sposób brak wyrazów. Obaj oni uczyli się czytać i pisać w tym języku. Inni studjowali geografję, astronomję, historję; byli nawet tacy, którzy zagłębiali się w dociekania filozoficzne... Ale nadewszystko lubili poobiednie godziny, gdy wolno im było zbierać się w swojej kajucie dla wypoczynku i palenia. Na tych zebraniach królował „wesoły Dick“, tęgi, krępy marynarz, bywalec i bajarz nielada. Leżąc w hamaku, wzdychał zazwyczaj i biadał ciężko:
— Ot łajdactwo! wierutne łajdactwo!... Zobaczycie tylko, ile tam dziś szronu narosło w kątach naszej izby... Zimno wzmaga się, a wesołości ubywa. W powietrzu taki mróz, że oddychając, zdaje ci się, iż lód łykasz... A jednak na warcie stać trzeba!... Onegdaj na polowaniu tyle szronu zebrało mi się na wąsach, brodzie, brwiach i rzęsach, że z bólu chciałem krzyczeć gwałtu... a gdym zaczął zbierać te sopelki, to poparzyłem sobie palce niby gorącemi węglami... Nie wiem, czy teraz będę mógł grać na fortepianie tak dobrze jak dawniej; nic więc nie zyskam w tej podróży... A jeszcze Bóg jeden wie tylko, jak się to wszystko skończy! — dorzucił smętnie.
— Dałbyś spokój!... Powiedz nam lepiej co wesołego.
— Nie mam ochoty... Zresztą... smucić się nie warto!... Chyba gdyby Tom...
— Ja myślę — zaczął Jurek.
— Ty nie myśl, nie myśl!... — przerwali mu ze śmiechem inni.
— Gdzież Tom? — dopytywał się Dick. — Nie można opowiadać bez niego.
— Jestem tu... na swojem miejscu!... — odezwał się gruby głos z kąta.
Tom stał w głębi, oparty o drzwi; czapkę futrzaną zsunął na tył głowy, ręce włożył w kieszenie i pykał sobie spokojnie, puszczając dymek z dużej piankowej fajki, wyrzeźbionej w kształcie głowy tureckiej.
— Ot strzaszydło! — wołał z zachwytem Dick. — Gdyby ongi moja mama spotkała była takiego w ciemności, napewno miałbym dziś konwulsje... Która też to głowa więcej warta? czy ta, z której się kurzy, czy ta, w której się kryje nasza mądrość okrętowa?...
Tom milczał i uśmiechał się.
— Cóż ci opowiedzieć?... Nie gniewaj się, kochanie!...
— Opowiedz choć raz... prawdę!
— O! tego towaru mało w moim sklepiku!... I drogi... chyba, że dasz za niego twoją fajeczkę.
— Ja myślę, że fajeczka... — wtrącił Jurek.
— Cóż znowu! — przerwali mu inni. — Fajeczka bez zarzutu!
Istotnie, można jej było pozazdrościć Tomowi. Przepalona nieco, miała kolor cynamonowy, właściwy rasie tureckiej — a twarz wyszła z rąk rzeźbiarza jak żywa.
— Kosztuje 50 dolarów — objaśniał Tom.
Ta fajka była jedyną dumą tego majtka, jedyną własnością, którą się szczycił.
— A więc chce wam się prawdy tym razem!... — rzekł Dick, wyciągając się w hamaku. — Dobrze, opowiem wam... jak zabili mnie rozbójnicy w Albanji...
— Jużeśmy słyszeli...
— Tak, tak... i ona to słyszała... i jeszcze gotowa... Ona zabita żywa... — przeciągał Li, kiwając głową...
— Nie, nie!... innym razem! Dziś prosimy o coś nowego; coś takiego, gdzie dużo ciepła, słońca!... coś z południa!...
— Dobrze. Powiem wam więc o tygrysie. Choć to niezupełnie z południa, ale zato poczęści prawda... Albo może opowiedzieć wam, jak zostałem królem pod równikiem?...
Wszczął się hałas; głosy były podzielone.
— Opowiadaj jedno i drugie — godził zwaśnionych Tom.
— Zgada, przyjacielu! Cicho! Uspokójcie się... gdyż lękam się, że żadnego nie skończę... Czas upływa!
— Cicho! Słuchajcie!... Niech opowiada, co chce!
— Było to w roku tysiąc... setnym... zapomniałem którym... w kraju Usuryjskim. Przybyłem tam z transportem dynamitu, dla budującej się drogi syberyjskiej. Mieli w tem miejscu czy tunel robić, czy skały rozsadzać, dość, że dynamitu było dużo. Ponieważ urzędnik z odbiorem się nie śpieszył i nie przyjeżdżał, więc musieliśmy urządzić składy i pilnować. Skład znajdował się za wioską, wśród pola, w bliskości rzeki, po której przypłynęliśmy z transportem; dokoła był las czarny, a pole i wioska wyglądały wśród niego jak mała wysepka. Morze, rzecz w świecie najmilsza, ale ląd stały przyda się czasem, więc często zaglądaliśmy do wioski, szczególnej ja... Mieszkali tam ludzie biedni, ale gościnni. Mieli oni jedną wielką wadę, że lubili odkładać wszystko do jutra. Nawet i wtedy nie śpieszyli się, gdy tygrys ukazał się w sąsiedztwie i zaczął dusić im krowy. Co noc rozlegały się ryki bydląt, a chłopi siedzieli w domu i, skrobiąc się w głowę, próbowali odgadnąć, czyją krowę zjadł tygrys. Przyszło im nareszcie do głowy zamykać bydło na noc w chlewach.
Nic nie pomogło. Tygrys zaczął nawiedzać wieś, łapać psy i łamać zagrody.
— Na co wy czekacie? Zbierzcie się i zabijcie szkodnika! — radziłem przyjacielowi memu Grzegorzowi, u którego chętnie przesiadywałem, gdyż umiał trochę po angielsku. Nauczył się w niewoli u Anglików; bił się pod Sewastopolem i wpadł w ich ręce. Niewiele umiał, ale pomagaliśmy sobie pokazywaniem na migi i szło nam tak dobrze, że stary służył nam zawsze za tłumacza w stosunkach z innymi mieszkańcami. Nawet córka jego Dosia poduczyła się trochę.
— Takie to u nas, widzisz, zwyczaje! — mówił stary. — Każdy z nas myśli, że dziś kolej na krowę sąsiada, a jutro tygrys sobie pójdzie. Życia daremnie narazić nikt nie ma ochoty. Ale poczekaj, niech tylko zwierz zje człowieka, to naczelnik powiatu każe zabić tygrysa, a wówczas my go zabijemy...
Śmiałem się z jego gadania... aż tu razu jednego słyszę szmer jakiś za oknem... Patrzę... za szybą stoi pręgowata morda z konopiastemi wąsami, a okrągłe ślepia świecą się jak ogniki. Gospodarz siedział tyłem zwrócony do okna i nic nie widział, ale Dosia odskoczyła na środek izby i niema z przerażenia, stała blada jak chusta. Sięgnąłem po rewolwer, który położyłem na ławie, ale w tej chwili zwierz znikł.
— Hm! Tygrys! Patrzcie go, jaki śmiały!
— Co! — krzyknął stary i skoczył po strzelbę; ale Dosia rzuciła się na kolana i, wyciągając ręce, zaczęła coś mówić prawie szeptem.
— Co ona gada? — pytam starego.
— Ot, głupia!... Prosi, żeby nie chodzić. Mówi, że to napewno śmierć przyszła po nią, jak po Antosię w przeszłym roku.
Zacząłem ich przekonywać, że to tygrys, że takich niemało widziałem na wyspie Jawie. Ale gdzie tam, nie chcieli wierzyć, nie chcieli słuchać i zatykali mi usta, kiedym zaczął opowiadać, jak na tego zwierza polują.
— Milcz, jeszcze usłyszy i rzuci się na ciebie, gdy będziesz wracał do obozu.
Nie chcieli mnie puścić, ale się uparłem, gdy o północy miałem iść na wartę; wziąłem tylko latarnię ze sobą. Z latarnią można iść bezpiecznie nawet między tygrysy. Przychodzę do obozu, a tam siedzą u ogniska i o niczem nie wiedzą, szyldwach chodzi w ciemności i nawołuje. Poszedłem zdać raport naczelnikowi.
— Eh — mówi — może nie przyjdzie; dotychczas nie bywał w tej stronie.
— Ba!... bo miał krowy.
— Więc dobrze. Załóż bagnet na karabin, ale nie strzelaj, chyba w ostateczności. Pamiętaj, jaki djabeł śpi w tej kupie. Od byle wstrząśnienia wszyscy możemy wylecieć w powietrze!
Było mi jakoś z początku nieswojo. Dokoła milczały czarne lasy, wdali bielała wioska. Ognie wszędzie pogasły. Coraz bardziej było mi nieswojo. Chodziłem tam i napowrót, aż opadły mnie złe myśli, ogarnął strach. Każdy cień wydawał mi się podejrzany. Nie mogłem wytrzymać i wlazłem na kupę beczułek z dynamitem, ażeby rozejrzeć się lepiej. Serce biło mi jak młotem. I wydało mi się, że coś wysunęło się z pod lasu i znikło w trawie. Wytrzeszczam oczy, nadstawiam uszu — nic nie widzę. Nagle... tuż pod nogami spostrzegam dwa ślepia gorejące, niby dwie latarnie... Podnoszę broń do ramienia i czekam; a on grzbiet wygiął, łapy pod siebie podebrał, ogonem bije w ziemię, gotuje się do skoku!... Wtem, jakgdyby kto mnie obuchem palnął w głowę, przypominam sobie, co mam pod nogami. Choćbym nawet nie strzelał, niechby tylko skoczył między beczki, Bóg wie, coby mógł narobić!... Jednej chwili, sam nie wiem jak, znalazłem się na ziemi, o kilka kroków od tygrysa. Bagnet wytknąłem przed sobą. Zwierz podniósł się, mrucząc, i przysiadł; łbem wstrząsnął, łapą powietrze rozgarnął i w bok skoczył, chciał mnie zajść z tyłu. Ale ja szedłem za nim, bagnet wciąż przed sobą trzymając. W blasku księżyca stal ostrza świeciła się jak płomień. Może się zląkł, może to wziął za ogień, dość, że cofał się, a ja szedłem na niego... I tak długa upłynęła chwila. On oczów ze mnie nie spuszczał, a mnie mgła jakaś zaczęła otaczać i zdawało mi się wkońcu, że to nie zwierz, a jakieś kule ognisto-zielone toczą się przedemną. Bałem się krzyknąć, a świstawki do ust podnieść nie mogłem, bo przeszkadzał mi karabin. Nakoniec światło zabłysło w obozie, ludzie się poruszyli; tygrys odwrócił się i odszedł, nie śpiesząc.
Zacząłem krzyczeć: tygrys!... tygrys! Przybiegli z latarniani i resztę nocy chodziliśmy we dwóch. Nazajutrz nasz naczelnik zgromadził wszystkich majtków i ludzi miejscowych i urządził obławę na tygrysa. Wytropiliśmy go i zabili; a ci, którym krowy pozjadał, takimi w lesie okazali się śmiałkami, że myślałem, iż go żywego brać będą... Skórę zabrał naczelnik, a nas obdarzył suto. Gdym tego wieczora położył u Grzegorza garść złota na stole, Dosia oświadczyła mi zaraz, że pójdzie za mnie zamąż.
Bum!... bum!... bum!... zabrzmiał dzwon okrętowy.
— Zmiana trzecia!
— I cóż i cóż, co się stało?... — dopytywali się wszyscy, pomagając Dickowi wdziać ubranie.
— Co się stać miało?... Byłbym się ożenił i został na zawsze w Usuryjskim kraju, ale przyjechał urzędnik, odebrał transport, więc kazano nam wracać do Frisko[1].




  1. San Francisco.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.