Ucieczka do Egiptu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ucieczka do Egiptu |
Pochodzenie | Legendy Chrystusowe |
Wydawca | Polska Y.M.C.A. |
Data wyd. | 1946 |
Druk | O.G.I. |
Miejsce wyd. | Rzym |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | Flykten till Egypten |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Daleko na jednej z pustyń Wschodu rosła przed wielu, wielu laty palma niesłychanie stara i niesłychanie wysoka. Ktokolwiek przez pustynię wędrował, musiał stanąć i podziwiać ją, gdyż była o wiele wyższą niż inne palmy! Zwykle mawiano o niej, że pewno przerośnie obeliski i piramidy.
Kiedy wielka palma stała tak sobie w samotności, patrząc w dal pustyni, ujrzała jednego dnia coś takiego, co sprawiło, że potężną koroną liści potrząsała ze zdziwienia na smukłym swym pniu. Tam od brzegu pustyni szło dwoje samotnych wędrowców. Byli jeszcze w oddaleniu takim, w jakim wielbłądy mają pozór mrówek, jednak w każdym razie byli to ludzie. Ludzie obcy w pustyni, gdyż palma znała mieszkańców puszczy — mężczyzna i kobieta, bez przewodnika, bez zwierząt jucznych, bez namiotu i bukłaków na wodę.
— Zaiste, — rzekła palma do siebie — ci ludzie przyszli tu, aby zamrzeć.
Palma rozglądnęła się wokół.
— Dziwno mi, że lwy się jeszcze nie stawiły, — mówiła dalej — nie widzę żadnego w ruchu. A i zbójców nie widzę na puszczy. Przyjdą pewnie jeszcze.
— Siedmioraka śmierć ich czeka — mówiła palma dalej.
— Lwy ich pożrą, węże zatrują, pragnienie ich zmoże, piasek zasypie, rozbójnicy ich zabiją, słońce ich spali i strach zniszczy ich do szczętu.
I usiłowała myśleć o czymś innym. Los tych ludzi napełnił ją żałością.
Na całym obszarze jednak, który palma oglądnąć mogła, nie znajdowała niczego, czego by od tysiąca lat nie była znała i oglądała na puszczy. Nic nie mogło przykuć jej uwagi. Musiała znowu zwrócić myśl do obojga podróżnych.
— W taki upał i w taki wiatr! — rzekła, wspominając tych najcięższych wrogów żywota — cóż to niesie ta kobieta na ręku? Zdaje mi się, że ci nierozsądni ludzie dziecko małe mają z sobą.
Palma, która, jak zwykle starzy, daleko widziała, nie myliła się. Kobieta niosła dziecko, śpiące z głową opartą na jej ramieniu.
— Dziecko nieodziane nawet dostatecznie. — zauważyła palma. — Matka zarzuciła swoją szatę na nie i tak je osłoniła. Musiała je w popłochu porwać z posłania, uciec z nim. Teraz rozumiem wszystko: Ci ludzie to zbiegi.
— Ale mimo to ludzie nierozsądni mówiła palma dalej.
— Jeżeli ich jaki anioł nie strzeże, to powinni raczej poddać się wrogowi, niż uciekać w pustynię.
— Wyobrażam sobie, jak się to stało. Mąż stał przy pracy, dziecko spało w kołysce, niewiasta wyszła po wodę. Zaledwie dwa kroki uszła, od drzwi, ujrzała nieprzyjaciół pędzących ku nim. Wpadła na powrót do chaty, porwała dziecko na ręce, krzyknęła na męża, aby szedł za nią i umknęła. Potem dniami całymi byli na wędrówce, bez chwili spoczynku. Tak, tak musiało to być, ale pomimo to powtarzam: jeżeli anioł ich nie strzeże...
— Tak są wylękli, że nie czują znużenia ani innych cierpień, ale ja widzę, jak pragnienie z oczu im świeci. Znam wyraz twarzy spragnionego człowieka.
I myśląc o pragnieniu poczuła palma kurczowe drganie, przebiegające jej wyniosły pień, niezliczone końce jej długich liści zwijały się, jakby trzymane nad ogniem.
— Gdybym była człowiekiem, rzekła nigdybym się nie odważyła iść przez pustynię. Bardzo odważny ten, kto tu przybywa, nie mając korzeni sięgających w głąb do źródeł, które nigdy nie wysychają.
— Tu niebezpiecznie nawet dla palmy. Nawet dla takiej palmy, jak ja.
— Gdybym mogła im radzić, powiedziałabym: wracajcie.
— Wrogi ich nie mogą być tak okrutne, jak pustynia. Może im się zdaje, że to łatwo żyć w pustyni. A ja wiem, jak to czasem trudno utrzymać się przy życiu. Pamiętam jeszcze z młodości, jak wicher całą górę piasku zwiał na mnie. Bliska byłam zduszenia. Gdybym mogła umierać, byłaby to moja ostatnia godzina.
I dalej głośno myślała palma, jak to bywa zwyczajem pustelników.
— Dziwnie melodyjny szum przebiega mą koronę — rzekła. — Końce mych liści drgają. Sama nie wiem, co mnie na widok tych ubogich wędrowców przenika. Ale ta smutna niewiasta tak jest piękna. Ona mi nasuwa wspomnienie o najszczególniejszym zdarzeniu mego życia.
I podczas gdy liście ciągle grały szemrzącą melodię, rozmyślała palma jak to niegdyś w dawnych czasach, gościło tu w pustyni dwoje świetnych postaci. Była to królowa Saba, a z nią mędrzec, król Salomon. Królowa wracała do swej krainy, król odprowadzał ją część drogi, tu się żegnali. — Na pamiątkę tej chwili, — rzekła królowa — kładę w ziemię pestkę daktylową i chcę, aby z niej palma urosła, która trwać będzie tak długo, póki w judejskiej ziemi nie powstanie król większy od Salomona. — A mówiąc to włożyła ziarno w ziemię, którą łzy jej zrosiły.
— Czemuż dziś właśnie przypominam sobie to wszystko? — pytała palma sama siebie. — Czyżby ta niewiasta tak była piękną, że mi przypomina najwspanialszą z koronowanych kobiet, ją, na której życzenie urosłam i trwałam do dnia dzisiejszego?
— Coraz silniej szumią moje liście, — rzekła palma — a granie to smutne, jak żałobny śpiew. Szumią, jakby wróżyły, że wkrótce ktoś umrzeć musi. Dobrze wiedzieć, że to nie mnie się tyczy, gdyż ja umrzeć nie mogę.
Palma przypuszczała, że szum żałobny jej liści wróży śmierć samotnym wędrowcom. Zapewne i oni sami sądzili, że ostatnia ich godzina się zbliża. Widocznym to było po wyrazie ich twarzy, gdy mijali jeden z szkieletów wielbłądzich, które drogę znaczyły. Widocznym to było po wzroku ich, jakim poglądali w górę za przelatującymi sępami. Nie mogło inaczej być. Koniec się zbliżał.
Ujrzawszy palmę i oazę, przyśpieszyli kroku, aby poszukać wody. Kiedy jednak doszli, z rozpaczą padli na ziemię, gdyż źródło było wyschnięte. Znużona niewiasta położyła dziecko i usiadła płacząc nad brzegiem źródła. Mężczyzna rzucił się obok niej i bił gwałtownie pięścią w suchą ziemię. Palma słyszała jak oboje mówili o tym, że muszą umierać. Dowiedziała się także z ich rozmowy, że król Herod wszystkie dzieci od dwu do trzech lat wymordować kazał z obawy, iż oczekiwany wielki król żydowski, może się pośród nich znajdować.
— Coraz potężniej szumią moje liście. — myślała palma. — Biednym tym wędrowcom ostatnia bije godzina.
Słyszała jeszcze, że oboje obawiali się wilków. Mąż mówił, iż lepiej było zostać i walczyć z żołdactwem, niżeli uciekać. Lżejszą śmierć by mieli.
— Bóg nas wspomoże, — rzekła niewiasta.
— Jesteśmy opuszczeni między dzikimi zwierzętami i wężami, — rzekł człowiek — nie mamy jadła ni napoju. Jakże nas Bóg wspomoże?
Rozdarł w rozpaczy szaty swe i twarz przycisnął do ziemi. Wszelaką stracił nadzieję, jako człowiek z raną śmiertelną w sercu.
Niewiasta siedziała, obejmując kolana rękoma. Wzrok jej wyrażał bezgraniczny smutek.
Palma czuła, że szum żałosny jej liści się wzmaga. Kobieta musiała dosłyszeć go także, gdyż podniosła oczy ku koronie drzewa. A zarazem mimowolnie podniosła w górę ramiona.
— O! daktyle, daktyle! — zawołała.
W głosie tak wielkie wyrażało się pragnienie że stara palma rada była zmaleć do miary jałowica, żeby daktyle tak łatwo można było zrywać, jak głóg dzikiej róży.
Wiedziała, że z korony jej zwisają pęki owoców, ale jakżeby ludzie mogli się dostać na tak zawrotną wysokość!
Mężczyzna widział już jak wysoko, niemożliwie do osiągnięcia, daktyle wisiały. Nie podniósł nawet głowy. Prosił jeno kobiety, aby nie domagała się rzeczy niemożliwej.
Dziecko jednak oddane sobie dreptało wokoło, zabawiając się źdźbłem i trawą usłyszało co matka mówiła.
Mały nie mógł sobie wyobrazić, że matka jego mogłaby nie dostać czegoś, czego sobie życzyła. Skoro tylko wspomniano o daktylach, zaczął pilnie oglądać drzewo. Dumał i rozmyślał jakby tych daktyli dostać. Czółko jego zmarszczyło się prawie pod jasnymi kędziorami. Wreszcie uśmiech przemknął mu przez twarzyczkę. Znalazł sposób. Poszedł do palmy zaczął ją głaskać malutką rączką i rzekł słodkim dziecięcym głosem:
— Palmo, pochyl się! Palmo, pochyl się!
Ale cóż to się działo? Co to takiego? Liście zaszumiały jak gdyby orkan je przeszył, a ogromny pień drzewa dreszcz po dreszczu przebiegał. Palma uczuła, że dziecko władzę ma nad nią. Nie mogła mu się oprzeć.
I pochyliła się wyniosła kolumna przed dzieckiem jak się ludzie przed książętami schylają. Ogromnym łukiem gięła się ku ziemi, tak nisko, że olbrzymia korona drżących liści zamiotła piasek pustyni.
Dziecko nie zdawało się ani zdziwione ani zalękłe, z krzykiem radości zbliżyło się i obrywało grono po gronie z korony palmowej.
Gdy już sporo narwało, a drzewo zawsze jeszcze korna leżało na ziemi, zbliżyło się znowu głaszcząc je i rzekło przemiłym głosem:
— Podnieś się palmo, podnieś się palmo!
I drzewo podniosło się ciche i posłuszne na swoim giętkim pniu, podczas gdy liście grały, niby harfy.
— Teraz rozumiem komu grają śmiertelną melodię — rzekła stara palma do siebie, gdy znowu stała wyprostowana. — Nie tym ludziom one grają.
Mężczyzna zaś i kobieta klęczeli, wielbiąc Pana.
— Ujrzałeś trwogę naszą i odjąłeś ją od nas. Ty mocarz, który pień palmy gnie jak trzcinę chwiejącą. Jeśli moc twoja z nami, przed jakimże wrogiem drżeć możemy?
Kiedy następna karawana ciągnęła przez pustynię, ujrzeli podróżni, że korona dużej palmy uschła.
— Jakże to być może — rzekł jeden z wędrowców — wszakże ta palma miała trwać tak długo, póki się nie doczeka króla, większego od Salomona.
— Może się go już doczekała — odparł drugi z podróżników.