Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I drzewo podniosło się ciche i posłuszne na swoim giętkim pniu, podczas gdy liście grały, niby harfy.
— Teraz rozumiem komu grają śmiertelną melodię — rzekła stara palma do siebie, gdy znowu stała wyprostowana. — Nie tym ludziom one grają.
Mężczyzna zaś i kobieta klęczeli, wielbiąc Pana.
— Ujrzałeś trwogę naszą i odjąłeś ją od nas. Ty mocarz, który pień palmy gnie jak trzcinę chwiejącą. Jeśli moc twoja z nami, przed jakimże wrogiem drżeć możemy?
Kiedy następna karawana ciągnęła przez pustynię, ujrzeli podróżni, że korona dużej palmy uschła.
— Jakże to być może — rzekł jeden z wędrowców — wszakże ta palma miała trwać tak długo, póki się nie doczeka króla, większego od Salomona.
— Może się go już doczekała — odparł drugi z podróżników.