U Juliana Klaczki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł U Juliana Klaczki
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
U JULIANA KLACZKI.

Na rogu ulic Smoleńskiej i Straszewskiego, w otoczeniu poważnych gmachów klasztornych, a prawie u podnóża Wawelu, którego archaiczne mury zamkowe królują nad zbitą gęstwą drzew na pobliskich tuż obok ciągnących się Plantacjach, w miejscu, skąd z za gotyckich dachów klasztoru żeńskiego »na Smoleńsku« zielenią się okoliczne wzgórza podbielańskie, uwieńczone czerwonemi fortyfikacjami pod kopcem Kościuszki, stoi gustowna jednopiętrowa willa w szlachetnym stylu renesansowym. Okolona żelaznemi sztachetami, przez które widać ogródek z fontanną pośrodku, willa ta, niewielka, o kilku oknach frontu, a dwóch tarasowych balkonach, spowitych w bluszcze i wino, mogłaby równie dobrze, jak zdobi tę ustronną ulicę Krakusowego grodu, znajdować się we Florencyi lub jej okolicach, a nawet i tam mogłaby być wzięta za ową willę hrabiny Albani, której apartamenty służą za artystyczne tło Wieczorom Florenckim...
W willi tej, już od dłuższego szeregu lat, mieszka »genialny współpracownik Revue des deux mondes« (jak Klaczkę w przedmowie do swej Powieści bez tytułu nazywa J. I. Kraszewski), autor Dwóch Kanclerzów i nieporównanego studium o Bezimiennym poecie polskim.

I.

Było to w d. 27 lutego 1897 roku, o godzinie 4‑tej po południu. W powietrzu, roziskrzonem opalowym blaskiem promieni słonecznych, a jakby nasiąkłem turkusowym błękitem nieba bez chmur, czuło się zapach pierwszych dni wiosennych. Wawel ze swą wieżą katedralną — którą właśnie miałem nawprost siebie — jaskrawo odcinał się od niebieskiego stropu, a strop ten, koloru bleu foncé, miał coś z owej ostrości, cechującej błękit nieba włoskiego. Mogło się zdawać, że się jest we Włoszech. Złudzeniu dopomagał nawet stary żebrak w łachmanach, żebrzący w cieniu wysokiego muru klasztornego, ciągnącego się po drugiej stronie ulicy Smoleńskiej. Widok, choć typowy krakowski, nie byłby mniej typowym w jakiemś Fiesole lub Asyżu... Pomimo słoneczności i spokoju, rozlanych w całej naturze, byłem trochę podniecony nerwowo, ile że szedłem z wizytą do autora Rome et la Renaissance, dzieła, które się właśnie wykończa na pierwszem piętrze tej wdziecznej willi, a którego pojedyńcze rozdziały, w miarę, jak wychodzą z pod pióra, są już od lat trzech ozdobą i great attraction paryskiej Revue des deux mondes[1] Wiedziałem wprawdzie, iż jestem oczekiwany, że idę na wyraźne zaproszenie »najświetniejszego dziś z polskich pisarzy« (jak Klaczkę w przedmowie do swego przekładu Wieczorów florenckich nazywa St. Tarnowski), że mię czeka życzliwe przyjęcie — o czem wszystkiem już byłem uprzedzony przez czcigodnego autora Bibliografii polskiej — lecz mimo to m iałem pewne wątpliwości i obawy, które były aż nadto uzasadnione, jeśli się zważy, że za chwilę czekała mię rozmowa z pisarzem tej miary, co Julian Klaczko, rozmowa... o mojej monografii o Słowackim[2].
Z tem uczuciem wszedłem do sieni, gdzie, spojrzawszy na bardzo krótką, bo tylko z dwóch nazwisk złożoną listę lokatorów, ujrzałem zwykły, trochę pożółkły bilet wizytowy, zwykłą pluskiewką przytwierdzony do czarnej lakierowanej tabliczki, a na tym bilecie litografowane: Julian Klaczko.
Na widok tego nazwiska, którego podpis spotykało się pod tyloma arcydziełami stylu i kompozycyi literackiej, mimowoli uprzytomnia się wszystko, co się wie o Julianie Klaczce, jako pisarzu i polityku:
jego pierwsze poezye polskie, które, jako cudowne 13‑letnie dziecko ogłaszał — a raczej ogdaszano za niego — w Wilnie i Poznaniu pomiędzy rokiem 1839 a 1843[3];
jego głośne współpracownictwo w Heidelberskiej Deutsche Zeitung w roku 1847 i 1848, współpracownictwo, opromienione najserdeczniejszą przyjaźnią z Gervinusem, który odrazu poznał się na genialnych zdolnościach 23‑letniego doktora filozofii[4];
jego przyjaźń z Waleryanem Kalinką, z którym pomiędzy rokiem 1857 a 1861 wydawał i redagował w Paryżu Wiadomości polskie, tak głośne w swoim czasie dzięki jego prześwietnym artykułom o Krewnych Korzeniowskiego, o Sztuce polskiej, o Gladyatorach Lenartowicza, o Mierosławskim, etc. etc.;
jego słynne prelekcye o Mickiewiczu, które miewał w Paryżu w r. 1858, których słuchali tacy ludzie, jak ks. Adam Czartoryski, jenerał Wład. Zamoyski, Bohdan Zaleski, Feliks Wrotnowski, Waleryan Kalinka i wielu innych, prelekcye, o których Zygmunt Krasiński — bo i on uczęszczał na nie pilnie — pisał raz do Sołtana: »Kurs Klaczki o Adamie znów dozwolon; szkoda, iż go nie słyszysz, podskoczyłoby ci serce...«;
jego praca i umiejętność, jakie w r. 1861 włożył z Eustachym Januszkiewiczem w pierwsze kompletne wydanie dzieł i korespondencyi Adama Mickiewicza (przyczem Korespondencyę tę opatrzył wstępem, będącym najpiękniejszą charakterystyką Mickiewicza­‑człowieka, na jaką zdobyliśmy się w ogóle);
jego dyplomatyczne pertraktacye z lordem Palmerstonem, gdy się ważyły losy naszego powstania w r. 1863 (pisze o nich Koźmian w swej Rzeczy o roku 1863);
jego głośne artykuły polityczne w Revue des deux Mondes i Journal des Débats, którymi oddziaływał na ówczesną opinię europejską, a którymi wciąż rozdmuchiwał tę gasnącą iskrę, co się nazywała »kwestyą polską«;
jego Notatki z podróży, pod których skromnym i nieobiecującym tytułem kryją się najbardziej wstrząsające obrazy i sceny z czasów wojny prusko­‑francuskiej[5];
jego mowy sejmowe, któremi we Lwowie, jako poseł na sejm galicyjski, olśniewał całe audytorium, zachwycając nietylko wspaniałą treścią swych oracyi, ale ich niezwykle piękną formą, cudowną polszczyzną;
jego głośna rola, którą na wszechświatowej arenie politycznej, jako deputowany do austryackiej Rady Państwa, odegrał za pamiętnego ministerstwa hr. Beusta;
jego studyum dyplomatyczne o Dwóch kanclerzach (Deux Chancelliers), które w r. 1878 taką wrzawę wywołało w całej prasie europejskiej, a którem rozwścieczone t. z. »gadzinowe« pisma bismarkowskie nie nazywały odtąd autora jej inaczej, tylko der verrufene Klaczko;
jego powaga w dyplomacyi europejskiej, nie dająca spać spokojnie samemu nawet »żelaznemu księciu«, który go nienawidził z całej duszy (zwłaszcza po przeczytaniu Dwóch kanclerzów!), a w nienawiści swej ku niemu, połączonej z nietajoną obawą przed przenikliwością autora Etudes de Diplomatic contemporaine, posuwał się aż do podziemnych knowań przeciwko znakomitemu publicyście[6]; i wreszcie jego literacka sława, którą się cieszy w całej Europie, sława wszechświatowa, którą sobie zdobył swemi nieporównanie świetnemi studyami nad Dantem i Michałem Aniołem, a która uczyniła go członkiem Instytutu francuskiego, oficerem Legii honorowej, etc. etc., nie mówiąc już o tem, iż i nasza krakowska Akademia Umiejętności ofiarowała mu godność swego członka rzeczywistego[7]. Wszystko to miałem w pamięci, kiedym po mięko wysłanych schodach wchodził na pierwsze piętro, zajmowane przez znakomitego pisarza, i kiedym, zatrzymawszy się u drzwi, naciskał guzik elektrycznego dzwonka. Otworzył mi lokaj, wysoki, chudy, z sumiastymi wąsami, wyglądający na zaufanego sługę pana domu, a mogący być wymarzonym modelem dla malarza, któryby chciał malować Cervantesowego »rycerza o smętnem obliczu«. Zaledwiem minął duży, gustownie umeblowany salon o trzech oknach, salon, którego największą ozdobą zdaje się być kilka starych obrazów w złoconych ramach, odrazu w progu drzwi po prawej stronie, prowadzących do przyległego gabinetu, ujrzałem znaną mi już od dwóch lat postać autora Wieczorów florenckich.
Pamiętam, żem go pierwszy raz zobaczył na pogrzebie księżnej Marceliny Czartoryskiej, za której trumną szedł razem z Henrykiem Rodakowskim... Nie zapomnę wrażenia, jakie robili ci dwaj zgarbieni weterani, idący za tą trumną... Patrząc na nich, mimowoli myślało się o epoce, do której należeli razem z księżną, epoce, która żyła myślą i ideałami naszych wielkich poetów, a która się skończyła z upadkiem drugiego cesarstwa... Później spotykałem Klaczkę na »niedzielach« u p. Ludwika Michałowskiego. Nie zmienił się od tego czasu, a przynajmniej nie postarzał się, choć dźwiga już 72 krzyżyk[8]. Przedewszystkiem nie wygląda na swoje lata, a patrząc na tę krzepką postać niewielkiego Avzrostu, o włosach posiwiałych, krótko strzyżonych, trochę przerzedzonych z tyłu, o cerze zdrowej i czerstwej, o twarzy pełnej i wolnej od zmarszczek, o rysach regularnych, o siwych sumiastych wąsach, a oczach żywych, prawie młodzieńczych, bystro patrzących z pod bujnych, posiwiałych brwi, ma się wrażenie, że się patrzy na dobrze zakonserwowanego, co najwyżej 60‑letniego hreczkosieja, który, dzięki temu, że całe życie spędził na wsi, trzyma się doskonale. Jedynym szczegółem, pozwalającym się domyślać, iż jednak ten człowiek często musiał pochylać się nad książkami lub biurkiem, są jego zgarbione plecy, tudzież prawe ramię, bardziej podniesione — od pisania — niż lewe. Po za tem nie wygląda na pisarza, co życie przesiedział nad książkami i gazetami, a pracował mózgiem i piórem.
Po przywitaniu weszliśmy do przyległego gabinetu, w którym wystarcza rozejrzeć się po ścianach, żeby się domyślić, iż się jest w pracowni autora Rome et la Renaissance, w atmosferze czasów Juliusza II i Michała Anioła. Całe ściany, powyżej półek z książkami i tekami, pozawieszane wielkiemi fotografiami rzeźb i malowideł Michała Anioła, którego wielki portret króluje pośrodku. Na ścianie, naprzeciw wielkiej otomany (na której siadłem), wisi w złoconych ramach olejna kopia słynnego portretu Juliusza II, malowanego przez Rafaela, obraz, który odrazu przypomina to wszystko, co o tym pontifice terribile pisał w ostatnich czasach Klaczko. Ten ostatni tym czasem, zająwszy miejsce naprzeciw mnie, w nizkim fotelu, zapalił papierosa i odrazu wszedł in medias res, wszczynając rozmowę o mojej książce.
Było to hasło do bardzo długiej dyskusyi, w której mój znakomity oponent raz występował w roli obrońcy, gdy chodziło o Eustachego Januszkiewicza, raz w roli prokuratora, gdy chodziło o Słowackiego samego, lub jego przyjaciela, Leonarda Niedżwieckiego. Dyskusya była interesująca i ożywiona. Klaczko mówił na podstawie swej osobistej znajomości z ludźmi, o których mowa, a przytem występował, jako przyjaciel Januszkiewicza, z którym go wiązała 20‑letnia zażyłość, o Mickiewiczu zaś, którego także znał osobiście, mówił jako jego gorący wielbiciel i stronnik: słowem, zajmował stanowisko subjektywne. Ja, przeciwnie, zajmowałem i podkreślałem moje stanowisko objektywnego krytyka, który swe wnioski i sądy opiera na dokumentach, a nie powoduje się żadnemi sympatyami i antypatyami, starając się utrzymać ponad stronnictwami. Skoro mój sąd opieram na wiarogodnym dokumencie, wtedy mam czyste sumienie, choćby ten dokument rzucał niekoniecznie korzystne światło na daną osobistość, czy nią będzie Januszkiewicz, czy Słowacki. Jeżeli Januszkiewicz, o którego głównie chodziło Klaczce, nie zawsze wychodzi w mej książce — w stosunku do Słowackiego — sympatycznie, to nie dla czego innego, tylko dlatego po prostu, że do innego wniosku nie upoważniały mię dokumenty, nawet te, które nam pozostawił po sobie Eust. Januszkiewicz. Me przeczę, że po za tem Januszkiewicz mógł być najsympatyczniejszym i najdzielniejszym człowiekiem, ale twierdzę stanowczo, że był uprzedzony do Słowackiego, że go nie lubił — co mu było wolno — i że Słowackiemu dało się to nieraz we znaki bardzo dotkliwie... Na to Klaczko:
— Ależ, drogi panie, ja znałem Słowackiego, to był nieznośny człowiek, nielubiany powszechnie, tymczasem Januszkiewicz cieszył się sympatyą i poważaniem całej emigracyi.
— Nie przeczę bynajmniej. Wiem, że Słowacki miał swoje wady, ale nie wierzę stanowczo, ażeby Januszkiewicz był wolny od wszelkich słabostek i małości ludzkich. Miał np. jedną wadę, od której był wolny Słowacki: nie zawsze mówił lub pisał prawdę, a zwłaszcza rozmijał się z nią wtedy, gdy świadczył o Słowackim. Że tak było, na to mamy dowody, czarno na białem.
Z kolei, uporawszy się z Januszkiewiczem, poczęliśmy się spierać o Niedźwieckiego, któremu Klaczko przyznaje tylko jeden talent, kaligraficzny. Po za tem nie widział w nim nigdy — powiada — nic nadzwyczajnego, a mówiąc o nim, wyrażał się z pewnem lekceważeniem. Argument, że jednak Trentowski był innego zdania o Niedźwieckim (czego dał dowód w swym Panteonie, gdzie o Niedźwieckim pisze z entuzyazmem), także mu nie trafił do przekonania, gdyż wogóle o tych naszych filozofach narodowych, jak Trentowski, Hoene­‑Wroński et consortes, trzyma niewiele. Na to, co o Hoene­‑Wrońskim napisał niedawno Bertrand w Bevue des deux mondes, on pisze się w zupełności.
Była to najbardziej polemiczna część naszej rozmowy, a polemika ta, choć w niej zużyliśmy ogromną ilość argumentów subjektywnych, okazała się o tyle bezpłodną, że obaj ostatecznie pozostaliśmy przy swem pierwotnem zdaniu. Mnie nie przekonały argumenty mojego przeciwnika, pomimo, że nim był Julian Klaczko, a jego nie przekonały moje... Ale polemika ta, choć bezpłodna w rezultacie, miała jeden znakomity skutek: Klaczko się ożywił ogromnie, rozgadał się. Po chwili wstał i zaczął mówić, chodząc po pokoju, a mówił z młodzieńczym zapałem, żywo ilustrując to, o czem prawił, gestami i szybko zmienianym wyrazem twarzy; ja zaś, nie ruszając się z otomany, słuchałem pilnie, co mówił, podziwiałem jego pospolity dar wymowy, w której było coś porywającego chwilami, a przytem śledziłem ożywienie, jakie się malowało na jego twarzy, zwłaszcza w oczach, które w tej chwili płonęły dziwnym ogniem, zadziwiającym u 72‑letniego człowieka.
Trafiłem na dobry dzień: bo Klaczko — jak wiem od innych — nie zawsze bywa tak ożywiony, a bardzo często nie chce mu się mówić.
Zgadało się o Mickiewiczu, który — mojem zdaniem — źle zrobił, że w swych wykładach w Collège de France, wspominając i wychwalając tylu innych współczesnych poetów, tylko o jednym Słowackim przemilczał.
— Nie wierzę, rzekł Klaczko, żeby to uczynił z premedytacyą. Panie, Mickiewicz to przedewszystkiem człowiek dobroduszny niezmiernie, bez cienia afektacyi. Jeśli nie mówił o Słowackim, to nie żeby go chciał tem skrzywdzić, ale dlatego po prostu, że nie rozumiał jego poezyi. Pamiętam, jak raz przy nim zgadało się o Słowackim, w którego obronie stawało nas kilku. Przyznawał się otwarcie, że chciałby w nim widzieć więcej, niż widzi, ale cóż, kiedy go nie rozumie. »Co wy w tem widzicie? Jak Boga kocham, czytam, czytam, i nic nie rozumiem!«
— Otóż tego właśnie zrozumieć niepodobna, jakim sposobem człowiek, tak niepospolitej inteligencyi, jak Mickiewicz, a przytem sam poeta, nie mógł się poznać na pięknościach poezyi Słowackiego.
— Jest to jeden dowód więcej, stwierdzający jego nadzwyczajną dobroduszność. A przytem, jak wielu wielkich poetów, niekoniecznie sam znał się na poezyi. Mówili mu, że Słowacki nie jest wiele wart, jako poeta, że jego poezye są niezrozumiałe, a on wierzył. Pamiętam, jak mu raz dano bardzo liche sonety do przeczytania. Były to jakieś wiersze Grzymały, czy Kaysiewicza. Przeczytał i podobały mu się, nawet mu się bardzo podobały. A tymczasem były to rzeczy liche. Nawet, gdy mu zwrócono uwagę, że przecież w tych wierszach niema poezyi, jeszcze wtedy nie był przekonany: ciągle mu się zdawało, że jednak te wiersze nie są takie złe. Zato o swoich poezyach nie zawsze trzymał wiele. O Konradzie Wallenrodzie np. mówił: »To był pamflet...« Wogóle nie lubił tego poematu, a jeśli nie lubił go, to z pewnością szczerze, bo w Mickiewiczu nie było źdźbła nieszczerości. Co myślał, to mówił. Pamiętam, raz byliśmy na śniadaniu u Seweryna Gałęzowskiego, doktora, który miał znakomitego kucharza, Litwina, a ten kucharz znakomicie przyrządzał różne potrawy litewskie. Było nas kilku, między innymi i Bohdan Zaleski. Na jedno danie podano pierogi, które się okazały wyborne, ale choć smakowały wszystkim, nikomu nie smakowały tak, jak Mickiewiczowi. Nie mógł się ich dosyć nachwalić, a wychwalając je, tak się unosił nad niemi, nad ich smakiem, ich delikatnością, etc. etc., że aż mu w końcu Bohdan Zaleski zwrócił uwagę: »Ależ, Adamie, na litość Boską, tak mówisz o tych pierogach, że ktoby cię słyszał podobnie rozwodzącego się o tak prozaicznej rzeczy, jak jedzenie wogóle, a pierogi w szczególności, nie przypuściłby nawet, że jesteś poetą, Mickiewiczem«. »Mój drogi, odrzekł mu na to Mickiewicz, ja jestem zdania, że nie należy udawać poezyi, kiedy jej źródło już wyschło w duszy«. W tej odpowiedzi jest cały Mickiewicz. To był człek prosty niezmiernie, poczciwy, nigdy nie pozujący (tymczasem Słowacki zawsze pozował), powiem nawet, naiwny... Naiwny jak Homer! O, bo Homera było w nim więcej, niż ludzie przypuszczają! I to jest największą pięknością Pana Tadeusza, to, co w nim jest homerycznego, a jednak nie naśladowanego z Homera. Nawet pisałem o tem... Napisałem rodzaj studyum na ten temat.
— Jakto? i nie ogłosił pan tego studyum?
— Nie, i nie ogłoszę go. Po mojej śmierci może je kto ogłosi, jako moje oeuvre postume. W każdym razie, panie, Mickiewicz to poeta, którego wszystkich piękności, jakie się znajdują w jego utworach, jeszcze nie podniesiono dotąd. Jeszcze nie zdobyliśmy się na krytyka, coby się na tych nadzwyczajnych pięknościach poznał, a następnie wskazać je z odpowiednim talentem potrafił. Znalazł się jeden tylko, co o Mickiewiczu napisał rzecz wspaniałą, godną Mickiewicza, a przytem niepospolicie oryginalną, świetną, jedną z najznakomitszych prac krytycznych, jakiemi się możemy pochlubić. Ale i to nie był krytyk, tylko malarz. Witkiewicza Mickiewicz jako kolorysta, to panie, rzecz europejska, a nawet w literaturze europejskiej trudno wskazać na równie świetne i głębokie studyum krytyczne! O, to rzecz niepospolita, wysoko wybiegająca ponad zwykły poziom!... Jest to jedyna, mojem zdaniem, piękna praca o Mickiewiczu, który jeszcze czeka na swego...
— Na swego Klaczkę.
Z kolei zaczęliśmy mówić o naszej literaturze mickiewiczowskiej, a słuchając, co o niej mówił i sądził Klaczko, byłem po prostu uderzony jego oczytaniem: nie przypuszczałem, że on, który tak poszedł w innym kierunku, w tym stopniu jest au courant wszystkiego, co się u nas pisze i drukuje. Co ten człowiek musi czytać!...
Wyczerpawszy tem at Mickiewicza, powróciliśmy do Słowackiego, którego Klaczko — jakem się przekonał z tej rozmowy — nie jest wielkim zwolennikiem, choć uznaje jego barwny język, kolorytem przypominający pędzel Weroneza, a korzy się przed jego niepospolitym artyzmem. »Nie ulega wątpliwości, że to był największy artysta z naszych poetów, ale muszę się przyznać, że go nie zawsze rozumiem«.
— Dziwna rzecz, że ja wszystko rozumiem w Słowackim, i tylko nie mogę zrozumieć tych, co powiadają, że go nie rozumieją.
— Zazdroszczę panu, bo ja tego o sobie powiedzieć nie mogę.
— W każdym razie wiem o tem, że była epoka, gdyś pan uwielbiał Słowackiego.
— Kiedyż to było?
— Jest w Listach Andrzejaa­‑Edwarda Koźmiana, niedawno wydanych we Lwowie, jeden list, pisany z Paryża d. 2 listopada 1858 r. do brata stryjecznego Stanisława, prawie cały o panu, a między innemi jest tam powiedziane tak, o ile sobie przypominam: »On teraz, oprócz Mickiewicza, kocha Słowackiego, którego zowie największym artystą, innych nienawidzi«.
— Nic nie wiedziałem o tym liście. Bądź co bądź, nie przeczę, że tak być mogło, bo niech pan nie myśli, żebym kiedykolwiek starał się obniżać wartość Słowackiego, jako poety. Przeciwnie, byłem jednym z pierwszych, co o niego staczali walki, co mu starali się wywalczyć zaszczytne stanowisko na naszym Parnasie. Pamiętam doskonale, jaka była opinia o Słowackim, kiedym po raz pierwszy przyjechał do Paryża. Lekceważono go sobie, wcale nie uważano za nadzwyczajnego poetę...
— Prawdopodobnie dlatego, że te opinię wyrabiali o nim przyjaciele i stronnicy Mickiewicza: Januszkiewicz, Bohdan Zaleski i wielu innych, którym Słowacki jeszcze po śmierci nie dawał spokoju, jak tego dowodzi np. Januszkiewicza list o Słowackim, pisany do Małeckiego, list, w którym, oprócz niechęci, niema prawie słowa prawdy, lub złośliwy wiersz B. Zaleskiego, który w swoich Pyłkach powiada o Słowackim, że »jest dziennikarzem w wierszach, jak Kraszewski w prozie«.
— W każdym razie ja należałem do tych, co stawali w jego obronie, tylko go nie podnosiłem tak wysoko, jak to wy, młodzi, czynicie teraz. Zawsze go stawiałem zaraz po Mickiewiczu i Krasińskim, w tym porządku: Mickiewicz, Krasiński, Słowacki.
— Otóż pod tym względem pozwolę sobie być innego zdania, sądzę bowiem, że się powinno mówić: Mickiewicz, Słowacki i Krasiński. Przyzna pan chyba, że Słowacki był większym poetą, niż Krasiński.
— Panie, Krasiński jest autorem Nieboskiej komedyi, jednej z najgenialniejszych rzeczy, jakie są w literaturze świata. 1 napisał ją, mając dwadzieścia lat! Na to trzeba być geniuszem! Panie, dwudziestoletni chłopiec, który daje taki utwór, to jest wieszcz. Resztę daruję panu, nawet Irydiona. Słowacki nigdy nie napisał nic podobnego, jak Nieboska komedya. Pan Tadeusz i Nieboska komedya to są szczyty naszej poezyi!
I w tej chwili zaczął mówić o Fredrze, którego ceni niezmiernie wysoko, którego komedye stawia najbliżej Pana Tadeusza. My jeszcze nie cenimy tak Fredry, jak na to zasługuje. Nie domyślamy się nawet, jaką wielkość posiadamy w twórcy Zemsty za mur graniczny!
— To, panie, jeden z najbardziej narodowych naszych pisarzy. Pamiętam jednego Anglika, który się bardzo nami interesował, a zawsze mi powtarzał, że mamy dwóch poetów, których nam wszyscy pozazdrościć mogą: Mickiewicza i Fredrę. Bo jak pierwszy jest najbliższym Homera, tak drugi jest najbliższym Molière’a, którego nawet w niektórych razach przewyższa, a nigdy nie traci na porównaniu z nim. Jestem przekonany, że nastanie taka epoka, w której przyjdzie kolej na kult Fredry. A przytem Fredro nigdy się nie zestarzeje, nie wyjdzie z mody, bo jest nawskróś polski i ludzki. Może przyjść taka epoka, że ludzie zapomną o Słowackim, o Krasińskim, że nie będą czytali Wallenroda lub Dziadów, ale Pana Tadeusza i komedye Fredry — najcelniejsze oczywiście — będą czytali zawsze.
Ośmieliłem się wtrącić, że i o Słowackim, jako autorze Ojca zadżumionych, ludzie nie zapomną nigdy, dopóki stanie języka polskiego, bo Ojciec zadżumionych, jak szekspirowskie tragedye, oprze się wszelkim kierunkom i prądom literackim, nieśmiertelny tą wiecznie jedną prawdą ludzkiego cierpienia, które za lat tysiąc będzie takie same, jak za czasów Homera. Tymczasem taka Nieboska komedya, pomimo swej całej genialności, już dzisiaj zaczyna trącić myszką, już dzisiaj nie trafia do wszystkich umysłów, bo jest zbyt romantyczną, za silne piętno wycisnął na niej pewien literacki i umysłowy kierunek, a mianowicie romantyzm z przed lat sześćdziesięciu. Hrabia Henryk to przedewszystkiem typ i wytwór pewnej epoki, epoki romantycznej. Tylko jako taki, jest zrozumiały i umotywowany psychologicznie. To sprawia, że już nie wszystkim trafia do przekonania. Cały dramat, który się w jego duszy rozgrywa, jest tylko zrozumiały na tle pewnego, ściśle oznaczonego okresu czasu; przeciwnie Ojciec zadżumionych, którego boleść ojca, tracącego dzieci, nigdy nie zestarzeje się ani zblaknie, jako temat, jako sytuacya ogólno­‑ludzka.
— W każdym razie — zauważył Klaczko — Krasiński był nieporównanie głębszym umysłem, niż Słowacki.
— Zato Słowacki był umysłem poetyczniejszym, nie mówiąc już o tem, że miał o wiele bujniejszą wyobraźnię. Mojem zdaniem nawet, miał wyobraźnię nietylko bujniejszą, ale i poetyczniejszą od Mickiewiczowskiej. Bo utrzymuję stanowczo, że poetycznością Słowacki przewyższa nietylko Krasińskiego, ale i Mickiewicza. Mickiewicz jest genialniejszy, ale Słowacki jest poetyczniejszy. Mickiewicz jest dość prozaicznym w swoich poezyach, kiedy Słowacki wszystko owiewa jakąś dziwną poezyą. U niego nawet Sybir jest poetyczny...
— Ale zgodzi się pan na to, że politykiem nie był żadnym. Nie zapomnę jego »świętej anarchii«, w której widział zbawienie ludzkości. Słyszałem z jego własnych ust, jak się unosił nad tą »świętą anarchią«.
Tu opowiedział Klaczko, w jakich okolicznościach zetknął się raz ze Słowackim.
— Było to w roku 1848, w Poznaniu, w czasie owej pamiętnej t. zw. rewolucyi poznańskiej. W chwili, gdy ta niefortunna rewolucya wybuchła, byłem w Heidelbergu, gdzie między innemi pisywałem także artykuły do Deutsche Zeitung Gervinusa. Otóż zdarzyło się tak, pamiętam, że siedziałem w redakcyi, gdy nagle przychodzi depesza, depesza z Poznania. Notabene depesze były wtedy wielką rzadkością. Wrażenie! Cóż dopiero, gdyśmy przeczytali wiadomość, którą nam przynosiła ta depesza. Rewolucya w Poznańskiem! Donoszono nam, że się formuje komitet rewolucyjny, że się zakładają obozy w polach, że się formują oddziały kosynierów... Czasy były takie, że, pamiętam, nawet nie poszedłem do domu na obiad, tylko pożegnawszy się z Gervinusem, który mię powstrzymywał i hamował, wprost z redakcyi Deutsche Zeitung pojechałem na kolej. Tak, jak stałem! Pamiętam, że mi Hahn, jeden z kolegów redakcyjnych, a późniejszy minister badeński, przesłał później z Heidelberga moje rzeczy do Poznania. Pojechałem wprost do Berlina. Tam przyłączyłem się do t. zw. legii akademickiej, z którą po kilku dniach udałem się do Poznania... Tymczasem prusacy, którzy się po swojej rewolucyi w Berlinie bardzo szybko zoryentowali w sytuacyi, zażądali zwinięcia obozów, a legiom akademickim przyrzekli organizacyę narodową. Do Poznania przyjechał ów poczciwy jenerał Willisen, posłany do układania się z Poznańczanami, do pertraktowania z wybitniejszymi obywatelami Księstwa. Pamiętam, że zaraz pierwszego dnia zostałem wprowadzony na posiedzenie komitetu rewolucyjnego. Przedstawiony jego członkom, ponieważ byłem znany, jako współpracownik Deutsche Zeitung, zaraz zostałem zaszczycony jednogłośną uchwałą, ażebym redagował po niemiecku pisma od komitetu do rządu. Rzecz charakterystyczna, że ci poznańczycy, którzy się tak skarżyli na germanizacją, musieli wołać mnie, Litwina, żebym im po niemiecku pisał! A i to było niemniej charakterystyczne, że na takiem posiedzeniu, na którem zasiadali sami ludzie poważni wiekiem, przeważnie oficerowie z roku 1831, dopuszczono takiego, jak ja wówczas młodzika, żem głos zabierał na równi z nimi... A przecież w tym komitecie zasiadał sam kwiat społeczeństwa! Był biskup, był nawet sam Mierosławski, był Potworowski, oficer z r. 1831, był Libelt, był Stefański. Ten ostatni był księgarzem w Poznaniu. Świetny typ! Świętobliwy demagog, człowiek, który pobożność cudownie umiał łączyć z demagogią: wydawał Złote Ołtarzyki, które mu się doskonale opłacały, i warcholił. Ale zaczęło się posiedzenie. Libelt, jako prezydujący, odczytał odezwę do narodu, odezwę, napisaną stylem napuszonym i patetycznym, a której treścią było, pamiętam, że idziemy na śmierć, a idziemy bez nadziei zwycięstwa, byle tylko krew przelać za ojczyznę... Gdy skończył czytać, Potworowski, wzruszony — albowiem był dziwnie skłonny do łez — zaczął wołać, zanosząc się od płaczu: »Na miłość Pana Boga! Na co tych biednych chłopów, którzy nie mają nic więcej, prócz kos, wydawać na rzeź niechybną? Obiecywaliśmy im, że będzie Polska, zwodziliśmy ich, a teraz przyjdzie jeden szrapnel, wpadnie pomiędzy bezbronnych, a co się będzie działo wówczas, o tem najlepiej wiem ja, co bywałem w bitwach...» Tego samego zdania, co on, był i biskup, który się także rozpłakał przy tej sposobności, i kilku innych. Na to Libelt: »To jest nasz testament. Zginąć musimy, albowiem tego wymaga honor oręża polskiego«. A Potworowski na to: »Jeżeli mamy zginąć, my, to lepiej urządźmy rewolucyę w Poznaniu, barykady! Padnie nas kilkunastu dla honoru, ale po co gubić tych chłopów, co stoją w obozie?«... Wtem otworzyły się drzwi i jeden z członków komitetu (już nie pamiętam który) wprowadził jakiegoś smagłego bruneta, o delikatnych rysach, o wyschłej, śniadej twarzy, z suchotniczemi rumieńcami na zapadłych policzkach, i zamiast przedstawić go zgromadzonym, zaczął po kolei przedstawiać ich jemu. W końcu dopiero, gdy już zdążył przedstawić nas wszystkich, dodał głośno, wskazując nań ręką: »Słowacki, poeta«. Na nas jednak, przypominam sobie, nie zrobiło to nadzwyczajnego wrażenia, bo primo — zbyt byliśmy zaabsorbowani dyskusyą, a secundo — imię Słowackiego, choć znane, nie było tak głośne w owych czasach, jak Mickiewicza, lub choćby Krasińskiego. Wszelako wytoczono przed nowoprzybyłych całą sprawę od początku. Libelt odczytał powtórnie całą odezwę, Stefański, jak poprzednio, gardłował za nim, biskup i Potworowski znów mu oponowali z płaczem... Na to powstaje Słowacki (jakbym go widział w tej chwili!) i stojąc z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, zaczął mówić podniesionym głosem: »Cóż wy myślicie? Wam się zdaje, że dzisiaj potrzeba jeszcze, jak dawniej, armat, pułków, oficerów? A ja wam powiadam, że dzisiaj przyszła epoka świętej anarchii...« Chciał mówić dalej, ale mu nagle przerwał Stefański, który, posłyszawszy połączenie tych dwóch wyrazów świętość i anarchia, rzucił mu się w zachwycie do nóg, i wyciągając ręce, krzyczał: »Mistrzu! wielkie słowo rzekłeś...« Tą komedyą przerwał wątek Słowackiemu, który usiadłszy, już nie mówił więcej... Skończyło się na tem, że odezwy nie ogłoszono. W takich okolicznościach poznałem Słowackiego. Był to jedyny raz, kiedym go widział. Święta anarchia! Czegoś podobnego nie powiedziałby nigdy Krasiński.
— Nie powiedziałby, bo nie był towiańczykiem. Wyrażenie to jest całkowicie w duchu teoryi Towiańskiego. Słowacki, gdy dowodził, że dzisiaj nie trzeba, jak dawniej, armat, pułków i oficerów, przemawiał, jak towiańczyk. Towiańczycy wierzyli przecież, że »siłą sztychu« i potegą »ducha« można zwyciężać największe siły fizyczne. Ażeby zrozumieć znaczenie tych słów, wystarcza znać naukę Towiańskiego, którą wtedy wyznawał Słowacki. Jestem przekonany, że to samo zupełnie, co na tem posiedzeniu powiedział Słowacki, powiedziałby i Mickiewicz.
I długo jeszcze gawędziliśmy na ten temat, a że od mistycyzmu do mesyanizmu krok tylko jeden, więc ani spostrzegliśmy się nawet, gdy rozmowa przeszła na Krasińskiego. Klaczko, jak tego dowiódł swem klasycznem studyum o Poecie Bezimiennym, jest ogromnym wielbicielem Krasińskiego, ale nie uznaje jego mesyanicznych teoryj o »Chrystusie narodów«, ani wierzy w to, w co Krasiński każe nam wierzyć w Przedświcie. Nawet o Irydyonie wyraził się: »Daruję go panu!« Według niego, Krasiński zawdzięcza to pierwszorzędne stanowisko, jakie zajmuje w literaturze polskiej i wszechświatowej, tylko Nieboskiej komedyi. Gdyby nie był napisał nic więcej, tylko Nieboską, i tak byłby tem, czem jest. A przytem Nieboska ma tę wyższość nad innemi dziełami Krasińskiego, że jest wolna od wszelkiego mesyanizmu, który jest zawracaniem głowy, niczem więcej.
— Zawsze byłem tego zdania, a nie wahałem się powiedzieć tego Krasińskiemu w oczy. Pamiętam jedną rozmowę, jaką z nim miałem na ten temat. Było to w Paryżu, w r. 1858. Mieszkałem przy Quai d’Orleans, nie tam, gdzie Biblioteka polska, ale nieco bliżej Nôtre Dame. Krasiński bywał u mnie... Otóż raz zgadało się o mesyanizmie wogóle, a jego mesyanizmie w szczególności. Nie chcąc prawdy obwijać w bawełnę, oświadczyłem mu po prostu, gdy mię w tej materyi zagadnął, że o ile go wielbię, jako poetę, o tyle jestem przeciwny jego przedświtowym teoryom i utopiom. »Co tu wmawiać w ludzi nieszczęśliwych, rozbitych, skołatanych, zdemoralizowanych, tracących grunt pod nogami, osaczonych ze wszystkich stron, pozbawionych bytu politycznego, że są narodem wybranym, że są Chrystusem narodów, że w nich jest zbawienie ludzkości, etc. etc. Tylko się ich bałamuci tem, bo zamiast pracować, zamiast myśleć o poprawie swego losu, zamiast się uczyć i wyrabiać na dzielnych obywateli, zamiast starać się o to, ażeby byli lepsi, niż byli ich ojcowie, którzy przetrwonili ojczyznę i niepodległość polityczną, będą stali z założonemi rękoma i jeszcze się będą pysznili swą Chrystusowością, swoją rolą Boskich wybrańców, swoją moralną wyższością nad innymi narodami, swoją »nadeuropejską cnotą«. Dlatego uważam, że jest to teorya demoralizująca po prostu, bo jest wmawianiem rzeczy, których się ludziom w ogóle, a nam Polakom w szczególności, wmawiać nie powinno. Powinno się im mówić prawdę nagą, rzetelną, szczerą prawdę, która niech boli, jako chce, ale zawsze jest najskuteczniejszem lekarstwem na wszelkie wady i ułomności. Powinno się im wskazywać ich wady, żeby się ich pozbyć starali, bo tylko znając swoje ułomności, można się poprawić moralnie, można im przeciwdziałać«. Słowa te, wypowiedziane z całą szczerością i siłą przekonania, zrobiły większe wrażenie na Krasińskim, niż mogłem przypuszczać. Słuchał ich, siedząc, ale gdym skończył, powstał, a widać było, jak był głęboko poruszony, zaczął się nerwowym krokiem przechadzać po pokoju, jakby walczył sam z sobą, aż w końcu podszedł do mnie, ujął mię za rękę i rzekł głosem, zdradzającym silne wzruszenie: »Mylisz się! Tak nie jest. Jeśli kobiecie upadłej, występnej, zdemoralizowanej, zepsutej i lekkomyślnej, ale nie zepsutej doszczętnie, nie zdemoralizowanej zupełnie, często bolejącej z powodu swej lekkomyślności, żałującej swych grzechów, z których byłaby skłonną poprawić się, zaczniesz prawić o jej upadku, zaczniesz wyliczać jej grzechy i występki, rozwodząc się nad jej życiem zdrożnem i niemoralnem, to jaki skutek osiągniesz, jaki wpływ na nią takiem mówieniem jej nagiej i bezwzględnej prawdy wywrzesz? Oto zdemoralizujesz ją do reszty, znieprawisz całkowicie, a zamiast ją ratować z przepaści, jeszcze ją zepchniesz na samo dno upadku i niesławy. Bo kiedy jej odsłonisz całą grozę położenia, całą ohydę brudu i błota, w które zabrnęła, całą niesławę, którą się okryła, wtedy ona zwątpi o sobie, uwierzy, że, upadłszy tak nizko, może tylko staczać się jeszcze głębiej, że, raz znalazłszy się na tej pochyłości, już nie ma możności cofnięcia się, i będzie straconą na zawsze, już się nie poprawi, bo zwątpi o możności ekspiacyi, stanie się niezdolną do skruchy. Inaczej się stanie, gdy w taką kobietę upadłą, ale niepozbawioną instyktów szlachetnych, zaczniesz wmawiać, że w niej jest świętość, którą ona tylko zbrukała swem lekkomyślnem i występnem prowadzeniem, że jest aniołem, tylko z zabłoconemi skrzydły, że jeśli upadła, to dlatego tylko, że ją do upadku popchnęły gorsze od niej, występniejsze, nie mające tej świętości i cnoty, które jeszcze i teraz nie wygasły w jej łonie, jeszcze się tlą pod popiołem zepsucia, ale rozdmuchane skruchą i opamiętaniem, jeszcze są zdolne buchnąć najczystszem płomieniem świętości... Gdy jej tak prawić będziesz, wtedy ją wprowadzisz na drogę poprawy, wtedy w niej nie zbudzisz zwątpienia o sobie, wtedy oddziałasz na jej szlachetniejsze instynkty: uwierzy w swą cnotę, uwierzy, że jeszcze może być uczciwą kobietą, że jeszcze może wybielić swe anielskie skrzydła i będzie uratowaną...«
Z kolei, ponieważ się mówiło o Krasińskim, zeszliśmy na temat książki St. Tarnowskiego o autorze Irydyona. Klaczko jest przeciwny takiemu pisaniu biografij, wglądających w życie prywatne artysty, czy poety... Niemniej jest przeciwnym tym studyom porównawczym, jak je piszą dziś Niemcy. Jest to. według niego, praca jałowa i niewdzięczna. Na ten temat zaczęła się ożywiona dyskusya. Ja broniłem psychologicznej metody badań, zaczem poszło, żeśmy zeszli na temat Taine’a.
— Jego teorya »du milieu« — mówił Klaczko — jest bardzo zawodna, o czem on sam przekonał się w końcu. Nieraz o tem rozmawiałem z nim samym, bo znałem go dobrze. Otóż sam Taine ostatecznie doszedł do wniosku — jak mi się do tego przyznał otwarcie — że o ile teorya ta da się zastosować do mniejszych talentów, o tyle wielkie talenty wyłamują się z pod wszelkich wpływów otoczenia. Są to genialne wyjątki.
Dość długo mówiliśmy o Tainie, którego jestem gorącym wielbicielem, ale przekonałem się, że i w tym razie różniłem się z autorem Wieczorów florenckich.
— Bo jeżeli chodzi o pisarza, o talent literacki, to taki Renan np. stoi o całe niebo wyżej, pod każdym względem. Pamiętam, że Renan zawsze porównywał Taine’a do tunelu, przez który wprawdzie wychodzi się na jasność, ale do tej jasności, skoro się chce do niej dojść tunelem, droga prowadzi przez ciemność: gdy się jest wśrodku tunelu, nie widzi się nic, nie wie się, gdzie się jest. To porównanie doskonale charakteryzuje sposób pisania i metodę Taine’a: on zawsze prowadzi przez tu nel. Przeciwnie Renan, zawsze prowadzi jasną, słoneczną drogą: prowadzony przez niego człowiek zawsze wie, gdzie jest.
Mówiąc o Taine’ie i Renanie, mimowoli zeszliśmy na temat Paiwża, w którym Klaczko przemieszkiwał lat dwadzieścia z górą, a w którym już nie był od lat ośmiu. Dlaczego?
— Oni tam zrozumieć nie mogą, że mię nic nie ciągnie do nich, choć tak długie lata przeżyłem nad Sekwaną. Ciągle zapytują mię, kiedy się osobiście pokażę w redakcyi Revue des deux Mondes, a ja im ciągle odpowiadam, że może to nastąpi jeszcze, ale nie teraz. Ja znałem i pamiętam inny Paryż, i dlatego mię nic nie ciągnie, a wszystko odpycha od dzisiejszego. Wymawiają mi, żem zapomniał o nich, gdy oni pamiętają 0 mnie (czego niedawno dali mi dowód, zaszczycając mię legią honorową), a ja nie taję, że choć pamiętam i myślę o nich, choć mi dzisiejsza Francya często stoi na myśli, mimo to nie chcę się narażać na bolesne wrażenie, jakieby na mnie mógł uczynić Paryż epoki ostatniej. Za silnie byliśmy przywiązani do Francyi napoleońskiej, do jej polityki z czasów drugiego cesarstwa, do Paryża Wiadomości Polskich i naszego »biura« na drugiem piętrze przy Quai d’Orleans Nr. 6, ażeby nas, ludzi, co oddychaliśmy ówczesną atmosferą, nie odstręczała dzisiejsza. Tempora mutantur, ale myśmy się nie zmienili. 1 dlatego niezrozum ielibyśmy się dzisiaj. Dlatego wątpię, bym jeszcze wybrał się kiedy do Paryża. Wolę jeździć do Włoch, do Rzymu, choć 1 tam zmieniło się wiele...
I rozmowa zeszła na dawniejsze czasy, na Payż z czasów Napoleona III, na epokę po wojnie krymskiej, kiedy zaczęły wychodzić Wiadomości Polskie. Wydawanie tego pisma, które liczyło, jak zapewnia Klaczko, zaledwie stu prenumeratorów[9], była to ciągła walka, ciągłe narażanie się na niepopularność, a niepopularność ta była większą jeszcze, aniżeli popularność i kult Mierosławskiego.
— Jak dalece Wiadomości Polskie były niepopularne, o tem najlepiej świadczy fakt, że nawet w Hotelu Lambert, gdzie prenumerowano pro honore domus jeden egzemplarz, prenumerowano go, ale nie czytano z zasady. Nawet nie przecinano go! A jeszcze się z tym popisywano przed nami! Zawsze, kiedyśmy z Kalinką przyszli do Hotelu Lambert, sadzano nas umyślnie przy stole, na którym leżało parę egzemplarzy Wiadomości Polskich — nierozciętych. Tym sposobem chciano nam dać do zrozumienia, co Hotel Lambert myśli o naszem piśmie... Przyznaję, że gdyby nie Kalinka, który się zawziął, to jabym nie wytrwał tak długo, jakeśmy wytrwali ostatecznie. Już po pierwszym roku miałem dosyć tego redaktorstwa. Nienawidzono nas, a szczególniej nienawidzono Kalinki. Całe szczęście, że w końcu został księdzem. Inaczej, zabiliby go tak, jak mnie chciano zabić po moim Katechizmie nierycerskim...
Skoro się zgadało o Katechizmie nierycerskim, a więc o Mierosławskim, który wtedy »organizował« powstanie, a był uważany za geniusz wojenny i polityczny, musiało skończyć się na tem, że rozmowa, która dotychczas przeważnie obracała się koło literatury, zeszła na politykę. Smutny temat, zwłaszcza, gdy go się rozpoczyna od polityki »mierosławczyków«, polityki, która nas kosztowała tyle ofiar, a która nas tak mało nauczyła.
— Pod tym względem jesteśmy podobni do owych Burbonów, co to niczego nie zapomnieli, a niczego się nie nauczyli. Chciałem raz nawet, pamiętam, napisać książkę na ten temat, książkę p. t. Zmartwychwstania i samobójstwa[10]). Myśl ta przyszła mi po roku 1863. Już zacząłem nawet gromadzić materyał do tej pracy, ale poniechałem zamiaru, ho mi to grzebanie się w naszej narodowej przeszłości, wertowanie tych starych, pożółkłych papierów, po większej części stwierdzających rzeczy smutne i bolesne, robi takie wrażenie, jakbym otwierał stare trumny... Zawsze podziwiałem Kalinkę, że z takim spokojem pogrążał się w tak smutnych czasach, jak nasz wiek XVIII, jak panowanie Stanisława Augusta... Ile razy próbowałem czynić to samo, ledwiem się zabrał do pracy, rzucałem ją, zniechęcony i zdenerwowany. Nigdy nie miałem spokoju Kalinki... Za bardzo się przejmowałem tem, o czem zamierzałem pisać. Dlatego nie napisałem również i wspomnianych Zmartwychwstań i samobójstw, które miały być rodzajem przyczynku do naszej narodowej psychologii. Bo jak są ludzie, którzy się rodzą ze skłonnością do samobójstwa, tak są i podobne narody. Obawiam się, czy my nie jesteśmy takim narodem... Ale, jeżeli tak jest, to możemy się pochwalić, że mamy pewne przywileje u Opatrzności, bo choć urodziliśmy się z organicznym popędem do samobójstwa, to jednak losy dawały nam możność zmartwychwstawania po każdem targnięciu się na własne życie. Ale jest pewien ponury tragizm w tej zdolności nowego budzenia się w trumnie. Bo ile razy zdarzyło się nam być wychodzącym z grobu Piotrowinem, wskrzeszonym przez pomyślny zbieg okoliczności, zawsze zmartwychpowstawaliśmy na to tylko, ażeby nowym zamachem samobójczym zniweczyć pierwsze pędy poczynającego się życia, nigdy nie okazaliśmy się dość wyrobionymi i dojrzałymi politycznie, ażeby daną vita nuova obrócić na swoją korzyść. Zawsze ją obracaliśmy na naszą zgubę, zawsze, kiedyśmy mogli dźwignąć się z grobu, dźwigaliśmy się na to tylko, ażeby weń po chwili zapaść jeszcze głębiej. Takiem zmartwychwstaniem, a pierwszem z kolei, jeżeli chodzi o epokę porozbiorową (bo tylko tę epokę chciałem uwzględnić w mojej książce), była epoka pomiędzy r. 1815 a 1830. Opatrzność dała nam Czartoryskiego, który prawdziwym cudem, jakby zrządzeniem bożem, najprzód staje się najserdeczniejszym przyjacielem cesarza Aleksandra (choć nie o tem myślano, gdy postawiono za warunek, ażeby młody książę Adam od dziecka wychowywał się w Petersburgu), potem staje się jego pierwszym ministrem, potem, jako kurator okręgu naukowego wileńskiego, rozbudza życie umysłowe, wytwarza świetność Wilna i Krzemieńca, a wreszcie przenosi swoją działalność na Królestwo polskie, które, korzystając ze swego ustroju konstytucyjnego i autonomicznego, wchodzi na drogę niebywałego rozkwitu, prawdziwego renesansu narodowego. Ale nie długo trwało to powstawanie z martwych, to wykłuwanie się ze śmiertelnego całunu; przychodzi 29 listopada, który wszystkiemu kładzie koniec. To pierwsze narodowe samobójstwo, które choć nie pozbawione chwały, bo opromienione aureolą wielu czynów bohaterskich, mimo to nie przestaje być zamachem samobójczym, po którym na nowo zostaliśmy złożeni do grobu, Od tego czasu zmartwychwstawaliśmy parokrotnie, ale znowu nie uleczeni z manii samobójczej... Ostatniem zmartwychwstaniem była epoka Wielopolskiego, zakończona r. 1863, który był naszym ostatnim zamachem samobójczym. Oby był ostatnim! Rodzi się kwestya, czy zanosi się na nowe zmartwychpowstanie?...
I tu zaczęliśmy mówić o chwili obecnej, o Warszawie, o Królestwie, o naszych »ugodowcach« i »nieprzejednanych«, a bodaj czy nie to była najciekawsza część naszej rozmowy. Żałuję tylko, że tem wszystkiem, co jest poglądem autora Etudes de diplomatic contemporaine na nasze dzisiejsze położenie w sytuacyi polityki europejskiej, nie mogę się podzielić na tem miejscu. A byłoby czem się dzielić!
Ale Klaczko, choć tyle pisał z zakresu dyplomacyi i polityki, zawsze był i pozostał przedewszystkiem umysłem literackim, który nietylko żywo obchodziło to, o czem pisał, ale i to, jak pisał. Klaczko­‑polityk, biegły w arkanach sztuki dyplomatycznej, zawsze szedł w nierozłącznej parze z Klaczką­‑literatem i artystą pióra, biegłym — jak rzadko kto — w arkanach sztuki pisarskiej, z Klaczką­‑poetą, co myśli obrazami, nie abstrakcyami, i Klaczką­‑stylistą, który po polsku pisał jak Skarga, po niemiecku — świetniej od Gervinusa, a po francusku tak, że mu Francuzi zazdroszczą jego francuszczyzny. To też, choć rozmowa toczyła się o polityce i naszym stosunku do »trzech mocarzy«, raz po raz zahaczał o kwestye literackie, które w sposób przedziwny umiał wiązać z politycznemi. I tak zdawałoby się np., że trudno jest, rozmawiając o bardzo konkretnych kwestyach z zakresu bieżącej polityki, ni stąd ni zowąd potrącić o Sienkiewicza i jego trylogię historyczną (o której Klaczko w r. 1888 pisał w Przeglądzie Polskim). A jednak, choć nie można powiedzieć, żeby od polityki do autora Quo vadis był jeden krok tylko, nie zauważyłem nawet, jakeśmy się ześliznęli z dyskusyi politycznej — wyłącznie o sytuacyi w Królestwie — na czysto literacki temat wyższości wiersza nad prozą.
— Zawsze, ile razy czytam Sienkiewicza, a zwłaszcza jego powieści historyczne, żałuję, że Sienkiewicz nie żył w epoce Mickiewiczowskiej, bo wtedy pisałby wierszem, nie prozą, a wtedy jego powieści historyczne byłyby rzeczywistemi epopejami, któreby przetrwały po wszystkie czasy. A tak, dlatego tylko, że są pisane prozą, przeminą. Rzeczy, pisane prozą, nie mają warunków nieśmiertelności. Po prostu proza jest zbyt kruchym i nietrwałym materyałem, który, jak granit, wietrzeje pod wpływem czasu. Tymczasem wiersz, to jest ten liść aloesu, co utwór literacki chroni od zapomnienia, konserwuje na wieki.
Tymczasem zaczęło się ściemniać; do pokoju, w którym siedzieliśmy, zaczął przesiąkać zmierzch. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta, czyli, że rozmowa trwała blizko dwie godziny. Zacząłem się obawiać, ażeby przypadkiem nie nadużyć uprzejmości gospodarza, i zmierzałem już ku wyjściu. Ale skończyło się na tem, że nim pożegnaliśmy się ostatecznie, wstawałem i znów siadałem kilka razy.
Zgadało się jeszcze o tem, jak mało kto wie u nas, nawet pomiędzy literatami, iż Klaczko jest autorem całego szeregu rzeczy pisanych po polsku. Ogół zna go, jako autora Wieczorów florenckich, wytwornie spolszczonych z francuskiego oryginału przez St. Tarnowskiego. Po za tem wie się o Klaczce, że pisywał i pisuje po francusku do Revue des deux mondes, z czego mu nawet niektórzy robią zarzut: raz dlatego, że pisze po francusku, a powtóre, że pisze wyłącznie o rzeczach obcych, o renesansie włoskim.
— Każdy pisze o tem — rzekł Klaczko — o czem może pisać z największem upodobaniem. Co do mnie, to, jeżeli piszę — w ostatnich czasach — o rzeczach włoskich, o Dantem, Michale Aniele, Rafaelu i Juliuszu II, to dlatego, że te rzeczy znam, a powtóre, że się w nich kocham oddawna. A przytem prace te, drukowane w Revue des deux mondes, dają mi możność i pretekst częstego jeżdżenia do Rzymu, do Włoch wogóle, która to przyjemność chyba mi się należy na moje stare lata. Bogu dziękuję, że mi moją samotność[11] i starość czasami ozłaca promieniami wielkiej sztuki włoskiej. A że piszę o renesansie włoskim! Bo jest to świat, o którym mogę pisać spokojnie, bo pogrążając się w studyach nad rzeczami włoskiemi, mniej myślę o innych, nierównie bliższych mi, a które mi nigdy serca krwawić nie przestaną. To mi daje chwilowe zapomnienie, to mi pozwala nie pamiętać na krótkie chwile, że jako Polak, należę do generacyi, która dwa razy patrzała na bankructwo swoich ideałów... Jeden ideał, polski, runął w r. 1863; drugi, ogólnoludzki, humanitarny i cywilizacyjny, ulotnił się z dymem komuny. Są to dwie tragiczne daty w życiu całej jednej generacyi. Dopiero po wojnie francuzko­‑pruskiej zacząłem pisać o poezyi i malarstwie włoskim. Causeries Florentines napisałem w roku 1872.
Słów tych, które płynęły z głębi duszy, a brzmiały dziwnie smutnie i wzniośle, słuchałem z całą uwagą; zdawało mi się nawet, że Klaczko, wymawiając je, nietylko mówił jakby sam do siebie, ale mówił z takiem wzruszeniem w gdosie, jakby czuł napływające łzy... Była to chwila uroczysta, której nie zapomnę prędko. W pokoju panował mrok, a w tym mroku bieliły się siwe włosy człowieka 72‑letniego, który, siedząc nieopodal mnie, pochylony, z głową spuszczoną, zaopatrzoną przed siebie, zdawał się przywalony brzemieniem tych wszystkich myśli, od których ucieka, jak mówi, gdy pisze o renesansie włoskim. Zrozumiałem psychologiczne pobudki, które go popchnęły w tym kierunku. Ten włoski renesans, tak przemawiający do jego artystycznej natury, jest dlań tem ostatecznie, czem Hekuba dla owego aktora z szekspirowskiego Hamleta:

A wszystko za nic! Wszystko dla Hekuby!
Czem dlań Hekuba, czem on dla Hekuby,
By dla niej płakał. Czegożby nie zrobił,
Gdyby miał źródło i wszystkie pobudki

Moich boleści!...

Jak ów aktor, który jest tylko artystą, gdy się rozwodzi nad śmiercią Hekuby, która mu jest mniej lub więcej obojętną, tak Klaczko, kiedy pisze o renesansie włoskim, jest tylko artystą i może nim być wyłącznie... W tych utworach wykwintnego artysty i znawcy piękna, utworach, które go przenoszą w idealny świat poezyi i sztuki, człowiek znużony długą walką życiową, znajduje ukojenie i moralny balsam na nigdy niezabliźnione rany, a pisząc o czasach Juliusza II, w których tworzyli Rafael i Michał Anioł, zapomina — chwilowo — o czasach dzisiejszych, czasach Bismarka i zasady »siły przed prawem«. A powtóre, kto wie, czy to nie są jedyne rzeczy, o których może pisać z ową froideur d‘artiste, o której mówi Renan.
Źe tak jest, tego dowodzi chociażby zakończenie Wieczorów florenckich, zakończenie, które jest kluczem do rozwiązania zagadki, jeżeli kto nie potrafi zrozumieć i wyrozumieć ostatniej fazy w twórczości »genialnego współpracownika Revue des deux mondes«:

Polak. W epoce takiego, jak nasza, obniżenia charakterów i pomieszania umysłów, najpewniej jeszcze, najbezpieczniej, trzymać się wiernie tego, co przeszłość kochała i czciła. Bo wtedy jedno przynajmniej ocalonem i całem zostaje: godność, honor. I lepiej jest zawsze z takimi, jak Dante, mylić się, a choćby i upaść, aniżeli z takimi, jak Nogaret, tryumfować.
Komandor. A zresztą, czyż nie jesteśmy już »utopistami przeszłości«, przez to samo tylko, że nas obchodzi, co piękne, co dobre, co prawda? że mówimy o Dantem, o Rafaelu, o Michale Aniele, w tych smutnych czasach »żelaza i krwi«.
Książę Silvio. Masz słuszność, przyjacielu: w takich czasach, jak nasze, dopiero, i bardziej niż kiedykolwiek, potrzeba ze wszystkich sił trzymać i kochać swoje utopie, większe czy mniejsze...

Otóż Klaczko jest takim właśnie »utopistą przeszłości«, bo ten Polak, który występuje w jego Wieczorach florenckich, a jest nazwany »rozbitkiem«, to on sam[12].





  1. Pisane w r. 1897. Będące tu w mowie dzieło wyszło pod tytułem Jules II w Paryżu, w końcu roku 1898.
  2. Życie Juliusza Slowackiego (1809—1849). Biografia psychologiczna, 3 tomy, Kraków i Warszawa 1897.
  3. Pierwszy wiersz J. Klaczki p. t. Moja pierwsza ofiara, wyszedł av Wilnie w roku 1839 (napisany 6 listopada 1838 r.). W roku 1841, w wileńskiem czasopiśmie Linksmine drukowały się »Sonety« J.a Klaczki, oraz dłuższy wiersz liryczny p. t. Pożegnanie. W Tygodniku literackim poznańskim drukował Klaczko w roku 1843 poemacik p. t. Izraelita na gruzach Palestyny.
  4. Studya uniwersyteckie odbywał Klaczko w Królewcu, którego Uniwersytet świetnie ukończył w r. 1847. Uniwersytet ten nie zapomniał do dziś dnia »o tym, który przed pół wiekiem zwrócił na siebie jego uwagę świetnymi egzaminami, a odtąd przez pół wieku przynosił mu zaszczyt jeszcze świetniejszemi pracami«. Dlatego też d. 28 marca 1897 r. w samą 50‑tą rocznicę doktoryzacyi Klaczki, jako-doktora filozofii, Uniwersytet królewiecki przysłał mu powtórny jubileuszowy dyplom doktorski, wraz z listem dziekana fakultetu, Dr. H. Baumgarta, bo »jakiekolwiek mogą zachodzić różnice politycznych opinii i stanowisk, uniwersytet ma sobie za obowiązek — i szczęśliwy jest — uczcić swojego doktora«.
    W roku 1848 napisał Klaczko po niemiecku słynną broszurę Die deutschen Hegemonen (Berlin 1849). W roku 1853 wydrukował w Pokłosiu słynne swe studium p. t. Lenora i Ucieczka. W roku 1854 wyszła jego cięta broszura O szkole narodowej polskiej na Battignoles pod Paryżem.
  5. Kraków, 1871. Osobne odbicie z Przeglądu polskiego.
  6. W korespondencyi p. t. Echa z Krakowa, ogłoszonej w Słowie warszawskiem w końcu r. 1898 znajduje się między innemi taki ustęp: »Cichy zazwyczaj listopad, nadspodziewanie w bieżącym roku ożywia senne miasto, a wbrew tradycyi krakowskiej, nie pogrzebowe, lecz raczej jubileuszowe uroczystości snują się po kolei. Przed kilku dniami święcono 70‑tą rocznicę urodzin Juliana Klaczki, składając mu życzenia i dziękczynienia sformułowane w pięknym adresie. Sędziwy jubilat zrazu się zżymał na zaimprowizowaną owacyę, ale się w końcu rozczulił i przyjął hold zasłużony, protestując jedynie przeciw mylnej dacie swego przyjścia na świat i ujęciu mu całych trzech lat wieku. Atoli, kto z tak miodem uczuciem ocenia i opisuje czasy Odrodzenia, zaiste młodzieńczą ma siwiznę. Słyszeliśmy, że niektóre wielbicielki znakomitego pisarza, zamierzały połączyć się z hołdem Akademii i Uniwersytetu, śląc jubilatowi dank kwiatów z odpowiedniemi dedykacyami, badź jako miłośnikowi Dantego, bądź jako przeciwnikowi Bismarcka.
    W pośmiertnej księdze Buscha znalazł się ślad charakterystycznej nienawiści, którą były kanclerz Niemiec wyróżniał Klaczkę. Gdy ten ostatni został powołanym na wyższe stanowisko w rządzie austryackim, Bismarck wszelkie poruszył sprężyny, bodaj nawet monarsze wpływy, aby zniewolić hr. Beusta do usunięcia niechętnie widzianego doradcy. To uznanie nienawiści oczywiście jest zaszczytem, który Klaczce musi być miłym...« Wspomniany powyżej wyjątek dziennika Buscha, dotyczący Klaczki, brzmi, jak następuje:
    25 marca. Szef życzy sobie, aby wzniecić dyskusyę nad mianowaniem Klaczki w Wiedniu. Powiedział mi: »Beust chce w ten sposób wskrzesić kwestyę polską. Zwróć pan uwagę na działalność publicystyczną tego niezmordowanego agitatora i na jego zaciekłą nienawiść do nas i do Rosyi. Przytocz poufną depeszę Rechenberga z 2 marca z Warszawy, gdzie powiada, że polskie stowarzyszenia tajne, krzątające się we Lwowie około przygotowań do powstania, mającego na celu wskrzeszenie niepodległości Polski, wysłały do Klaczki deputacyę, winszując mu otrzymania stanowiska, na którem będzie w bezpośrednich stosunkach z kanclerzem państwa. Przeszlij pan taki artykuł naprzód do Köln. Ztg., a następnie postaraj się go umieścić w pismach prowincyonalnych. Musimy się postarać o to, aby doszedł do Beusta (ambasadora w Petersburgu) i został powtórzony przez prasę rosyjską. Może także pojawić się w Kreuzzeitung, ale za każdym razem powinien się ukazywać pod inną formą«. Zob. w feljetonie Słowa z r. 1898, Busch o Bismarku.
    Z innych prac dyplomatycznych Klaczki wymienić należy: Les préliminaires de Sadova, Le congrès de Moscou, Les cabinets de l’Europe en 1863—1864.
  7. Zarzucano Klaczce, że od długiego szeregu lat pisze tylko po francusku, że tem samem przestał być pisarzem polskim, a stał się kosmopolitycznym. I ten zarzut, jak wiele innych jest gołosłowny, a zdradzający »najgrubszą niewiadomość«. Zdaje się bowiem, iż ci, co zarzucali Klaczce kosmopolityzm w jego pismach francuskich, nie czytali jego artykułów w Revue des deux mondes. Gdyby byli czytali, wiedzieliby, że wszystko, co Klaczko pisał po francusku, począwszy od Etudes de Diplomatic contemporaine a skończywszy na Deux Chancelliers, było opinią Polaka, zabierającego głos — z polskiego punktu widzenia — w sprawach europejskich. Były to artykuły z wyraźnem piętnem swego polskiego pochodzenia, a jeśli je Klaczko pisał po francusku, to dlatego, że były przeznaczone dla Europy, dla dyplomacyi europejskiej, która liczyła się z nimi, brała je w rachubę, a ich świetność podbijała mnóstwo umysłów... Nadto pisywał Klaczko do Revue des deux mondes studya o rzeczach polskich, jak Poète anonyme (Zygmunt Krasiński), lub Une Annexion d’autrefois (Unia lubelska). Dopiero po roku 1870, po upadku drugiego cesarstwa, zaczął pisać o literaturze powszechnej, o Dantem i Petrarce, o Michale Aniele i renesansie włoskim. Ale i na tych pracach, choć kosmopolitycznych na pozór, wyciskał piętno polskości. W słynnych Causeries florentines, tłómaczonych na wszystkie główniejsze języki europejskie, świetną rolę gra Polak, który do »chóru umysłów południowych, łacińskich, przynosi jakiś ton słowiańskiego mistycyzmu«, a w rozmowie o Petrarce i Dantem, jako poetach miłości, mówi rzeczy najświetniejsze, z jakiemi się spotykamy w tym renesansowym dyalogu. Dlaczego Klaczko pisze te rzeczy po francusku? Na to pytanie pięknie odpowiedziano w przedmowie do przekładu Wieczorów florenckich: »Kiedy nasi dzielni pisarze XVI wieku obrabiać chcieli przedmioty powszechnego zajęcia i znaczenia, pisywali o nich po łacinie. Mieli słuszność; rzeczy, do powszechnego użytku przeznaczone, powinny się pisać w języku powszechnie zrozumiałym. Taką samą słuszność miał i pan Klaczko, kiedy tę pracę swoją napisał po francusku. Ale jak Respublica Modrzewskiego, jak Goślickiego Senator lub Warszewickiego Poseł, choć w obcym języku, do polskiej literatury należał, tak i ta innego porządku i zakresu praca najświetniejszego dziś z polskich pisarzy staje się z natury własnością i ozdobą naszego piśmiennictwa, które winno jest jej i sobie samemu wziąć ją coprędzej w posiadanie, przenosząc ją w swój własny język«. Nie zapominajmy także, iż nietylko Klaczko, (zmuszony przez lat 20 mieszkać w Paryżu), choć Polak, pisywał po francusku. Dzieł Mickiewicza, pisanych po francusku, mamy kilka tomów, a przecież nikt Mickiewiczowi nie zarzuci kosmopolityzmu. NB. Klaczko przez cały czas swego współpracownictwa w Revue des deux mondes zawsze się pod swojemi artykułami podpisywał po polsku: Julian Klaczko.
  8. Urodzony dnia 6 listopada 1825 roku w Wilnie.
  9. Z powodu tej niewielkiej liczby prenumeratorów, jakich miały Wiadomości Polskie, opowiada St. Tarnowski (Ksiądz Waleryan Kalinka, str. 78) następującą anegdotę: Kiedy Revue des deux Mondes miała pierwszy raz ogłosić pracę Klaczki (Poëte anonyme, styczeń, 1862), stary Buloz, zdumiony pięknością tego, co przeczytał, pytał autora, czy był już w jakiem piśmie. Tak: wydawał jedno pismo polskie. — Et combien aviez-vous d’abonnés? — Cent. — Cent mille? diable! — Non, cent.
  10. Oddźwiękiem tego pomysłu są następujące słowa w książce Klaczki Deux Chancelliers: La démagogie eut gain de cause: elle réussit à jeter dans une révolte impuissante, insensée, un peuple malheureux qui depuis un siècle semble s’être imposé la tache d’étonner le monde par des résurrections périodiques et de le rebuter en même temps par des suicides non moins périodiques, hélas!« str. 174.
  11. Klaczko nie był nigdy żonaty.
  12. Należy podkreślić ten szczegół, że słynne Causeries florentines (za które Klaczko został Membre de l'Institut) odbywają się »wczesną jesienią roku 1872«, a więc prawie bezpośrednio po skończeniu wojny prusko­‑francuskiej, a fatalny r. 1870 zniweczył ideały prawie wszystkich uczestników tych florenckich wieczorów. Pierwszy z nich, książę Silvio, jest »tradycyami rodu, równie jak własnem przekonaniem złączony ściśle ze sprawą zwyciężoną przy Porta Pia 20 września 1870 r.«. »Względy tego samego rodzaju zatrzymywały nad brzegami Arnu byłego konserwatora jednego z wielkich papieskich muzeów«, Komandora. Francuz, akademik (Caro) »w dniach smutków i ciężkich prób, w oblężeniu Paryża«, nadwerężył zdrowie »w trudach i mrozach tej nieszczęsnej zimy«. Yicomte Gérard przerwał świetnie rozpoczęty zawód dyplomatyczny, »skutkiem ostatnich w strząśnień; odtąd starał się usilnie odrywać od dręczących a wciąż przytomnych myśli o nieszczęściach ojczyzny...« Dosłownie to samo mógł o sobie powiedzieć ów Polak, którego pani domu bez ceremonii nazywała Bolskim, a który tak świetnie wypowiada myśli i uczucia samego Klaczki. W podkreślonych słowach o Vicomte Gérard znajduje się psychologiczne uzasadnienie tego zwrotu w Klaczce, który go pchnął w kierunku studyów nad włoskim renesansem, nad rzeczami obcemi, nie­‑polskiemi.
    NB. W rok po tej naszej rozmowie Klaczko zaniemógł ciężko, a w chwili, gdy się drukowała książka niniejsza, choć wyszedł z choroby, jednak z niej wyszedł złamany, w części sparaliżowany... W korespondencyi w Czasie o sezonie w Zakopanem z r. 1899 taki znajduje się ustęp o autorze Wieczorów florenckich. »Genialny współpracownik Revue des deux mondes, Julian Klaczko, tak sobie w roku zeszłym (1898) upodobał uroczą dolinę pod Gewontem, iż i tego lata zjechał tu na kilka tygodni. Niestety, nie przyjechał tu w tak pomyślnym stanie zdrowia, jak rok temu. Ciężka choroba, na którą był zapadł w ciągu zimy, zaraz po uroczystym obchodzie swych 70‑tych (a raczej 73‑cich) urodzin, nie przeszła bez śladu, tak, iż sędziwy autor nieporównanej książki o Juliuszu II odbywa dziś swe przejażdżki po Zakopanem nie w powozie lub furką, jak poprzedniego lata, lecz w wózku na trzech kółkach, popychanym przez służącego. Wózek ten, w dni pogodne, spotyka się bardzo często, a kilka dni temu widziano go podobno nawet w Dolinie Kościeliskiej... Dowód to, że znakomity twórca Wieczorów florenckich wogóle czuje się dobrze, że mu powietrze Zakopiańskie służy...«





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.