Tytus Andronikus (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Tytus Andronikus
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.
SCENA I.
Rzym. Przed pałacem.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Teraz Tamora do Olimpu szczytów
Pnie się, bezpieczna od fortuny ciosów,
Wyżej piorunu grzmotów i błyskawic,
Bladej zazdrości groźbom niedosięgła.
Jak złote słońce pozdrawia poranek,
A promieniami morze ozłociwszy,
Pędzi po niebie w błyszczącym rydwanie,
Nad gór najwyższych panuje szczytami,
Tak dziś Tamora.
Jej rozum panem ziemskich jest honorów,
Cnota drży blada na brwi jej zmarszczenie.
Uzbrój więc serce i przygotuj myśli,
By z twą cesarską panią i kochanką
Do jej wielkości wznieść się, Aaronie.
Długo ją wiodłem jak mą niewolnicę
Związaną silnym łańcuchem miłości,
Twardziej przykutą do ócz Aarona
Niż Prometeusz do skały Kaukazu.
Precz niewolnicze myśli i ubranie!
Będę od złota i od pereł świecił,
By godnie nowej służyć cesarzowej.
Co? służyć? Igrać z tą Semiramidą,
Nimfą, syreną, co Rzym oczaruje
I będzie świadkiem rozbicia cesarstwa
Z jego cesarzem. — Lecz cóż to za wrzawa?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz grożąc sobie wzajemnie).

Demetr.  Chironie, dowcip twój jeszcze za młody,
Rozum za tępy, aby chciał się wdzierać
Tam, gdzie ja kocham, może i kochany.
Chiron.  Zawsześ zbyt ufał sobie Demetryuszu,

I teraz myślisz, że groźbą mnie strwożysz.
Nie rok różnicy wdzięk mi odejmuje,
Albo nade mną tryumf ci zapewnia.
Mogę kochance jak ty służyć wiernie
I wierną służbą na miłość zarobić;
Tego w potrzebie szablą ci dowiodę,
Praw moich broniąc do serca Lawinii.
Aaron.  Gdzie straż? Te gaszki chcą pokój zamącić.
Demetr.  Dzieciuchu, chociaż w chwili nierozwagi
Matka do boku przypięła ci szpadkę,
To już przypuszczasz, że grozić ci wolno?
Każ ten rożenek w pochwie zalutować,
Zanim się lepiej robić nim poduczysz.
Chiron.  Tymczasem na co z mą małą zręcznością
Mogę się dzisiaj ważyć, wnet zobaczysz.
Demetr.  Taki zuch z ciebie? (Dobywają mieczy).
Aaron.  Co znowu, panowie?
Śmiecież tak blizko cesarskiego zamku
Dobywać szabli do otwartej walki?
Wiem dobrze powód waszej nienawiści;
Za skarby świata nie chciałbym, by doszedł
Tych wiedzy, których dotyczy najwięcej;
A matka wasza i za więcej nawet
Tejby niesławy nie chciała doczekać
Na rzymskim dworze. Przez wstyd, skończcie swary!
Demetr.  Nie, póki w piersiach jego nie utopię
Mego oręża, w gardło mu nie wtłoczę
Słów na ohydę moją wyrzeczonych.
Chiron.  Jam na to równie jest przygotowany,
Piorunujący językiem twym tchórzu,
Ale nie śmiący orężem słów poprzeć.
Aaron.  Na bóstwa Gotów walecznych przysięgam:
Wszystkich nas zwada zgubi ta dziecinna!
Skończcie! Nie wiecież, jak jest niebezpiecznie
Na prawa księcia zuchwale się ważyć?
Co? Czy Lawinia taką rozpustnicą,
A tak wyrodnym stał się Bassyanus,

Że o jej miłość bój możecie zwodzić,
Bez sprawiedliwej pomsty za zuchwalstwo?
Panicze, baczność! Gdyby cesarzowa
Tego zatargu usłyszała powód,
Pieśńby ta do jej nie przypadła serca.
Chiron.  Mniejsza! Niech ona, niech świat ją usłyszy,
Bo ja Lawinię nad świat kocham cały.
Demetr.  Zstąp niżej w twoim wyborze, młokosie,
Ona starszego brata jest nadzieją.
Aaron.  Co za szaleństwo! Nie wiecież, jak wściekły
W wybuchu gniewu swojego Rzymianin,
Jak znieść rywala niezdolny w miłości?
Powtarzam, tylko grób sobie kopiecie
Waszą niesnaską.
Chiron.  Wierzaj, Aaronie,
Na tysiąc śmierci polecę szczęśliwy,
Byle ją posiąść.
Aaron.  Jak? byle ją posiąść?
Demetr.  Czemu cię moje dziwią tak nadzieje?
Wszak to kobieta, wolne zalecanki;
Wszak to kobieta, więc ją można zyskać;
Wszak to Lawinia, jakże jej nie kochać?
Ba! więcej wody, niźli młynarz widzi,
Przez młyn przepływa, i wiemy, jak łatwo
Ukraść kromeczkę z zaczętego bochna;
Chociaż Bassyanus cesarskim jest bratem,
I lepsi godło Wulkana nosili.
Aaron  (na str.). Może i tacy jak sam Saturninus.
Demetr.  Czemu rozpaczać temu, co się umie
Słowem, spojrzeniem, szczodrotą zalecać?
Czy ci się łani nie udało zabić
I unieść nieraz pod leśnego okiem?
Aaron.  Więc jak się zdaje, toby ci starczyło
I na podkradku?
Chiron.  Przestałbym i na tem.
Demetr.  Zgadłeś.
Aaron.  Od razu należało wyznać.
A wszystko byłbym bez hałasu skończył;

Także w was mało rozumu, że o to
Rąbać się chcecie? Czyby was bolało,
Gdybyście oba do celu dobiegli?
Chiron.  Nie mnie, przynajmniej.
Demetr.  Ni mnie, bym miał swoje.
Aaron.  Dobrze więc, zgoda! Łączcie się, miast swarzyć.
Musimy sztuką i podstępem działać;
Czego nie możem dokonać, jak chcemy,
Konieczność zmusza, jak możem osięgnąć.
Wierzcie mi tylko, że od tej Lawinii
Lukrecya czystszą nie była matroną.
Tylko nie trzeba w biegu nam omdlewać:
Pospiech jest wszystkiem, a znalazłem ścieżkę.
Zapowiedziane łowy uroczyste,
Na które tłumnie damy zbiegną rzymskie;
Leśne chodniki są długie, szerokie,
A nie brak kątów dzikich i samotnych,
Jakby stworzonych na spełnienie zbrodni;
Tam waszą łanię przywabcie samotrzeć,
Dopnijcie celu wymową lub gwałtem;
Inaczej marne są wasze nadzieje.
A teraz nasze plany cesarzowej
Idźmy wyjawić; dowcip jej piekielny
Zemście i czarnym poświęcony gwałtom
Broń naszą dobrą swą zaostrzy radą.
Ona was obu przymusi do zgody
I doprowadzi do szczytu nadziei.
Pałacem wieści cesarskie są dwory,
Pełnym języków, ócz, uszów ciekawych;
Lasy są głuche, straszne, bez litości,
Tam, dzielne chłopcy, mówcie i zwyciężcie,
Skryci przed niebem chuć waszą nasyćcie,
Karmcie się skarbem Lawinii do sytu.
Chiron.  Twa rada, panku, tchórzostwem nie grzeszy.
Demetr.  Sit fas aut nefas, bylem znalazł źródło,
Które ostudzi serca mego żary,
Per Styga, per manes vehor. (Wychodzą).

SCENA II.
Las w blizkości Rzymu.
(Przy odgłosie rogów i szczekania psów wchodzą: Tytus Andronikus, trzej jego Synowie i Markus).

Tytus.  Łowy zaczęte; jasny jest poranek,
Wonne są pola a zielone lasy;
Psy rozsforujmy, niechaj dźwięcznem graniem
Zbudzą cesarza z nadobną małżonką,
Wywabią księcia, a strzelecką wrzawą
Rozbudzą wszystkie dworu tego echa.
Synowie, waszą jak mą powinnością
Pilną być strażą cesarskiej osoby.
Mój sen zmącony groźnem był marzeniem,
Ale niepokój uciekł z nocy cieniem.

(Wśród szczekania psów i odgłosu rogów wchodzą: Saturninus, Tamora, Bassyanus, Lawinia, Chiron, Demetryusz i ich Orszak).

Tysiąc dzień dobry! mojemu monarsze,
I tysiąc tobie, dostojna ma pani.
Głośne strzeleckie przyrzekłem zbudzenie.
Saturn.  I dziarsko swego dotrzymałeś słowa;
Trochę za wcześnie, jak dla nowożeńców.
Bassyan.  Co mówi na to Lawinia?
Lawinia.  Zaprzeczy.
Od dwóch już godzin byłam rozbudzoną.
Saturn.  Niech więc zajadą wozy, przyjdą konie
I dalej w pole! Teraz, piękna pani,
Zobaczysz nasze rzymskie polowanie.
Markus.  Psy moje ruszą najdzikszą panterę
I przez najstromsze pogonią urwiska.
Tytus.  Mój koń chyżemu zrówna jeleniowi
I jak jaskółka poleci przez pola.
Demetr.  (do Chirona). Bez psów i koni nasze polowanie;
Ułowim przecie najpiękniejszą łanię.

(Wychodzą).
SCENA III.
Odludna część lasu.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Mądryby myślał, że straciłem rozum,
Gdy pod tem drzewem tyle złota grzebię,
Które już nigdy do mych rąk nie wróci.
Niech jednak o mnie tak licho nie myśli;
Ukuję bowiem z tego złota fortel,
Który przezorną kierowany myślą
Stworzy prawdziwe zbrodni arcydzieło.
Czekaj tu złoto, na tych, co śmierć dłużną
Znajdą z cesarskiej skarbnicy jałmużną.

(Wchodzi Tamora).

Tamora.  Czemuś tak smutny, drogi Aaronie,
Gdy ziemia cała jaśnieje weselem?
Szczęśliwe ptaki świergocą w gęstwinie,
Na słońcu wąż się w kłąb zwinął z radością,
Zielone listki wiatr wonny kołysze
I centkowany cień na ziemię rzuca;
W tym cieniu siądźmy, słodki Aaronie,
I gdy psom wtórzy echo gadatliwe
I szorstkim rogów dźwiękom odpowiada,
Jakby podwójne wrzało polowanie,
Słuchajmy dzikiej myśliwców muzyki,
A po utarczce, jaką stoczył niegdyś
Błędny Eneasz z kartagińską panią,
Gdy ich szczęśliwa burza zaskoczyła,
A niema grota swym owiła cieniem,
Wzajemnym ramion ściśnieni łańcuchem,
Zamknijmy oczy pod snu złotem skrzydłem,
Gdy psów i rogów i ptastwa melodya
Będzie nam jakby mamki słodką pieśnią,
Do snu niemowlę swoje kołyszącą.
Aaron.  Pani, jeżeli Wenus teraz włada
Twemi myślami, memi rządzi Saturn.
Co wzrok mój znaczy dziki, nieruchomy,

Moje milczenie i twarzy pochmurność?
Czemu wełnistej głowy mojej runa
Każdy się włosek rozwija jak żmija,
Gdy ma łup zębem jadowitym chwycić?
O, nie miłosnych myśli są to znaki;
Zemsta w mem sercu, śmierć w mojej jest dłoni,
A krew w mej głowie kuje zemsty oręż.
Słuchaj, Tamoro, pani mojej duszy,
Dla której niebem twoje towarzystwo,
To dzień ostatni jest życia Bassyana;
Język dziś straci jego Filomela,
Czystość jej twoi zrabują synowie,
Swe ręce we krwi omyją Bassyana.
Weź list ten proszę, a w cesarza ręce
Fatalny zwitek oddaj bez spóźnienia.
Nie pytaj więcej, widzę, że nadchodzi
Upragnionego część naszego łupu,
Której o blizkiej śmierci się nie marzy.

(Wchodzą: Bassyanus i Lawinia).

Tamora.  Słodki murzynie, słodszy mi nad życie!
Aaron.  Skończ, bo Bassyanus przybliża się do nas.
Szukaj z nim zwady; twych przywołam synów,
By ją poparli jakkolwiek poczętą (wychodzi).
Bassyan.  Kogóż ja widzę? Rzymska cesarzowa
Bez straży swojej świetnego orszaku?
Czy to Dyana owita jej szatą
Swe poświęcone opuściła gaje,
By się w tych lasach przyjrzeć polowaniu?
Tamora.  Tajnych przechadzek mych szpiegu zuchwały,
Gdybym potęgę Dyany posiadła,
Skrońby się twoja nastrzępiła rogiem,
A twe ogary rozszarpały wściekle,
Jak Akteona przemienione członki,
Wstrętny prostaku.
Lawinia.  Wiem, dostojna pani,
Że dar masz wielki ludziom dawać rogi,
I ta samotna z murzynem przechadzka
Jest pewno nową sztuki twojej próbą.

Niech od psów strzeże dziś Bóg twego męża,
Żeby nie chciały wziąć go za jelenia.
Bassyan.  Wierzaj mi, pani. Czarny twój towarzysz
Barwę swą daje twemu honorowi,
Znaczoną cętkiem wzgardliwej brzydoty.
Czyżbyś, daleko od twego orszaku,
Twego śnieżnego odbiegła rumaka
Pod strażą tylko dzikiego murzyna,
Gdyby cię szpetna nie pędziła żądza?
Lawinia.  A podchwycona nagle w swej zabawie,
Nie bez powodu mojego małżonka
Wstrętnym nazywasz. Oddalmy się, proszę,
Z kruczej ją barwy zostawmy kochankiem:
Trudno dolinę znaleźć przyjaźniejszą.
Bassyan.  Cesarz a brat mój o wszystkiem się dowie.
Lawinia.  Dawno już popadł na ludzkie języki;
Cesarz tak dobry, tak ciężko skrzywdzony!
Tamora.  I jaż to wszystko cierpliwie mam znosić?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz).

Demetr.  Dostojna pani a łaskawa matko,
Co znaczy bladość twojego oblicza?
Tamora.  Alboż bladości tej nie mam powodów?
Ta para w to mnie przywabiła miejsce,
Kąt, jak widzicie, samotny i dziki,
Gdzie drzewa nagie są i karłowate,
Mchem i zjadliwą trawione jemiołą;
Tu nigdy jasne nie zagląda słońce;
Tu nie oddycha żaden twór żyjący
Prócz złowróżbnego kruka lub puszczyka.
Gdy mi tę straszną pokazali jamę,
Opowiadali, jak w głuchej północy
Tysiąc szatanów i wężów syczących,
Wydętych ropuch i jeżów kolczastych,
Takim dolinę napełniają wrzaskiem,
Że byle chwilę śmiertelnik go słyszał,
Lub rozum traci albo nagle kona.
Gdy swą piekielną zakończyli powieść,
Dodali zaraz, że ich było myślą

Tu do czarnego przywiązać mnie cisu
I tej okrutnej śmierci mnie zostawić.
Cudzołożnicą nazwali mnie potem,
Rozpustną Gotką i wszystkiem, co może
Najsprośniejszego ludzkie słyszeć ucho.
Gdyby nie wasze cudowne przybycie,
Jużby swą na mnie nasycili wściekłość;
Bądźcie więc matki waszej mścicielami,
Lub się przestańcie mojemi zwać dziećmi.
Demetr.  Oto jest świadek, żem twoim jest synem.

(Uderza Bassyanusa sztyletem).

Chiron.  A to cios siły mej dowód skuteczny.

(Uderza go sztyletem).

Lawinia.  Teraz ty przystąp, o Semiramido!
Lecz nie: Tamoro! Twej srogiej naturze
Żadne nazwisko lepiej nie przystoi.
Tamora.  Daj mi twój sztylet; ujrzycie, me dzieci,
Jak matki ręka pomści krzywdę matki.
Demetr.  Poczekaj, jej tu należy się więcej.
Wprzód wymłóć zboże, a potem spal słomę.
Ta się pieszczotka swą puszy czystością
I wiarą ślubnym przysięgom niezłomną,
I z tym przykładem śmie ci czoło stawiać;
Maż je do grobu zabrać także z sobą?
Chiron.  To jabym wolał zostać wprzód rzezańcem.
Do jakiej groty powleczemy męża,
Niech nam trup jego za poduszkę służy.
Tamora.  A kiedy z ula miód już podbierzecie,
Rozdepczcie osę, by nas nie ukłuła.
Chiron.  O bezpieczeństwie naszem nie zapomnim.
No, pieścidełko, teraz się nam uda
Wziąć szturmem twoją warowną uczciwość.
Lawinia.  Tamoro! nosisz niewiasty oblicze —
Tamora.  Nie chcę jej słuchać; precz z nią, precz z mych oczu!
Lawinia.  Wstawcie się za mną! Jedno tylko słowo.
Demetr.  Słuchaj jej, pani, niech twą będzie chwałą,
Że choć widziałaś łzy jej, twoje serce
Było jak krzemień pod kroplami deszczu.

Lawinia.  Odkąd szczenięta tygrysie zaczęły
Matki swe uczyć? Nie ucz jej wściekłości,
Od niejś ją dostał; mleko, które ssałeś,
W twoich się żyłach na marmur zmieniło,
I już przy piersi tchnąłeś okrucieństwem.
(Do Chirona) Nie wszystkie dzieci podobne są matkom;
Błagaj, niech litość pokaże niewieścią.
Chiron.  Czy chcesz, bym sam się ogłosił bękartem?
Lawinia.  Prawda, skowronków kruk nie wysiadywa,
Słyszałam przecie — bodaj dziś tak było! —
Że lew litością tknięty, bez oporu
Z królewskiej łapy obciąć dał pazury;
Kruk, mówią, karmi opuszczone dziecko,
Własne pisklęta ogładzając w gnieździe;
Nie żądam tyle dobroci od ciebie,
Błagam cię tylko o trochę litości!
Tamora.  Wiedźcie ją! Słów jej nie pojmuję wcale.
Lawinia.  To je wyjaśnię. Pomyśl o mym ojcu,
Choć cię mógł zabić, darował ci życie;
Zmiękcz twarde serce, otwórz głuche uszy!
Tamora.  Choćbyś mnie sama nigdy nie skrzywdziła,
Przez pamięć ojca będę bez litości.
Pomnijcie, dzieci, płakałam daremno,
By uratować syna od ofiary;
Lecz nieugięty, krwawy był Andronik.
Precz, precz z nią! Rządźcie nią po waszej woli;
Tem wdzięczniej dla mnie, im dla niej boleśniej.
Lawinia.  Bądź dla mnie dobrą królową, Tamoro!
I tu, twą własną zamorduj mnie ręką!
Bo nie o życie tak długo cię błagam:
Mój duch uleciał już z Bassyana duszą.
Tamora.  Czego więc żądasz? Odczep się, szalona!
Lawinia.  Śmierci niezwłocznej, a do tego łaski,
Której wymówić niewieści wstyd broni:
Broń mnie od gorszej niż śmierć ich swawoli!
W jaką mnie straszną rzuć jamę, gdzie nigdy
Zwłok moich ludzkie nie dojrzą źrenice.
Zrób to! Litosną bądź dla mnie zbójczynią!

Tamora.  Mam okraść synów z należnej im płacy?
Nie, niech na tobie swoją chuć nasycą.
Demetr.  Dość straciliśmy czasu, idźmy teraz.
Lawinia.  Nic w tej kobiecie niema niewieściego!
Szpetna potworo, naszej płci ohydo,
Niech Bóg —
Chiron  Dość tego; czas zamknąć jej usta.

(Porywa Lawinię).

Ty weź jej męża; to właśnie jest jama,
W którą Aaron złożyć go polecił.

(Rzucają trupa w jaskinię).

Tamora  Żegnam was, tylko polecam ostrożność.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, uprowadzając Lawinię).

Radość do serca mojego nie zajrzy,
Póki ostatni nie zginie Andronik.
Powracam teraz do mego kochanka,
Gdy synów bawi mych ta imościanka. (Wychodzą).

SCENA IV.
Las.
(Wchodzą: Aaron, Kwintus i Marcyusz).

Aaron.  Dalej, panowie, śmiało lecz ostrożnie,
Już dobiegamy obrzydliwej jamy,
W której panterę śpiącą wytropiłem.
Kwintus.  Nie wiem dlaczego, lecz mi się ćmi w oczach.
Marcyusz.  I jabym wolał, gdybym się nie wstydził,
Dobrą godzinę snu za polowanie. (Wpada w jamę).
Kwintus.  Zapadłeś? Cóż to za jama subtelna?
Otwór jej siecią jerzyn zasłoniony,
Na których liściu świecą krwi kropelki,
Jakby na kwiatach krople rannej rosy.
Straszne to miejsce, ale powiedz, bracie,
Czyś się nie ranił padając z nienacka?
Marcyusz.  Widok mnie, bracie, ranił najstraszniejszy,
Co kiedykolwiek przez wzrok serca dosiągł.
Aaron.  (na stronie). Cesarza teraz przywołam co prędzej;
Ich tu obecność zbudzi podejrzenie,

Że oni brata jego mordercami (wychodzi).
Marcyusz.  Czemu pomocnej nie dajesz mi ręki,
By mnie z przeklętej jamy tej wydobyć?
Kwintus.  Jakaś mnie trwoga trzyma niepojęta,
Po drżących członkach zimny pot mi ciecze,
A serce grozy więcej podejrzewa
Niż widzi oko.
Marcyusz.  Twój duch jest proroczy.
Spojrz z Aaronem na dno tej jaskini,
A ujrzysz śmierci i krwi widowisko.
Kwintus.  Aaron odszedł; serce me wzruszone
Broni mym oczom poglądać na sprawy,
O których myśl już dreszczem mnie przejmuje.
Co się to znaczy? Raz pierwszy w mem życiu
Jak dziecko boję się, nie wiedząc czego. —
Marcyusz.  W ciemnej, przeklętej, krwią zbroczonej jamie
Leży bezkształtne ciało Bassyana,
Niby jagnięcia zabitego reszty.
Kwintus.  Jak rysy jego w ciemnościach poznałeś?
Marcyusz.  Na krwawym jego palcu drogi klejnot
Swym ogniem całą rozjaśnia jaskinię,
I jak pochodnia w grobowcu płonąca
Świeci nad bladą umarłego twarzą
I zdradza hydne jamy tajemnice.
Tak blady księżyc nad Priamem świecił,
Kiedy w dziewiczej krwi skąpany leżał.
Pomóż mi, bracie, chociaż słabą ręką,
Jeśli cię trwoga jak mnie nie zdrętwiła,
Z tej się żarłocznej wydobyć kotliny,
Jak mgliste brzegi Kocytu obrzydłej.
Kwintus.  Podaj mi rękę, bym ci zdołał pomódz,
Lub, jeśli moje nie wystarczą siły,
Bym zapadł z tobą w rozdziawioną paszczę
Głębokiej jamy, grobu Bassyana.
Sił nie mam dosyć, by cię na brzeg wciągnąć.
Marcyusz.  Ni ja wydrapać się bez twej pomocy.
Kwintus.  Daj znowu rękę; nie puszczę jej teraz,
Póki ty w górze lub ja tam nie będę.

Nie możesz do mnie, ja pójdę do ciebie (zapada).

(Wchodzą: Saturninus i Aaron).

Saturn.  Za mną! Zobaczę, co to za jaskinia
I co za człowiek rzucił się w nią teraz.
Powiedz, kto jesteś, co przed krótką chwilą
W otwartej ziemi skoczyłeś czeluście?
Marcyusz.  Syn nieszczęśliwy starego Tytusa,
Który w fatalnej przyszedł tu godzinie,
By twego brata martwe znaleźć ciało.
Saturn.  Mojego brata ciało? Ty żartujesz.
Brat mój z swą żoną jest teraz w altanie
Na lasu tego północnej krawędzi,
Gdziem go zostawił, ledwo jest godzina.
Marcyusz.  Nie wiemy, gdzieś go zostawił żyjącym,
Lecz my go tutaj umarłym znaleźli.

(Wchodzą: Tamora, Tytus Andronikus i Lucyusz).

Tamora.  Gdzie cesarz, pan mój?
Saturn.  Tu, w czarnej boleści.
Tamora.  Gdzie brat twój?
Saturn.  Teraz dosięgłaś dna rany:
Tam biedny brat mój zabity spoczywa.
Tamora.  Ach! więc za późno list fatalny niosę,
Plan tej tragedyi, zdziwiona, że może
Ludzkie oblicze tyle okrucieństwa
Osłonić płaszczem słodkiego uśmiechu.

(Oddaje Saturninowi list).

Saturn.  (czyta). „Jeśli go w dobry czas nie napotkamy,
O Bassyanie mówim, drogi strzelcze,
Kop dlań mogiłę — myśl naszą rozumiesz.
A twej zapłaty między pokrzywami
U stóp bzu szukaj, którego gałęzie
Właśnie jaskini zasłaniają otwór,
W którą go rzucić naszym jest zamiarem.
Zrób tak, a wieczną kupisz naszą przyjaźń“.
Czy podobnego słyszano co kiedy?
To jest ta jama, to bzowe jest drzewo;
Szukajcie, czy się nie kryje gdzie strzelec,
Co miał tu brata mego zamordować.

Aaron.  Łaskawy panie, oto złota worek.
Saturn.  (do Tytusa). Z twej rasy krwawej krwawe dwa szczenięta
Tu mego brata biednego zagryzły.
Prowadźcie z jamy tej ich do więzienia,
Niech tam czekają, nim dla nich wymyślę
Męczarnie dotąd jeszcze niesłychane.
Tamora.  Co? W tej są jamie? O, dziwy! jak prędko
W cudowny sposób odkryte morderstwo!
Tytus.  Panie, na słabych błagam cię kolanach,
Ze łzą nie łatwo z mych źrenic płynącą,
Aby ta zbrodnia mych przeklętych synów,
Przeklętych, jeśli znajdą się dowody —
Saturn.  Dowody! Toż jest sprawa jak dzień jasna.
Kto list ten znalazł? Ty sama, Tamoro?
Tamora.  Własną go ręką podniósł Andronikus.
Tytus.  Prawda, cesarzu, lecz przyjm mą rękojmię.
Na moich ojców święty grób przysięgam,
Że na twe pierwsze stawią się wezwanie,
Na podejrzenia gardłem odpowiedzieć.
Saturn.  Twojej rękojmi nie chcę — sam idź ze mną.
Zabierzcie trupa i jego morderców.
Wzbrońcie im mówić; zbrodnia jest widoczna.
Gdybym znał karę od śmierci straszniejszą,
Tą karą głowy dotknąłbym występne.
Tamora.  Bądź o twych synów bez trwogi, Tytusie,
Ja przy cesarzu obrońcą ich będę.
Tytus.  Idźmy, Lucyuszu, mowy ich nie słuchaj. (Wychodzą).

SCENA V.
Las.
(Wchodzą: Demetryusz, Chiron i Lawinia, ręce jej i język ucięte).

Demetr.  Idź i przed światem rozgłoś, jeśli możesz,
Kto cię tu zhańbił, kto ci język uciął.
Chiron.  Albo przez pismo skargi twe wypowiedz,
Jeśli kikutem zdołasz pióro schwycić.
Demetr.  Patrz, jak migami jeszcze bazgrać może.

Chiron.  Idź, żądaj wody, białe umyj rączki.
Demetr.  Nie ma języka, aby wody żądać,
Ni rączek, by je umyć; więc ją teraz
Niemej, samotnej zostawmy przechadzce.
Chiron.  Na jejbym miejscu obwiesić się poszedł.
Demetr.  Gdybyś miał ręce na związanie stryczka.

(Wychodzą: Demetryusz i Chiron. — Wchodzi Markus, wracając z polowania).

Markus.  Kto tam ucieka? Moja synowica?
Kuzynko, słowo. Gdzie twoj jest małżonek?
Czy marzę? Skarby me za obudzenie!
Jaż to? Niech jaki skruszy mnie planeta,
Abym na wieki mógł śmierci snem zasnąć!
Mów, synowico, jaka dłoń okrutna
Dwie ciała twego odcięła gałązki,
W objęciu których rozkosznego cienia
Królowie spocząć chcieli, a nie mogli
Jak pół twej drogiej otrzymać miłości?
I czemu do mnie nie mówisz? Niestety!
Czerwona rzeka twojej krwi gorącej,
Jak wrzące źródło wiatrem kołysane,
Wzdyma się w twoich ustach i opada
Twoim oddechem kołysana wonnym.
Czy jaki nowy zhańbił cię Tereusz
I język uciął ci dla bezpieczeństwa?
Ze wstydem twoje odwracasz oblicze!
A choć krew trzema ucieka strugami,
Lica się twoje czerwienią jak Tytan,
Gdy na spotkanie chmury się rumieni.
Mamże za ciebie „tak jest“ odpowiedzieć?
Gdybym twe myśli mógł przeniknąć! zgadnąć,
Kto tym nędznikiem, bym go mógł przeklinać!
Smutek tajony, niby piec zamknięty,
Na proch przepala serce, co go chowa.
Tylko straciła język Filomela,
A haftem myśli swe odmalowała;
Ale dla ciebie droga ta zamknięta!
Bo twym był zbójcą chytrzejszy Tereusz,

On twoje piękne poodcinał palce,
Co mogły haftem Filomeli sprostać.
Gdyby ten potwór twoje ręce widział
Na lutni drżące jak liść osiczyny,
Gdy je z roskoszą struny całowały,
Kosztem żywota tknąćby się ich nie śmiał;
Lub gdyby słyszał niebieską melodyę
Z twego słodkiego płynącą języka,
Nóżby upuścił, usnął, jak trzygłowy
Potwór przy stopach trackiego poety.
Lecz idźmy ojca twojego oślepić:
Ojcowskie oczy ślepi taki widok.
Godzina burzy topi wonne łąki,
Co z ojca okiem zrobią łez miesiące?
Nie cofaj kroku! będziem płakać z tobą;
Gdybyśmy mogli ulżyć ci żałobą! (Wychodzą).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.