Tylko grajek/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Tylko grajek
Podtytuł Powieść
Wydawca Karol Bernstejn
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł orygin. Kun en Spillemand
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




IX.



Równie jak biedna prządka na wszelki wypadek zwykle przy kądzieli miewa małą niteczkę, do której przywiązać może nową przędzę, tak prości ludzie pewną też mają nić na początek i na dalsze wysnucie swoich listów: — „Jestem zdrów i wesół i radbym o tobie wiedzieć to samo!“ — jakkolwiek dalszy ciąg listu niejednokrotnie bywa w sprzeczności z podobnym początkiem. Tak samo zaczynała się także odpowiedź Piotra Wika na pismo Krystyana: reszta zaś brzmiała, jak następuje:
„Kiedyż już raz dasz pokój swoim waryactwom? — pisał. — Nie rozwijajże wszystkich żagli, dopóki jeszcze cały ładunek nie jest na pokładzie! Dobrze uważaj, żebyś nie stracił tej bagateli, którą masz w górnej facjatce! Zresztą jestem twoim dozgonnym i wiernym przyjacielem.

Piotr Wik,
właściciel i kapitan statku Łucyi.“


Ręce przyjaciół ostrzejsze zadają ciosy od samych nieprzyjaciół! A w gruncie, alboż Piotr Wik nie miał słuszności? Krystyan nie mógł temu zupełnie zaprzeczyć i czuł się trafionym, lecz niekoniecznie dotkniętym, jak wówczas, gdy go Naomi porzuciła w gniewie, za to, że nie usłuchał na ślepo jej awanturniczych planów. Uczucie własnej godności przebudziło się w nim i mocno ubolewał, że jej nie rzucił pod nogi całych pieniędzy. Teraz przychodziły mu na myśl setne śmiałe odpowiedzi, któremiby zaraz mógł odciąć się. Nazajutrz rano, jak już powiedziano, dom swoich rodziców ujrzał przemieniony w kupę gruzów, a słysząc żale opuszczonej matki, dał jej połowę swych pieniędzy, w nadziei, że je zwróci, skoro albo własną pracą, albo cudzą łaską uzupełni brakującą sumkę; — w tej chwili bo żadnej innej nie miał myśli. Radę przyjmuj od swoich przyjaciół, lecz nigdy nie bierz datku, nigdy, jeśli nie wiesz czy będziesz w stanie zwrócić go! Czuł on głęboko tę prawdę i przypominał sobie, jak często Naomi okazywała się dlań oziębłą i okrutną. — Już jej nie kocham! — zawołał — Wprawdzie jest piękna, ale też to jest wszystko! — a jednak myśli jego obracały się ustawicznie wkoło niej, jednak marzył, jak siedziała przy jego łożu, jak mu podawała rękę, jak raz nawet pocałował ją w oba policzki. Słodkiżto był sen! Połowę pieniędzy, które dostał od Naomi, oddał swojej matce, a ta połowa była łańcuchem, co go gniótł swym ciężarem, i gniótł go tem bardziej, im lepiej rozważał, że matki swojej jednak nie zdołał nim uszczęśliwić.
Z maleńkiem dzieckiem swojem, siedziała ona w biednej stancyi komornika; bogaci krewni jej męża nigdy jej nie lubili, więc teraz jak się wyrażali, klątwa już była zniesiona; dziecko chcieli przyjąć do siebie, lecz ona się z niem rozstać nie chciała, a za to w ubóstwie swojem znosiła zelżywe wyrazy. Niels siedział przy stole i słuchał.
— Toć możesz sobie wziąć na powrót swego krawca! — rzekł; — poleciał sobie ze stoma talarami!
— Dano mu daleko więcej! — rzekła Marya — ale on za to oddał swoję krew i życie!
— Albo on głupi! zawołał Niels. — Nie myśl, że on nie żyje, toć ja go widziałam w przeszłym roku. Przyszedł tu wieczorem do dworu, a ojciec dał mu z jakie tam sto czy pięćdziesiąt talarów, żeby go się tylko ztąd pozbyć! Więc nie masz co po nim beczeć! Jeszcze możesz znowu zostać panią krawcową!
— Wielki Boże! co ty tam chłopcze, gadasz? — przerwała Marya i wstrzymując dech przysłuchiwała się temu, co opowiadał chłopiec. — Z ciebie niegodziwe stworzenie! — zawołała — ani jedno słowo prawdy z ust twoich nie wychodzi! — i zaczęła gorzko płakać.
Do Odensee przybyła kompania sztucznych jeźdzców, udająca się do Kopenhagi. Wszędzie mówiono tylko o pięknych ludziach i o wspaniałych koniach; Krystyan i kiku[1] dylettantów grali w ich orkiestrze.
Naomi była w Odensee wraz ze starą hrabiną; obie były zachwycone. Jedyna dama w tej trupie miała coś tak przyzwoitego, jak się wyrażała hrabina, że wcale jakoś nie żenowało patrzeć na piękne jej członki; stała spokojnie z wspaniałem piórem na kapeluszu i z chorągwią w każdym ręku, gdy tymczasem kary jej ogier zdawał się latać na skrzydłach. Naomi zazdrościła jej tej chwili. Mężczyzni wszyscy tak byli ślicznie zbudowani i tak silni w muszkułach, że najtrudniejsze sztuki wydawały im się igraszką, a jednak mówiono, że jeden był jeszcze pomiędzy niemi znakomitszy: młody, dwudziestoletni Polak, imieniem Władysław. Odwaga jego miała być posuniętą do zuchwalstwa; niedawno powstał z ciężkiej choroby i dlatego nie występował jeszcze publicznie. Wyprowadził jednego z najlepszych koni, a natychmiast powszechna uwaga zwróciła się na tego prawdziwie idealnie pięknego mężczyznę, którego twarz zbladła i ześniedziała skutkiem słabości, ale którego rysy były tak śmiałe i zuchwałe. Czarne brwi podwyższały jeszcze ów wyraz śmiałości, lecz w oczach jego był jakiś niezmierny smętek, może ślady cierpień, z których niedawno co się podniósł. On tedy dla wszystkich najwięcej był zajmującym, chociaż żadnej nie widziano dotąd próby jego sztuki. W samej rzeczy, głos publiczny nie zaniedbał rozsiewać o nim różnych wieści, że jest szlachcicem i że na polowaniu zastrzelił swoją narzeczoną; inni znów utrzymywali, że z powodu pojedynku musiał uciec ze swojej ojczyzny; inni, że kraj swój porzucił przez miłość dla pięknej amazonki i że skutkiem tego bogata jego narzeczona niedawno umarła! Wszystkoto były tylko przypuszczenia, które wieść przedstawiała jako pewność, ale jakkolwiek rzecz się miała, zawsze to niezawodne, że blady, z poważną fizyognomią jeździec był nader zajmującym.
— Tak jest! on chyba był bardzo chorym! — rzekła hrabina — A jakie dopiero biedny ten człowiek musiał znosić katusze! ja to najlepiej czuję, bo sama wiem, co to znaczy chorować! Okropne musi być życie, nie mieć żadnego domu i jeździć z jednego kraju do drugiego; nawet trochę klejku nie wiem, czy takiemu ugotują!
— Życie bardzo szczęśliwe! — rzekła Naomi. — Mogłabym go zazdrościć tej pannie z powiewającem piórem i rozwiniętemi sztandarami!
— W końcu jednak zawsze połamią ręce albo nogi! — rzekła hrabina — nieszczęśliwe z nich bywają kaleki, jeśli się całkiem na śmierć nie zabiją!
Naomi potrząsła głową i wiele myślała o ładnym jeźdzcu Władysławie. Z Krystyanem nie rozmawiała już od owego wieczora, gdy w gniewie odjechała z oberży; ile więc razy oczy jej spoczęły na jeźdzcu, tyle razy on wzrok swój wlepiał w jej oblicze; „Amor et melle et felle est fecundissimus![2]“ mówi Plautus, a prawda ta zapisaną była w sercu Krystyana.
Naomi i stara hrabina miały swoje miejsca blizko orkiestry; pan Knepus rozmawiał z jaśnie panią, Krystyan także musiał ukłonić się, lecz do Naomi nie przemówił ani słowa. Przedstawienie już blizkie było końca, gdy przez pół wychyliła się do niego. — Jedź z tą trupą jako kapelmistrz! — szepnęła. — Widzisz, teraz masz dobrą sposobność!
— Cóżbym na tem zyskał? — zapytał ponurym głosem, chociaż serce jego już się zmiękczyło i mógłby tej samej chwili uklęknąć przed nią, pocałować ją w rękę i przeprosić za każdą myśl gniewną.
— Przynajmniejbyś to zyskał, żebyś zmienił klimat! — odpowiedziała ozięble i już więcéj nie odezwała się do niego.
Tak jest, klimat, to w hrabiowskim domu główny był temat pomocniczy do wszystkich wyścigów konwersacyjnych. Niechaj poeci i patryoci co chcą mówią o piękności Danii, Naomi jednak powtarzała, że żyjemy w najniegodziwszym klimacie. — Gdyby Niebo wiedziało — mawiała — że nasz podziw przyrody podnieść się zdoła do tak wysokiej potęgi, toby nas niezawodnie, jak ślimaków, utworzyło z chałupami na grzbiecie i jużbyśmy nie potrzebowali owych kapturów, salop i parasoli, które dziś ważną stanowią część naszej osobistości. Rok nasz, tak samo jak w krajach podzwrotnikowych, składa się z pory suchej i dżdżystej, tylko z tą różnicą, że u nas suchą jest zima, bo to mróz u nas suszy, przeciwnie zaś dżdżystą porę nazywamy latem, obdarzającem nas świeżemi woniejącemi kniejami, naszą dumą i nagrodą, albo pięknemi obłokami, nad któremi ludzie nie dosyć się unoszą, gdyż zwykle nie patrzą tak wysoko. We Wrześniu mówimy najczęściej: — toć i teraz jeszcze mogą przyjść piękne dnie letnie! — lecz skoro się nie pojawią, wówczas pocieszamy się tą myślą, że już za późna jest pora, by domagać się jeszcze można stałej pogody. Nawet i to dobre, że deszcz nas nawiedza. — Aby tylko Pan Bóg zesłał nam porządny deszcz, bo inaczej smutnoby wyglądało w polu! — Tę naszę pieśń właściwie narodową śpiewamy zwykle co roku, ile razy ziemia nie stoi pod kałużą. Ludzi takich, którzy dwa lub trzy razy w życiu oszukali swoich bliźnich, słusznie zowiemy złemi ludźmi; lato przeciwnie, które tak fatalnie działa na nasze zdrowie, lato, któremu przez parę nawet dni nie możemy zaufać, bo nie możemy ruszyć się bez domku ślimaczego na grzbiecie, złą jednak porą roku nie nazywa się. Każą nam myśleć o korzyściach rolnika, nie o własnej przyjemności, — ależ i rolnik się nie cieszy, bo jeżeli rok jest rzeczywiście nieurodzajny, on narzeka i słusznie: Mój Boże, w tym roku nic się nie obrodzi! — lecz jeśli żniwa wypadną obfite, to znów wzdycha: Mój ty Boże, w tym roku wszędzie tak pełno zboża! cóż człowiekowi za to wszystko dadzą! — Wiecznie tylko narzeka! Więc nie wolnoż i nam narzekać, którzy mamy upodobanie w piękności przyrody, tak u nas nikłej jak tęcza, a przynajmniej występującej zwykle w tych samych warunkach, bo zawsze z lisią czapką na głowie!
Takie były przekonania Naomi. Stara hrabina mawiała o niej, że ani odrobiny nie ma miłości ojczyzny, a pan Paterman zapewniał, że z jej religią zupełnie jest tak samo; chociaż więc nie mógł bez narażenia się, ogłosić ją wprost samym Antychrystem, to przynajmniej miała zwiastować blizkie jego przyjście. We względzie religijnym sposób widzenia w Naomi nie był ani ascetyczny, ani helleński, ale raczej możnaby ją było uważać za wybiegłą naprzód partyzantkę tak zwanej młodej Germanii; jakkolwiek bowiem nie posiadała głębszego pojęcia o Filozofii, jednak dosyć liznąć jej w dozie niezmiernie homeopatycznej, żeby być podobnym do większej części uczniów tej szkoły, byle tylko być obdarzonym pewną wymową i, jak to mówią, nie dać się nikomu.
Pan Paterman mruczał starą piosnkę: „Zły to sługa Chrystusowy!“ a stara hrabina nóciła: „Danio, najpiękniejszy błoniu!“, bo zawsze utrzymywała, że nasz kraj ze wszystkich jest najpiękniejszy, — prawdę mówiąc, bo też żadnego innego nie znała.
— Ja nie jestem poetą chciwym orderu Dannebroga! — mawiała Naomi — nie jestem mówcą patryotycznym, który stara się o pomieszczenie w Życiorysach sławnych Duńczyków, albo w Kalendarzyku politycznym; uznaję to, co jest pięknem, a gdyby się inni zanadto nad niem nie unosili, tobym ja może była nawet zachwyconą! — Mówiła prawdę; więcej może od tamtych podziwiała zielone, woniejące lasy, śmiałe kontury obłoków, ogród i pagórek z kwitnącemi krzakami borówek, ale wiedziała także, że w innych stronach Bożego świata jeszcze bywa piękniej i że nasz klimat właściwie wcale sobie nędzny.
— Powinnaś tam pojechać, gdzieby ci było lepiej! — takie zwykle bywało zakończenie hrabiny do piosnki Naomi o klimacie.
— Ja też bardzo o tem myślę — odpowiadała młoda dziewczyna.
Tak minęło lato 1819 roku; w zimie czekała ich podróż, wprawdzie bardzo mała, bo pobyt zimowy w Kopenhadze. Naomi miała tam ukazać się w szlacheckim domu, spokrewnionym z rodziną hrabiowską, gdzie można było zastać wszystek przepych i zbytek, do którego więc schodzili się naturalnie także literaci i artyści, których dowcip i humor w podobnych towarzystwach najczęściej uważanym bywa za rodzaj publicznej fontanny; zapraszają ich, żeby tryskali przed innemi gośćmi. Naomi cieszyła się głównie z tego duchowego widowiska, nawet szczęśliwą była, że z lazaretu przechodzi do salonu, od kazań pana Patermana do komedyi i opery. Teraz przecie była już damą, sama widziała swoję piękność, pojmowała swój rozum, ale nie przychodziło jej na myśl, że w wysoko arystokratycznym domu mało jej będzie tych dwóch dźwigni, skoro zbywa na najważniejszej, bo na klejnocie szlacheckim.
— Przecie już teraz zacznę żyć! — zawołała — Przecieżem się wyrwała z Bastylii! — Czas pokaże, czyli dla szczęścia jej nie byłoby może lepiej, gdyby choć jeden rok została jeszcze na wsi.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kilku.
  2. „Miłość obfituje najwięcej w miód i żółć.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hans Christian Andersen.