Trzy prowincjałki/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Trzy prowincjałki
Podtytuł Wzorki z piasków podlaskich
Pochodzenie „Kolce“, 1874, nr 23-24
Redaktor S. Czarnowski
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1874
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Bawmy się w styl opisowy:
Oto mam zaszczyt przedstawić wam obraz pierwszy. Panna Domicella. Cudny kwiatek wybujały na piasczystych obszarach Podlasia. Blondynka, wysmukła, melancholiczna i sentymentalna jak Bluszcz. Duchowo wykarmiona na poezji, dawanej bez wyboru, a w niepomiernych dozach, — marzy, tęskni, kocha i gwałtem pragnie zostać heroiną romansu. Biedne dziewczę. Wieczorem samotna błądzi w ciemnych szpalerach ogrodu, w długiej powłoczystej szacie. Zrywa najniewinniejszy narcyz. Całuje jego białą koronę i pyta: czyli kiedy kochał? Narcyz, ma się rozumieć, milczy, bo od śmierci oślicy Balaama, żaden zwierz, a tem bardziej roślina, nie przemawiała głosem ludzkim. Dziewczę płacze na obojętność kwiatka. Wraca do domu i siada w oknie. Patrzy na złote gwiazdeczki i spowiada się przed niemi ze swoich tajemnic. Wreszcie znużona zasypia. Ale i sen nie daje jej wytchnienia, rozmarzona fantazja dziewczęcia tworzy dziwne zjawiska i mary. Marzycielka i we śnie cierpi i płacze. Wreszcie około dwudziestej wiosny życia znajduje lekarstwo w małżeństwie. Staje przed nią jaki czerwony i zacny pan Symforjan lub Onufry, mizerna parodja wyidealizowanych przez nią bohaterów. Porywa ją w żelazne dłonie. Przypasze jej fartuch. Zamiast narcyza da jej w rękę pęk kluczy na sarniej nóżce. Zamiast cudnych złudzeń wskaże stado indyków lub rozkoszne prosię spacerujące koło domu. I tem ją uleczy... a po kilkunastu latach, nasza marzycielka, wydając za mąż najstarszą córkę, daje jej praktyczne rady wzorowej gospodyni.
Inna znowuż pulchna i rumiana Monisia. Żywa brunetka z czarnem figlarnem oczkiem i czerwonemi rączkami, przedstawia obraz zupełnie innego rodzaju.
To uosobiona wesołość, niewyczerpany humor i nieustająca praca. Wstaje o wschodzie słońca, a na widok obcego człeka rumieni się jak wiśnia. Śmiała w swojem kółku, między obcemi wygląda jak spłoszona sarenka. Smaży konfitury i czytuje „Złoty Ołtarzyk.“ Wielkanocne święta — to tryumf jej kulinarnego talentu. W Zielone Świątki występuje w całym blasku swej toalety. — W ogródku lub kuchni zawodzi wiejskie piosenki; podczas procesji nosi wielką świecę z żółtego wosku. Po obiedzie sypia i namiętnie lubi tańczyć. Umie kochać i grywa w zielone. Jest poetką liryczną w duszy, ale sama nie wie o tem. Siew lnu stanowi dla niej erę, pora smażenia konfitur — epokę. Nie cierpi miasta i grywa w pana pastora. Jada dużo i wierzy w wysoką uczoność księdza wikarego. Z przyjemnością słucha śpiewu organisty, nosi zielone rękawiczki i opala się w lecie jak cyganka. Jest dzika jak sarneczka, ale oswojona — staje się aniołem. Kochać potrafi szalenie i będzie zazdrosną in summo gradu. Jest pracowita jak mrówka, ale nikt ją nie zmusi do przyszycia guzika w Niedzielę. Nie pochwal jej konfitur — to się zmartwi, zgań kwiaty w ogródku — to będzie płakać, zjedz w Piątek kawałek szynki, to cię znienawidzi.
Ale jakie żony, jakie matki, jakie to gospodynie takie Monisie! Zapytajcie pana Kleofasa, Gaudentego i wszystką szlachtę zebraną na jarmarku w Parczowie, a wszyscy jednym chórem zawołają:
— To są anioły, mości dobrodzieju!
I któż im zaprzeczy?
Jest jeszcze inny typ, zupełnie od poprzedzających odmienny. Są to quasi emancypantki. Gdy się zbierze wesoła drużyna, a zaścianek weseli się i cieszy, wchodzi panna Melanja. Mierzy z wysoka całe towarzystwo wyniosłem spojrzeniem. — Udaje, że ten tłum wesoły ją nudzi. Jest poważną i nie tańczy, ale w sekrecie wybija takt swoją własną nóżką. Ćmi papierosy jak turek i bez ceremonji poziewa. Lubi mówić o postępie, ale nie wie co właściwie ten wyraz oznacza. Wzdycha do celów potężnych i wielkich, ale jest drobiazgową do obrzydliwości. Nie wierzy w miłość i uczucie, ale z upragnieniem czeka chwili oświadczyn. Przyrzeka zostać samodzielną panną, ale podlewa co rano myrt w doniczce, dla celów jej tylko wiadomych. Nie chodzi na nieszpory i przeczytała całe 50 tomów. To ją upoważniło do mówienia o wszystkiem i do nierozumienia tego o czem mówi. Pragnie wmówić w siebie, że jest inną kobietą jak wszystkie. Podlaska kawalerja traktuje ją z niedowierzaniem i bojaźnią. Wreszcie jeden z najodważniejszych porywa ją sposobem legalnym i zabiera do swojej Wólki. Po roku zaledwie reszta ośmiela się pytać:
— I jakże tam magnifika, sąsiadeczku?
— A, najlepsza panie, żona i tego.....
One są śmieszne — ale dobre i poczciwe, a i to coś znaczy. Pod tą śmieszną powierzchownością są serca czyste i dusze niewinne. Nasze prowincjałki — to śliczny materjał, który czeka obrobienia, który pod właściwym wpływem mógłby być silnym i zdrowym fundamentem społecznego szczęścia.
A że nie ma tych wpływów i obrobienia, to któż temu winien?
Juścić nie prowincjałki.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.