Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Ustawiony w loggii stół — wesoły przedstawiał widok; zastawiony był jasDą porcelaną, lazurowemi kryształami, bukietami ponsowych gwoździków, pod złotawem światłem wielkiej lampy, która przyciągała ćmy nocne, rozproszone w zmroku.
— Patrzaj Jerzy, patrzaj! Motyl piekielny. Przypatrz mu się, ma oczy demona. Widzisz jak mu błyszczą?
Hipolita ukazywała ćmę, większą od innych, szczególniejszego pozoru, pokrytą płowym pluszem gęstym, z oczyma wypukłemi, które przy świetle lampy iskrzyły się jak dwa karbunkuły.
— Leci prosto na ciebie! Leci na ciebie! Uważaj!
Śmiała się na całe gardło, bawiąc się instynktownym niepokojem, którego Jerzy nie mógł utaić, ilekroć który z tych owadów skrzydlatych groził mu muśnięciem.
— Muszę go pochwycić! — zawołała z porywem dziecinnego kaprysu.
I usiłowała uwięzić wielką ćmę piekielną, która bez odpoczynku krążyła dokoła lampy. Usiłowania jej gwałtowne i nagłe pozostawały jednak bezskutecznemu. Przewróciła szklankę, strąciła na stole piramidę owoców, o mało nie stłukła klosza od lampy.
— Co za zaciekłość! — ozwał się Jerzy, który chciał ją podniecić jeszcze — ale i tak ci się to nie uda.
— Owszem, zobaczysz, że uda — odpowiedziała z uporem, patrząc mi prosto w oczy. — A może założysz się?
— O co zakład?
— O co chcesz tylko.
— Więc niech będzie à discrétion.
— Dobrze, à discrétion.
W gorącem świetle twarz jej miała najbogatszy swój i najłagodniejszy koloryt, ten koloryt idealny „złożony z ambry bladej i matowego złota, w który mięszało się może kilka zaledwie tonów bladej róży“, ten koloryt, w którym nie dawno Jerzy dopatrywał się całej tajemnicy i całego piękna starożytnej duszy wenecyańskiej, przeniesionej w słodką krainę Cypru. We włosach miała w pięty gwoździk, płonący jak jej żądza. A oczy przyćmione rzęsami połyskiwały jak jeziora u zmroku, w oprawie wierzb płaczących.
W tej chwili wydawała się istnem wcieleniem rozkoszy, silnem a delikatnem narzędziem przyjemności, zwierzem lubieżnym i wspaniałym, przeznaczonym do zdobienia festynów, rozweselania łoża, wywoływania fantazyi zagadkowych rozpustnego estetyka. Ukazywała się w najwyższym przepychu swej zwierzęcości: radosna, ruchliwa, gibka, lubieżna, okrutna.
Jerzy przypatrywał się jej z ciekawością baczną i myślał: „Ileż ona przybiera w moich oczach najróżnorodniejszych postaci! Wciąż się mieni. Moja żądza nadaje jej kształt coraz inny; jej odcienie moja myśl wytworzyła. Taką, jaką mi się ukazuje w każdej chwili, jest ona tylko wytworem bezustannej mojej twórczości wewnętrznej. Istnieje ona tylko we mnie. Jej powierzchowność zmienną jest jak rojenia chorego. Gravis dum suavis! Kiedyż to? O tej epoce, w której przyozdobił ją tym tytułem idealnej szlachetności, całując w czoło, pozostało mu bardzo niejasne zaledwie wspomnienie. Teraz ta gloryfikacya ukochanej stała się dlań niezrozumiałą niemal. Przypominał sobie jak przez mgłę niektóre wypowiedziane przez nią słowa, które zdawały się odsłaniać umysł głęboki: „To co przemawiało podówczas przez nią, nie byłaż to własna myśl moja, duch mój własny? Toż przecie jedną z moich ambicyj było oddać na posługę smutnej mej duszy te wargi wygięte, żeby mogła wylewać swą boleść przez to narzędzie wielkiej piękności“.
Popatrzał na te usta. Ściągały się lekko, nie bez wdzięku, uczestnicząc w natężeniu uwagi, z jaką Hipolita starała się pochwycić chwilę sposobną do przytrzymania ćmy, wciąż krążącej.
Czatowała na nią z niecierpliwością podstępną; chciała jednym ruchem jedynym, piorunująco szybkim, zagarnąć w dłoń ręki zdobycz skrzydlatą, która wirowała zawzięcie, bez odpoczynku w koło światła. Zmarszczyła brwi i zdawała się napinać cała jak łuk, gotowy do pocisku. Pocisk powtórzony został dwa czy trzy razy, ale bezskutecznie. Ćma była niepochwytną.
— Przyznaj, żeś przegrała — mówił Jerzy. — Ja moich praw nie nadużyję.
— Nie!
— Przyznaj, żeś przegrała.
— Nie! Biada jej i tobie, jeśli ją pochwycę.
I rozpoczęła na nowo polowanie z cierpliwością drżącą.
— O, patrzaj, uciekła — wołał Jerzy, który stracił z oczu zwinną wielbicielkę płomienia. — Ule ciała!
Hipolita doznała prawdziwego rozczarowania; zakład roznamiętnił ją na dobre. Podniosła się i bystremi oczyma rozpatrywała się dokoła, by odkryć gdzie zbiega.
— Jest! — zawołała z tryumfem. — Tam ot na ścianie. Widzisz?
I uczyniła ruch żalu, że tak krzyknęła głośno:
— Nie poruszaj się — podjęła cichym głosem, zwracając się ku Jerzemu.
Ćma usiadła na ścianie oświeconej i pozostawała tam nieruchoma, podobna do plamki brunatnej. Z niesłychanemi ostrożnościami, zbliżyła się do niej Hipolita; a piękne jej ciało smukłe i giętkie zarysowywało się cieniem na białym murze. Szybko dłoń jej podniosła się, opadła i zamknęła.
— Mam ją! Już trzymam!
I wybuchnęła radością dziecinną.
— Jaką ci zadam pokutę? Wsadzę ci ją za kołnierz. I ty także jesteś teraz w mojej mocy.
I zrobiła ruch, jak gdyby zamierzała spełnić swą groźbę, jak w ów dzień przechadzki po wybrzeżu.
Jerzy śmiał się, podbity swobodą tej wesołości, która budziła w nim wszystko, co tam pozostało młodzieńczego. Przemówił:
— Dość tego, teraz siadaj już i zajadaj spokojnie owoce.
— Czekaj, czekaj!
— Co chcesz zrobić?
— Czekaj.
Wyjęła szpilkę, którą przypięty był gwoździk we włosach i wzięła ją w wargi. Potem ostrożnie rozchyliła dłoń, ujęła ćmę za skrzydełka i zabierała się do przebicia jej szpilką.
— Jakaś ty okrutna! — wymówił Jerzy. — Jakaś ty okrutna!
Uśmiechnęła się, całą uwagę zwróciwszy na swe zajęcie, kiedy tymczasem ofiara trzepotała skrzydełkami, już opadającemi zwolna.
— Jakaś ty okrutna! — powtórzył Jerzy cichszym już ale poważniejszym głosem, dostrzegłszy na twarzy Hipolity jakiś wyraz zagadkowy, złożony z upodobania i wstrętu, który zdawał się dowodzić, że doznawała specyalnej przyjemności w sztucznym dręczeniu własnej wrażliwości.
Przypomniał sobie, że w kilku okolicznościach, okazała już upodobanie chorobliwe do tego rodzaju podnieceń. Nigdy prawdziwe, czyste uczucie litości nie napełniło jej serca ani wobec łez i krwi pielgrzymów w świątyni, ni wobec dziecka konającego na barłogu chłopskiej chaty. I stanęło mu w myśli także jak przyśpieszała kroku ku gromadce ciekawych, pochylonych przez parapet w Pincio, chcących dopatrzeć się na bruku śladów krwi samobójcy.
W głębi jej miłości utajonem jest okrucieństwo — pomyślał. — Jest w niej coś destrukcyjnego, co się ujawnia tem wyraźniej, im zapał jej pieszczot jest większym...“
I stawał mu w myśli obraz przerażający, niemal gorgoński tej kobiety, takiej, jaką się ukazywała często jego wpół przymkniętym oczom, w spazmie rozkoszy lub w bezwładności najwyższego wyczerpania.
— Patrz! — zawołała — ukazując mu ćmę przekłutą, która poruszała jeszcze skrzydełkami. — Patrz jak się jej świecą oczy!
I obracała ją na wszystkie strony, ukazując na różne sposoby tak, jak kiedy się chce ożywić blask drogiego kamienia. Następnie dodała:
— Śliczny klejoot!
I zręcznym ruchem wpięła ją sobie we włosy. Potem patrząc Jerzemu prosto w oczy, rzekła:
— Ty bo tylko wciąż myślisz, myślisz i myślisz! Ale o czem tak myślisz, nad czem łamiesz sobie tak głowę? Dawniej, mówiłeś przynajmniej i może więcej nawet niż należało. Teraz stałeś się milczący, skryty, przybierasz jakąś tajemniczą minę spiskowca... Czy masz co przeciw mnie? Mów, chociażby mi to miało sprawić przykrość.
Dźwięk jej głosu, nagle zmieniony, wyrażał niecierpliwość i wyrzut. Spostrzegała ponownie, że Kochanek był tylko widzem rozważnym i odosobnionym, świadkiem czujnym, a może nawet wrogim.
— Ale mówże przecież! Wolę już dawne przykre wyrzuty, niż to milczenie tajemnicze. Co ci jest? Czyś niezadowolony z tego, że tu jesteś? Czy czujesz się nieszczęśliwym? Może ciągła obecność moja cię męczy? Możem zawiodła twoje oczekiwanie?
Zaskoczony tak wprost niespodziewanie, Jerzy oburzył się, ale pohamował swój gniew; więcej, spróbował uśmiechnąć się.
— Po co te pytania tak dziwne? — odpowiedział spokojnie. — Gniewasz się, że jestem zamyślony? Pytasz, o czem myślę? Jak zawsze myślę o tobie i o W3zystkiem, co dotyczy ciebie.
I śpiesznie, ze słodkim uśmiechem, z obawy, by nie spostrzegła odcienia ironii w jego słowach, dodał:
— Ty użyźniasz mój umysł. Kiedy jestem w twojej obecności, życie moje wewnętrzne tak jest przepełnionem, tak obfitem, że dźwięk własnego głosu sprawia mi nawet przykrość.
Była zadowoloną z tego frazesu przesadnego, który zdał się podnosić ją do jakiejś funkcyi duchowej, przypisywać jej władzę twórczą w górniejszem jakiemś życiu. Wyraz jej twarzy stał się poważnym a uwięziony pośród włosów motyl, bez wytchnienia poruszał barwnemi skrzydełkami.
— Pozwól, bym milczał, nie będąc podejrzywanym — ciągnął dalej, doskonale zdając sobie sprawę ze zmiany, jaką sprawił jego podstęp w tej duszy kobiecej, którą podniecały i upajały idealne strony miłości. — Pozwól mi milczeć. Czyliż żądasz odemnie, bym mówił, kiedy widzisz, jak konam pod twoją pieszczotą? Nie same tylko usta twoje mają moc wywoływania wrażeń, przechodących zwykłą miarę. Nigdy nie wyobrazisz sobie, jaki niepokój budzi w umyśle moim jeden często twój ruch, jedna poza. Kiedy się poruszasz, kiedy mówisz, w duchu moim odbywa się szereg cały wrażeń, cudów. Czasami wywołujesz we mnie reminiscencye jakiegoś życia, którem nie żyłem nigdy. Olbrzymie cienie rozświecają się nagle i stają dla mnie zdobyczami niespodziewanemu. Czemże są wówczas chleb, potrawy, owoce, wszystkie te rzeczy materyalne, które wywołują zmysłowe wrażenia? Czem są nawet wszystkie funkcye moich organów, objawy zewnętrzne mego cielesnego istnienia? Kiedy usta moje mówią, zdaje mi się niemal, że głos mój nie jest w stanie dosięgnąć głębin, pośród których żyję. Zdaje mi się, że nie chcąc mącić mych wizyj, powinienem pozostać nieporuszony i niemy, podczas gdy ty przechodzisz, bezprzestannie przetwarzana, pośród światów, które odsłaniasz przędemną...
Mówił powoli, z oczyma utkwionemi w Hipolitę, oczarowany tą twarzą, niezwykle rozpromienioną, uwieńczoną głęboko, ciemnemi jak noc splotami, wśród których migotała bezustannie żywa, konająca istota. Ta twarz tak blizka a przecież w jego pojęciu tak niepochwytna, niedosięgła i te przedmioty, rozrzucone na stole, te purpurowe kwiaty na wysokich łodygach, te wirujące dokoła światła lekkie uskrzydlone postacie i ten spokój czysty, niezmierny, co płynął od gwiaździstego nieba i oddech harmonijny, co szedł od morza, wszystko to nabierało w jego oczach pozoru sennego widziadła. Własna osoba jego, głos własny nawet wydawał się mu złudzeniem. Myśli i słowa jednoczyły się z sobą w jakiś sposób nieokreślony. Jak w ową noc księżycową, przed cudną, winną latoroślą, istota własnego jego życia i istota życia wszechświata rozwiewała się w mgłę senną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.