Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wać swą boleść przez to narzędzie wielkiej piękności“.
Popatrzał na te usta. Ściągały się lekko, nie bez wdzięku, uczestnicząc w natężeniu uwagi, z jaką Hipolita starała się pochwycić chwilę sposobną do przytrzymania ćmy, wciąż krążącej.
Czatowała na nią z niecierpliwością podstępną; chciała jednym ruchem jedynym, piorunująco szybkim, zagarnąć w dłoń ręki zdobycz skrzydlatą, która wirowała zawzięcie, bez odpoczynku w koło światła. Zmarszczyła brwi i zdawała się napinać cała jak łuk, gotowy do pocisku. Pocisk powtórzony został dwa czy trzy razy, ale bezskutecznie. Ćma była niepochwytną.
— Przyznaj, żeś przegrała — mówił Jerzy. — Ja moich praw nie nadużyję.
— Nie!
— Przyznaj, żeś przegrała.
— Nie! Biada jej i tobie, jeśli ją pochwycę.
I rozpoczęła na nowo polowanie z cierpliwością drżącą.
— O, patrzaj, uciekła — wołał Jerzy, który stracił z oczu zwinną wielbicielkę płomienia. — Ule ciała!
Hipolita doznała prawdziwego rozczarowania; zakład roznamiętnił ją na dobre. Podniosła się i bystremi oczyma rozpatrywała się dokoła, by odkryć gdzie zbiega.
— Jest! — zawołała z tryumfem. — Tam ot na ścianie. Widzisz?