Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrz! — zawołała — ukazując mu ćmę przekłutą, która poruszała jeszcze skrzydełkami. — Patrz jak się jej świecą oczy!
I obracała ją na wszystkie strony, ukazując na różne sposoby tak, jak kiedy się chce ożywić blask drogiego kamienia. Następnie dodała:
— Śliczny klejoot!
I zręcznym ruchem wpięła ją sobie we włosy. Potem patrząc Jerzemu prosto w oczy, rzekła:
— Ty bo tylko wciąż myślisz, myślisz i myślisz! Ale o czem tak myślisz, nad czem łamiesz sobie tak głowę? Dawniej, mówiłeś przynajmniej i może więcej nawet niż należało. Teraz stałeś się milczący, skryty, przybierasz jakąś tajemniczą minę spiskowca... Czy masz co przeciw mnie? Mów, chociażby mi to miało sprawić przykrość.
Dźwięk jej głosu, nagle zmieniony, wyrażał niecierpliwość i wyrzut. Spostrzegała ponownie, że Kochanek był tylko widzem rozważnym i odosobnionym, świadkiem czujnym, a może nawet wrogim.
— Ale mówże przecież! Wolę już dawne przykre wyrzuty, niż to milczenie tajemnicze. Co ci jest? Czyś niezadowolony z tego, że tu jesteś? Czy czujesz się nieszczęśliwym? Może ciągła obecność moja cię męczy? Możem zawiodła twoje oczekiwanie?
Zaskoczony tak wprost niespodziewanie, Jerzy