Ciężarny gęsty pacyfik warczy pod taflą szklistą
różowomięsna pantera jedwabne futro rozsadza —
biblijny boży wieloryb płonącym tranem tryska,
jak boży biblijny archanioł blaskiem ociekał na gwiazdach.
Widzisz — to właśnie dlatego. Czarnoziem rozsadza chodnik. Pod każdą milczącą powłoką wietrzysz petardę treści. Niebo od gwiazd się przepali jak od rozwianych pochodni — Przypływ i odpływ pociągów czas wzbierający obwieści.
A kiedy krzyczysz:
„śmiech“,
trzydziestodwuzębne rżą baby.
A kiedy szepczesz:
„śmierć“,
głuchoniema
ślepota
dławi.
Prężą się drżące zwierzęta, któreś z uroczysk wywabił,
których imionaś wysłowił,
któreś imieniem wysławił.
Sprawy czerwone i ciepłe z frazesów się rodzą jak z matek treść bulgocącym krwotokiem wybucha z śpiewnej udręki. Imię pęcznieje światem — świat się wydyma zaświatem — — a ty słowa ciałem porosłe wymawiasz — jak Stwórca — z lękiem. —