Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom IV/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Po całogodzinnem poszukiwaniu przez Dinę Bluet, gdy Oktawiusz został w powozie, podczas zwiedzania przez jego przyjaciółkę mieszkań umeblowanych według kart oznajmujących wynajęcie takowych, dziewczę odnalazło nareszcie na czwartem piętrze pokoik wraz z gabinetem, skromnie lecz czysto umeblowany, za przystępną cenę trzydziestu franków miesięcznie.
Pokoik ten i gabinet należały do mieszkania pewnej wdowy, która pragnąc sobie ulżyć w opłacie komornego odnająć je postanowiła.
Dom zdawał się być porządnym, spokojnym, schody czysto utrzymywane; wdowa miała przyjemną powierzchowność.
Dinah ugodziła więc to mieszkanie bez wahania. Wróciwszy do Oktawiusza powiedziała mu o tem, dodając z zakłopotaniem:
— Właścicielka żąda by jej zapłacić z góry za dwa tygodnie. Jutro mamy piątego, dzień wypłaty w teatrach, odbiorę z kasy moją pensję za upłyniony miesiąc, nie chciałabym jednak dać oczekiwać do jutra tej pani, na tak drobną kwotę. Możebyś mi zechciał pożyczyć do jutra dwadzieścia franków?
Oktawiusz przypomniał sobie mianą w tym względzie z Diną rozmowę.
Mocno wzruszony owym dowodem jej zaufania, wydobył sztukę złota z portmonetki i podał ją dziewczęciu, nie odważywszy się prosić, aby przyjęła więcej.
— Dziękuję, odpowiedziała rumieniąc się, dziękuję, tak za to, jak za wszystko coś dla mnie uczynił! Ach! jak ty jesteś dobrym Oktawiuszu, jak dobrym!
Młodzieniec przejęty do głębi słowami dziewczęcia nie był w stanie odpowiedzieć.
— A teraz, żegnani cię, czyli raczej do widzenia, mówiła z uśmiechem. Czuję się być mocno znużoną, potrzebuję parogodzinnego spoczynku.
— Ale przynajmniej nie czujesz się być słabą? pytał niespokojnie.
— Och! nie, upewniam; i jutro po spokojnie przespanej nocy śladu z tego znużenia nie pozostanie.
— Kiedyż zobaczę cię, droga, ukochana?
— Zobaczymy się skoro zechcesz. Jestem teraz panią siebie. Nie zależę od nikogo. Nie potrzebuję ukrywać się przyjmując ciebie.
— A zatem jutro.
— Tak, jutro. W południe pójdę do teatru. Gdy wrócę, znajdziesz mnie w mojem mieszkaniu. Kiedyż pomówisz z moją ciotką? Nie będę spokojną dopóki nie usłyszę, że ta kobieta dręczyć mnie przestanie swą obecnością.
— Miej więc odtąd pewność. Mam sposób, który oddziała tak na pannę Melanię, że zrobi ją łagodną jak baranek, a giętką jak rękawiczka. Idę w tej chwili na ulice des Marais.
— Jeżeli rzeczy dadzą załatwić się przystępnie, bez kłótni, gróźb i uniesień, mówiło dziewczę, to staraj się wymódz na niej by mi odesłała moje rzeczy, pozostałe w mieszkaniu, trochę bielizny i ubrania. Niema to wielkiej wartości, a jednak gdyby mi przyszło sprawiać te przedmioty, znalazłabym się w kłopotliwem położeniu.
— Odeszlę ci to wszystko bez trudności, bądź pewną!
— Nad wszystko jednak, niechaj jej myśl nie przyjdzie odwiedzać mnie, zawołała Dinah. Być może kiedyś, po upływie lat wielu, przebaczyć jej zdołam.
— Czyliżby śmiała stanąć przed tobą, wiedząc że zdemaskowaną została? pytał Oktawiusz.
— Niestety, odpowiedziało dziewczę; znam ją zbyt dobrze. Do wszystkiego ona jest zdolną.
Oboje rozkochani nareszcie rozdzielili się, powtórzywszy wzajem po kilkanaście razy: „Dowidzenia!... Jutro! Do widzenia“. Gavard pojechał na ulicę des Marais-Saint-Martin, a przejeżdżając spojrzał na małą kawiarnię, gdzie przesiadywał długie godziny, oczekując na powiadomienie o wyjściu z domu panny Melanii.
Gdy wchodził na pierwsze piętro, odźwierny wychylił się z okienka swej loży wołając:
— Gdzie pan idziesz, kochany panie? Nie wchodź, zaczekaj!
— Dla czego?
— Byłem dwa razy w kawiarni, ażeby powiadomić pana. Zaszły nowe historje, całkiem nieprzewidziane. Uderzą one w pana, jak cios, toporem zadany.
— Doprawdy, tak sądzisz? odparł śmiejąc się Oktawiusz.
— Na pewno. Uzbrój się pan w odwagę. Jesteś mężczyzną, wszak prawda? Otóż ciotka wróciła, ale bez siostrzenicy. Przyszła sama o północy, w stanie nie do zniesienia! Nie niewiadomo co się stało z panną Diną. Zła sprawa do czarta!
Oktawiusz uśmiechnął się powtórnie.
— Jakto, pan tak ozięble przyjmujesz ową wiadomość? pytał odźwierny z osłupieniem.
— Ależ nie, broń Boże.
— Ha! ha! odgaduję. Pan więcej wiesz niż ja i ciotka, tak o wiele więcej.
— Być może.
— Tem lepiej! Wielki ciężar pan zdejmujesz mi z piersi. Namartwiliśmy się dosyć oboje z żoną o tę małą. Teraz uspokoimy się zupełnie. Skoro pan się uśmiechasz, to rzecz widoczna, że biedne dziewczę w dobrem znajduje się miejscu.
Bądź o tem przekonany. Spieszę do ciotki teraz.
— Szczęśliwej drogi, ale ostrzegam, pilnuj pan dobrze swych oczów. Stara jest wściekle zagniewaną, a pomnij pan szpony ma ostre i długie!
— Nie lękam się jej bynajmniej.
— Gdyby zaś przyszła jej wypadkiem chęć zaduszenia pana, otwórz drzwi i wołaj, a przybiegnę nauwczas z pomocą.
— Dziękuję, mam nadzieję, że nie będzie to potrzebnem.
— Ale zapomniałem pana powiadomić, że panna Melania chodziła dziś rano radzić się tego prawnika, który tu mieszka na pierwszem piętrze i że wyszedłszy od niego, mówiła coś głośno, o komisarzu i sądzie. Strzeż się pan przeto!
— Nie przestrasza to mnie, bądź pewnym.
Odźwierny wrócił do swej stancyjki, a Oktawiusz Gavard. przeszedłszy schody, dzwonił do tych drzwi, po za któremi tylekroć razy z bijącem sercem oczekiwał na ukazanie się Diny.
Przyspieszone kroki dały się słyszeć wewnątrz pokoju, skrzypnął klucz w zamku, i długa chuda postać starej panny ukazała się w progu.
Była zmienioną do niepoznania. Jej blond rudawa peruka nie pokrywała jej skroni i kościstej ogołoconej czaszki. Kępki rzadkich siwiejących włosów, jeżyły się w około głowy. Twarz wychudła, niepokryta białą farbą, miała cerę zielonawą, nos w kształcie dzioba drapieżnego ptaka, przejrzystym być się wydawał; małe, szare oczy pałały złością piekielną.
— Pani jesteś panną Melanią Perdreau? zapytał oschle Gavard.
— Tak, ja nią jestem, odpowiedziała mierząc przybyłego wzrokiem od stóp do głowy. Czego pan żądasz?
— Powiem to pani w mieszkaniu.
Powyższe słowa młodzieniec wymówił tak nakazującym tonem, że stara panna, mrucząc, usunęła się, aby dozwolić wejść przybyłemu i zamknęła drzwi idąc za Oktawiuszem do pokoju, w którym niegdyś bywał tak często.
— Oświadczam panu, wyrzekła, iż nie jestem bynajmniej usposobioną do prowadzenia rozmowy, jak również czasu nie mam do stracenia, mów więc krótko, treściwie, w jakim celu przychodzisz!
— Przynoszę pani wiadomość o twej siostrzenicy, odparł Oktawiusz, ironicznie na nią spoglądając.
Melania Perdreau drgnęła i chwyciła go za rękę.
— Pan wiesz gdzie ona jest? pytała.
— Wiem.
— Do ciebie schroniła się być może wczoraj, uciekłszy odemnie?
— Tak, jest u mnie.
— Znałeś ją pan przed tem?
— Znałem.
Silny rumieniec wystąpił na zżółknięte policzki starej panny. Z jej źrenic tryskały iskry, podobne do roznamiętnionych zdobyczą oczu jadowitej jaszczurki. Konwulsyjne drganie wstrząsało jej ciałem, podczas gdy wołała zdławionym wściekłością głosem:
— Ach! nędzniku... bandyto... uwodzicielu!... Więc to ty... ty?... Domyślałam się. że istnieje jakiś potajemny związek pomiędzy nią a tobą. Ha! wykradasz dziewczęta matkom, nędzniku, ja byłam więcej niż matką dla mej siostrzenicy, i sądzisz że ci to ujdzie bezkarnie!... Sprowadzić z uczciwej drogi małoletnią dziewczynę, porwać ją wśród nocy?... Ha! ja znam prawo. Galery czekają cię za to... galery! Natychmiast sprowadzam komisarza policji, żandarmów. Każę cię przyaresztować zbrodniarzu, i to jak najprędzej!... Musisz mi ją powrócić. Zobaczymy! zobaczymy!
Zniecierpliwiony Oktawiusz uderzył nogą o podłogę i wykrzyknął z taką siłą i stanowczością, jakiej nikt by się nie spodziewał odnaleść w jego wątłym organizmie:
— Milcz! nakazuję ci, nędznico! milcz, gdyż inaczej ów komisarz, którym mnie grozisz, przybędzie tu, ale dla pochwycenia ciebie, i będziesz zmuszoną zdać przed sądem rachunek z potwornego czynu, spełnionego przez ciebie i twoich wspólników!
Melania pobladła.
— Nędzny potworze! wołał dalej młodzieniec, ty wiesz, co ja przez to rozumiem. Wiesz dobrze, że Dinah, nawpół umierająca uciekła z tego obrzydłego domu, do którego ją zaprowadziłaś. Wiesz, że ją sprzedałaś, a dla dokonania haniebnego tego targu, uśpić ją było potrzeba! Narkotyk ów był trucizną! Otrułaś własną swą siostrzenicę. Jest to rzecz dowiedziona! Jedno słowo z mej strony, a skażą cię na dożywotnie więzienie, jeśli nie na galery!
Stara panna, objęta trwogą i przerażeniem, upadła na kolana, drżała jak w febrze, zęby jej szczękały.
— Miłosierdzia! nie chciej mnie gubić! wołała wyciągając ręce błagalnie ku odwracającemu się od niej ze wstrętem młodzieńcowi. Pragnęłam jej szczęścia. Tylko jej szczęścia!
Tu chciała z prośbą objąć kolana przybyłego.
Oktawiusz z pogardą odepchnął ją nogą.
— Precz odemnie! zawołał, a gdybyś poważyła się kiedyś osnuć plan, podobnie haniebny, nie będę miał litości nad tobą!
— Będę milczała, przysięgam!
— Podnieś się i posłuchaj mnie.
Melania Perdreau powstała.
— Gdyby Dinah była umarła, zaczął Oktawiusz, lub gdyby ci się było udało ją zniesławić, nic w świecie nie zdołałoby cię uchronić z przed wyroku sądowego. Oczekiwałyby cię ciężkie roboty i kajdany, jakie na całe życie odłączyłyby cię od świata. Prawdziwy cud ocalił ją, z tej więc przyczyny gubić cię nie chcę, przysiądz jednakże mi musisz, że nigdy, słyszysz mnie, nigdy, nie poważysz się pomyśleć o czemś, coby jakąkolwiek bądź przykrością lub krzywdą zagrażało twej siostrzenicy.
— Ach! nigdy tego nie uczynię, nigdy! przysięgam!
— Napisać więc musisz i położyć swój podpis, że od dziś zrzekasz się najzupełniej wszelkich praw władzy i opieki nad siostrzenicą, jakie ci dotąd legalnie służyły. Dodasz obok tego, że Dinie służy odtąd prawo zupełnego sobą rozporządzania, że może żyć zdała od ciebie i że jej nigdy zmuszać nie będziesz, aby znosiła twoją obecność u siebie, w jakichkolwiek bądź okolicznościach.
Melania stała nieruchoma, z pochyloną głową w milczeniu.
— Jak to, wahasz się? zawołał młodzieniec. Ha, jak ci się podoba. Sprawiedliwość zmusi cię ku temu, czego dobrowolnie nie chcesz uczynić. Drzwi więzienia oddzielą cię od twej siostrzenicy w sposób trwalszy, nad wszelkie twoje piśmienne zobowiązania.
— Ach! zawołała żywo stara panna, jestem gotową podpisać wszystko, co zechcesz. Nie waham się, ale rozważam jedynie.
— Co takiego?
— Moją tak smutną odtąd sytuację. Poświęciłam całe moje życie, aby zapewnić jakąśkolwiek przyszłość temu dziewczęciu. Kochałam ją na swój sposób, pragnęłam jej dobra. Inaczej je pojmowałam. Obiecywałam sobie, że kiedyś będzie ona jeździła karetą, obsypana klejnotami. Tyle kobiet tak się urządza. Gniewa cię to i drażni, mój panie, nie mówmy więc o tem więcej.
— Tak, nie mówmy o tem, zawołał głucho Oktawiusz, niemówmy, jeżeli pragniesz, aby ci to uszło bezkarnie.
— Otóż jestem dziś starą i ubogą, mówiła dalej Melania, tak biedną, że zaledwie na jutro mam suchy kawałek chleba. W dniu jutrzejszym Dinah odbierze swą pensję miesięczną z kasy teatralnej. Żywiła mnie z tego. Z czegóż ja będę żyć teraz? mówiła Melania, przyjdzie mi chyba umrzeć z głodu lub żebrać! Nie, nie, oskarż mnie pan raczej. Niech na mnie wyrok wydadzą, tem lepiej. W więzieniu żywić mnie będą przynajmniej!
I wybuchnęła łkaniem załamując ręce z rozpaczą.
— Pomimo wszystko nie umrzesz pani z głodu, wyrzekł Oktawiusz, jestem bogatym.
Jak słońce po burzy, przebijające się z po za chmur, gdy nagle oświetli sposępniałą okolicę, coś podobnego zapromieniało na obliczu tej starej panny. Podniosła głowę, łzy płynąć z jej oczu przestały.
— Pan jesteś bogatym? zawołała, i ja cię nie znałam? Ach! jakiż sprzeczny zbieg okoliczności! Kochasz Dinę i ja nie wiedziałam o tem? Ależ potrzeba ci było mnie to powiedzieć. Bylibyśmy się odrazu porozumieli. Usiądź pan proszę, spocznij na chwilę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.