Trędowata/Tom II/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.

Po powrocie do Głębowicz, odbyła się uroczystość założenia fundamentów pod szpital i ochronę imienia Stefanji — w Słodkowcach.
Okolica patrzała na to z niemym podziwem.
W parę dni potem, w zamku głębowickim zawrzał ruch niepowszedni, rozbijano jakąś pakę, poczem kilku służących i olbrzymi Jur nieśli po schodach wielki przedmiot okryty ponsową makatą. Ordynat szedł naprzód i otworzył salę portretową.
Zdjęto aksamitną zasłonę z prawej strony od portretu Gabrjeli Michorowskiej. Wyjrzała dębowa ściana, co niegdyś tak niemile dotknęła Waldemara swą pustką. Zaczęło się stukanie, huk młotów rozbrzmiał echem po sali.
Wstrząsnęły się portrety.
Antenaci Michorowskich zadrżeli w swych ramach. Zbudzili się! Surową stalą martwych oczu spoglądali na niezwykły widok. Krzątanina lokajów, huk młotów stolarskich i sztywna postać młodego ordynata, który wydawał suchym głosem rozkazy, przeraziły portrety. Duży przedmiot pokryty makatą, zastanawiał je.
Szmer poszedł po sali — szmer cichy, a groźny, niby pomruk zbudzonych magnatów w odwiecznym przybytku ich pośmiertnej chwały.
— Przybył do nas ktoś nowy! — szła wieść, podawali ją sobie od ramy do ramy.
— Ale kto?
Pytanie zawisło nad portretami dawnych ordynatów głębowickich, dawnych wojewodów i hetmanów.
A huk rozlegał się ostro, młoty waliły w dębowe ściany potężnie. Po szybach okien biegł lekki brzęk, dźwięczały bronzy pająków.
Nagle ucichło. Głos ordynata zabrzmiał parę razy i duży, wązki przedmiot zawisnął na ścianie, dotykając posadzki.
Portrety oczekiwały w skupieniu.
Ordynat ruchem ręki oddalił służbę.
Zabrali narzędzia i wyszli cicho.
Wówczas ordynat przetarł ręką czoło, blady, zmieniony. Rozejrzał się po sali ze zmarszczoną brwią, jakby nakazując coś, jakby wołając: Patrzcie!
Martwe oczy wszystkich portretów wpijały się w mroczną twarz prawnuka.
Oczekiwaniem czegoś wielkiego dyszała sala, dyszały postacie w ramach.
Ordynat zbliżył się do ściany, gwałtownym ruchem zerwał ponsową makatę, odrzucając ją daleko.
Głuchy wybuch, krzyk, idący z samego serca, wypadł z jego piersi. Z rękoma przy skroniach przyklęknął przed portretem narzeczonej.
Antenaci Michorowskich zadygotali.
Szmer wśród nich wzmógł się:
— Kto to! Kto to?
Stefcia na portrecie była w kostjumie damy z czasów Dyrektorjatu artystycznie odtworzoną, tembardziej, że tylko z fotografji. Malował ją jeden z najsławniejszych mistrzów sztuki malarskiej w kraju. Na tle ciemnych materji Stefcia stała w naturalnej wysokości. Wdzięczny jej ruch miał w sobie wyrazistość i harmonję. Bladoróżowa stylowa suknia posągowo stroiła jej smukłą postać. Na matowej gładkiej tkaninie wytwornie odbijała jedwabna szarfa. Krótki staniczek wycięty, obramowany gazą, lekko odsłaniał śliczne kontury ramion i szyi, ozdobionej perłami. Powódź ciemno-złotych włosów, o połyskach soboli, spływała na kark i plecy, rozsypując się falisto na ramionach. Pęki różowych kamelji ozdabiały gors i włosy z boku głowy. Fantazyjny kapelusz czarny o dużych rondach i wielkie strusie pióra tworzyły wykwintne tło dla tej patrycjuszowskiej, szlachetnie pięknej twarzy.
Jedną ręką w koronkowej mitynce Stefcia podtrzymywała długą falę sukni, z drugiej zwieszał się napółrozłożony wachlarz z czarnych strusich piór. Odsłonięte delikatne palce były czysto arystokratyczne w konturach.
Na czwartym palcu prawej dłoni błyszczał pierścionek z perłą urjańską. Z pod miękkich fałd sukni wysuwał się brzeżek różowego pantofelka.
Wyraz twarzy miała zamyślony, dziwnie uroczy. Usta ponsowe, złożone lekko, zdawały się coś szeptać.
Wielkie gwiaździste oczy, lśniące fijoletem, w ciemnej przepysznej oprawie, patrzały przed siebie marząco, lecz z iskrami wesołości, pełne życia. Zarysowane ładnie brwi, podgięte nieco w górę i niesłychanie długie rzęsy, drgały w swawolnym uśmiechu.
Powaga, zamyślenie i ta jakaś dojrzałość duchowa, wyzierająca z głębin jej oczu, stanowiła zachwycający kontrast z młodą wesołością, widną z każdego ruchu postaci.
Na jasnem czole, okolonem łagodnie lśniącą masą włosów, świeciła inteligencja. Subtelność natury przebijała się w rysach i w kątach drobnych ust. W zagięciu brwi znać bujność temperamentu.
Słodyczą nęciły śliczne wargi tej dziewczyny i urok jej spojrzenia pociągał nieprzeparcie. I wiosna śpiewała w niej. Czar jakiś upajający, i prostota i szczerość dziecięca.
A zarazem tyle było w niej szlachetnej dumy, tyle klasycznej pańskości, takie bogactwo uduchowienia w połączeniu z gorącą krwią.
Postać Stefci, wystylizowana genjalnie, z wielką siłą i technikę wykonania, była ponadto wybornie odczutą.
Artysta znał Stefcię z Warszawy: szkicował jej portret w zaręczynowej sukni. Interesowała go wykwintna postać dziewczyny, w tece swej posiadał kilka rysunków jej głowy, zrobionych na prędce. To mu ułatwiało wzorowe odtworzenie dosyć trudnego w charakterze wyrazu i stylu jej wewnętrznej istoty.
Stefcia stała na portrecie wypukło odcieniowana, ze śmiałością linji i niezwykłą swobodą.
Stefcia żyła.
Jej jasna postać, rzucając na salę podmuch zorzy porannej, odbijała rażąco od surowej w tonie Gabrjeli Bourbon.
Rozświetlała salę, jak ukwiecona gałąź białej akacji rozświetla zmurszałe modrzewie.
Przodkowie Michorowskich zdumieli się.
— Kto to? — kto to?... snuły się szmery.
Martwe oczy portretów patrzały na cudną postać dziewczyny i na brzeg płótna, blizko szerokiej ramy rzeźbionej z mahoniu z bronzowem okuciem.
Tam widniał napis:
„Ś. p. Stefanja Rudecka, narzeczona Waldemara Michorowskiego — 12-go ordynata Głębowicz.
Zgasła przedwcześnie, zatruta fanatyzmem pewnych członków jego sfery. Żyć będzie wśród niej wiecznie“.
Zgroza wiała z tych słów, pełnych tragizmu.
Portrety wstrząsnęły się. Dreszcz wstydu za żyjące pokolenia przeleciał po nich.
Znieruchomiały w swej martwocie.
Ordynat wstał, wyprostował się, cofnął i długo patrzał na Stefcię zmartwiałym wzrokiem. Poczem zawołał głośno:
— Pozostaniesz wśród nas wiecznie!
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Waldemar usiadł ciężko na kanapce. Bezbrzeżnie smutny wzrok utkwił w różowej Stefci, rozbierając każdy szczegół osobno. Spoglądał i na swą rękę: błyszczały na niej razem obok siebie dwa pierścionki zaręczynowe — urjańska perła Stefci i wielki brylant Michorowskich.
W zamku panowała głucha, tragiczna cisza, jakby ostatnie zamarło w nim szczęście.

K O N I E C.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.