Przejdź do zawartości

Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na cmentarzu krakowskim w kilka potem miesięcy wznosił się piękny, pełen prostoty pomnik, na którym w płaskorzeźbie udatnej młody uczeń miejscowej akademii odtworzył głowę staruszki, na oko prozaiczną i pospolitą, lecz tyle mającą w sobie wyrazu słodyczy i dobroci a smutku, że jej się nikt nie mógł przypatrywać bez jakiegoś wzruszenia.
Nie był to żaden ideał, ale prawda, tik pochwycona, wyszlachetniona podniesieniem do największej jej potęgi, iż rysy powszednie stały się typem i całą zdawały się mieścić w sobie niewiastę cichą, pobożną, pokorną, a nie szczęśliwą.
Odżyła w tym złomku marmuru pani Piotrowa, zwiastował się w nim znakomity artysta.
Niebyło dnia, ażeby ktoś pochwałami, oddawanemi nagrobkowi, przez nieznanego artystę nieznanej wzniesionemu kobiecie, nie przychodził oglądać i dumać przy nim.
Jesiennego wieczora klęczała przy nim zakwefiona postać niewieścia, po której liniach i kształtach, chociaż twarz miała osłoniętą, domyślać się było można młodości.
Nie modliła się już, ale zadumana patrzała jeszcze na płaskorzeźbę, która na nią z macierzyńską spoglądać się zdawała miłością, jakgdyby duch zmarłej ożywiał wizerunek blady.
Westchnienie wyrwało się z ust panienki, wstała powoli i miała się już zawrócić ku wyjścia, gdy po za sobą dojrzała klęczącego i bijącego się w piersi mężczyznę, odzianego nędznie i ubogo, z twarzą bladą, sinym trądem okrytą.
Twarz to była niegdyś pięknych rysów, którą życie potargało tak, iż się w niej tylko nieszczęściami pogruchotanej ruiny dopatrzeć było można. Powieki zaognione, usta popękane, policzki, jakby siecią marszczek osnute i pokrajane, gdzieniegdzie skóra, przylegająca do kości, to nabrzmieniem odęta, składały całość, mogącą litość obudzić. Sparty na kiju prostym, okryty opończą podartą mężczyzna klęczał i modlił się, ale modlitwę przerywały mu i myśli, które chwilami zamykały usta, i znużenie takie, że powieki zamykały się i sen go ubezwładniał na krótko. Zaledwie się pochylił złamany nim, gdy się już porywał, jakby przestraszony, i bił znowu w piersi, w których chorobliwe słychać było chrapanie.
Człowiek ten tak był podobnym do żebraka, że odchodząca kobieta, dobywszy z woreczka kilka groszaków, zbliżyła się do niego, trzymając je w ręku, ale, podszedłszy, cofnęła się nagle, jakby przestraszona.
Klęczący, czy nie widział jej i nie słyszał, czy nie chciał znać, nie poruszył się nawet. Ona, jak przykuta, patrzała ciągle na niego. Trwało to dosyć długo, na ostatek, na odwagę się zebrawszy, kobieta zbliżyła się do żebraka, dotknęła go ręką i cicho wymówiła:
— Pan Piotr.
Oczy wybladłe modlącego się powoli się ku niej podniosły.
— Piotr, — wyszepnął niewyraźnie i, jakby sam do siebie, dodał: — Balbisia?
— Ja jestem, — odezwała się głosem poruszonym młoda pani. — Przez kilka lat nic o panu słychać niebyło. Gdzież pan był, i co się z nim działo? Cóż teraz?
P. Piotr kończył jeszcze modlitwy, pochylił się, aby ziemię pocałować, przeżegnał, wstał i z trudnością przygarbione wyprostował trochę barki.
— Pokutuję, — rzekł Piotr po długiem milczeniu.
Panna Balbina z niezmierną uwagą i jakąś obawą wpatrywała się w mówiącego, a widać było, że usiłowała dojść i upewnić się czy mówił prawdę czy kłamał uczucie.
O to go jednak posądzić było trudno. Nadto złamany był i zbyt obojętny, nie prosił zresztą o nic, a nawet litości wzbudzić nie żądał.
— Od dawna pan jesteś w Krakowie?
— Ja? od wczoraj, — rzekł słabym głosem. — Chciałem do szpitala, ale mnie tam nieprzyjęto. Świadectwa potrzebują, zresztą jest większych odemnie biedaków dosyć. Ksiądz Bonifacy zlitował się nademną i dał mi przytułek w klasztorze.
Nieusiłując dalszej zawiązywać rozmowy, Piotr chciał już odejść, gdy go Balbina wstrzymała.
— Wstąp pan do mnie, — rzekła głosem łagodnym. — Wygodniej może będzie; miejsca jest dosyć; starania niebrak.
— Dziękuję, — odparł chłodno Piotr, który z modlitwy i tego nastroju ducha, jaki ona w nim wzbudziła, powoli w inny jakiś stan przechodził, zdawał się budzić do życia. — Dziękuję, nie mogę, albo do klasztoru, lub do szpitala muszę.
— Dlaczego? — zapytała Balbina.
Żebrak splunął.
— A dlaczego! Kobieca zawsze ciekawość. Najlepsza z was musi mieć ten defekt. Ciekawość smaku jabłka pierwszą niewiastę zgubiła.
Z dziwacznym uśmiechem obrócił się ku niej.
— No, nie mogę, — dodał, — bo ze mnie złe ziele. Aby trochę mierzwy, a szpary odeszły, duch buja, i ciało w moc szatańską przechodzi.
— Dopóty cnoty póki biedy, — ciągnął dalej, — muszę złośnika trzymać na wodzy, bo inaczej do piekła mnie zaniesie.
Balbina z politowaniem słuchała.
— Idź pan do mnie, — powtórzyła. — Widzę, żeś bardzo podupadł. Za grzechy pokutowałeś, ale Pan Bóg dał życie, należy je zachować.
— Dla kogo? — zapytał Piotr.
— Dla siebie, — odezwała się spokojnie kobieta, — dla siebie, dla pokuty.
— Kaznodzieją zostałaś, — widzę, panno Balbino, — rzekł Piotr, powoli idąc za nią. — Ale, prawda, nie wiem nawet, czyś jeszcze panną, boś powinna była wyjść za mąż dawno.
— Nie myślę za mąż wychodzić, — szepnęła Balbina.
— No, a brat Atanazy? cóż się z nim dzieje? — dodał Piotr.
— Nie wiem, — odezwała się panna.
Milczeli, idąc ku wrotom cmentarnym, które właśnie zamykać miano. Skromny powozik stał przed niemi.
W powozie było miejsca dosyć, choć służąca Balbiny, nieodłączna jej towarzyszka, czekała przy wrotach.
— Siadaj, panie Piotrze, — odezwała się Balbina, — spoczniesz u mnie.
— Nie będzieszże się wstydziła wieźć żebraka przez miasto? — dodał Piotr.
— Nigdy nie robię z dobrej woli tego, czegobym się wstydzić potrzebowała, — sucho odparła panna Sławkowska. — Siadaj pan.
Ponowne zaproszenie to usłyszawszy, Piotr jeszcze wahał się krótko, aż wreszcie ruszył z miejsca i siadł do powozu. Panna Petronela ze skrzywioną twarzą zajęła miejsce na przodzie. W drodze niemówiono ani słowa. Dojechali do domu panny Balbiny, która coś poszeptała z Petronelą i wprowadziła za sobą Piotra do skromnej swej bawialni.
— Siadaj pan, zaraz dla niego otworzą gościnny pokój, który będziesz mógł zajmować, dopóki zechcesz, — odezwała się Balbina.
Piotr słuchał milczący, niedziękując nawet.
— Wiem, — rzekł nareszcie, że czynisz to nie dla mnie, ale dla pamięci mojej żony. Nadużywać jej gościnności nie myślę. Właściwie też nie potrzebuję jej, bo ta nędza, w której mnie panna Balbina znalazła, jest wczęści dobrowolną pokutą. Ruszyło mnie sumienie, chciałem ciało umartwić, ale, od p. Atanazego pobierając dosyć regularnie dożywotnią moją pensyę, mógłbym teraz z niej żyć wcale wygodnie. Popłaciłem długi, tak że wkońcu nawet hofratowi oddałem tysiąc guldenów z procentem, chociaż się ich już wcale nie spodziewał.
— Słuchasz, widzę, niedowierzająco, panno Balbino, — dodał, wzdychając, — ale ja ci powiadam, nikt z was mnie nie znał i nie zna, mieszaniną jestem osobliwą dobrego i złego. Raz mnie jedno opanowuje, potem do drugiego powracam. Wiela złego winna jest poczciwa nieboszczka moja, puściła mi cugli, a jam też ich nie trzymał, namiętności ponosiły. Teraz przyszła skrucha, pokora, pokuta, ale ja siebie znam, cokolwiek mi będzie lepiej, odetchnę, a wnet się krew zburzy, i pocznę znowu szaleć. Gdybym tu dłużej u was odpoczywać pozostał, zamiast się modlić wyszukam towarzyszów do hulanki i wrócę do starych moich grzechów.
Z rozkazu gospodyni domu podano Piotrowi naprędce przysposobioną wieczerzę. Na tacce przy niej stała wódka, na którą okiem chciwem spoglądał długo Piotr, walcząc z sobą. Chciał się powstrzymać i nie dotrwał w dobrem postanowieniu. Chwycił flaszkę, nalał nie do kielicha, ale do szklanki, i duszkiem wypił. Siadł potem, chlebem z solą przegryzając; oczy mu blade zwolna się poczęły zaogniać i rozszerzać, twarz zarumieniać, zuchwalstwo dawne powracało. Potoczył wejrzeniem dokoła.
— Niechże mi panna Balbina, — począł żywiej i głośniej, — powie co o mojej rodzinie kochanej, bo ona się mnie wyparła, a ja też jej wyrzekłem. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
— Ja także niewiele, — bo stosunki moje nie sięgają w te sfery, — odpowiedziała panna Balbína.
— Wiem, że Atanazy, który wszystkich chciał uczyć rozumu, — dodał Piotr, poczynając zajadać wieczerzę łapczy wie, podobno sam stracił, co miał. Przyszedł mu w pomoc ktoś z rodziny matki, — postawili go na nogi... cóż dalej?
Balbina odpowiedziała tylko ramion ruszeniem.
— Ja i on, — ciągnął dalej Piotr, — niedawnośmy tak do siebie podobni, jakbyśmy bliźniętami byli... Atanazy — to drugi tom tego samego dzieła, tylko na lepszym papierze i porządnie oprawny. Ja jestem już podartą i poszarpaną książką... kubek w kubek ja... Wątpię, ażeby i z niego co było. Dobrze iżeś panna nie wyszła za niego, bobyś była nie szczęśliwą.
— No, a hofrat? — dodał.
— Nie znam go, — szepnęła panna Balbina.
— Niepotrzebnie powróciłem do Krakowa, — ciągnął dalej Piotr, — nie mam tu szczęścia, ale takie to poczciwe, stare mieścisko, bo mi w niem, jak w gnieździe, wygodnie, i czuję się tu w domu... A potem jeść i pić niema, jak tu, — na rożnie pieką i stary miód umieją cenić. — Dalej jest się gdzie każdej godziny pomodlić i przed kim wyspowiadać, a jeśli człowiek nic potem i Pana Boga chce oszukiwać, to może sobie dobrać konfesyonał, jaki mu do gustu... Nareszcie i to dobre, ze tu, jak chodzisz za procesyą, odprawiasz spowiedź wielkanocną i z duchownymi jesteś na przyjaznej stopie, to cię z reszty rozgrzeszają, — bo ciało słabe.
— Piotr wpadał w coraz lepszy humor, ale razem stawał się znowu coraz bardziej pannie Balbinie wstrętliwszym. Traciła dla niego spółczucie i litość. — To też, gdy wieczerzy dokończył, nie zapraszała go już wcale do domu, i Piotr, to spostrzegłszy, przeżegnał się, modlitewkę odmówił i przyszedł ją w rękę pocałować.
— Niech pannie Balbinie Pan Bóg za jej dobre serce zapłaci, — rzekł ze wzruszeniem. — Proszę wierzyć mi, że nie zapomnę nigdy, iżeś się nie wstydziła mnie, odartego żebraka, wieźć w swoim powozie przez miasto i niemiłemu, pogardzonemu dać jeść i pić.
— Bóg ci to policzy, — dodał, — ale i ja, — choć nędzny i bezsilny, będę się starał odwdzięczyć. Żadnym robakiem pogardzać niepotrzeba.
To mówiąc, pocałował ją raz jeszcze w rękę i wyszedł.
Ale nie zajął gościnnego pokoju, który panna Balbina dla niego przygotować kazała, — opuścił dom. — Gdy jej Petronela znać o tem dała, odetchnęła swobodniej gospodyni, gdyż zaczęła się lękać następstw, jakie mieszkanie Piotra u niej ściągnąć na nią mogło.
Ów wypadek spotkania z tak zwanym Trepkowskim odsłonił dotąd zakrytą część życia p. Piotra, wciągu której obcował z ludźmi, za zbrodnie ściganymi. — Przekonanie o tem nieszczęśliwą żonę o śmierć przyprawiło.
W kilka dni potem odwiedzający czasami pannę Balbinę o. Bonifacy wspomniał jej, że widział Piotra i przez kilka nocy dawał mu przytułek w klasztorze; że wciągu tego czasu wstawał do chóru z zakonnikami i tak się dobrze im akomodował, iż zbudowani byli nim. — Ojciec mu już chciał poddać myśl, aby wdział habit i braciszkiem został.
— A tymczasem, — dodał ks. Bonifacy, — djabel nie śpi. Poszedł mi dnia jednego, jak mówił, pomodlić się na grobie żony. Wieczorem czekałem na niego do późna... nie przyszedł. Oho! myślę sobie, źle, ani chybi, zetknął się z kimś, poszli na piwo, i, jak mu raz w głowie zaszumiało... już go i na łańcuchu nie utrzymać. Jakoż powrócił ledwie nazajutrz, przeprosił mnie. Wódką od niego znowu trąciło, a w oczach miał łzy.
— Nikt nie ujdzie swojego przeznaczenia, — rzekł do mnie. — Powietrze mi nie służy w Krakowie, muszę iść precz.
— Co ty tam o powietrzu prawisz! — odparłem, — wódka ci nie służy. Dopóki jej nie pijesz, człowiekiem jesteś, a po pijanemu bydle.
— Bydle! — odparł, — gdyby tylko bydle, nicby jeszcze nie było... Wół i osioł lepsze odemnie.
— Nie chciał mi się tłómaczyć więcej i potem znikł z miasta. Wiem, że go niema. Poszedł — dokąd, niewiadomo. Ma wad tyle, co włosów na głowie, — dodał ksiądz, niepoczciwy, zły czasem, szalony, ale na dnie duszy jest coś poczciwego, i ja go żałuję.
Nie przyznała się panna Balbina, iż była przyczyną zniknięcia Piotra, który, napiwszy się tu wódki, dostał od niej zawrotu głowy.
Miał jeszcze jednak tyle mocy nad sobą, że tegoż dnia Kraków, kusiciela, opuścił. Rozpoczął na nowo pokutę, która u niego zależała na tem, że o żebraninie, pokorny, pieniądze (jeżeli je miał) rozdawszy ubogim, puszczał się w świat. Najczęściej szedł bez celu, dokąd go oczy poniosły; niekiedy miejsce, wsławione jakim obrazem cudownym, wyznaczał sobie, jako cel wędrówki.
Tym razem celem nie była ani Częstochowa, ani Gidle, ani Kalwarya, ani żadna z mnóstwa wsławionych miejscowości. Poruszony oznaką litości i spółczucia, jaką mu okazała Balbina — chciał się jej wywdzięczyć. Osnuł sobie najdziwniejszy plan podbudzenia Atanazego, aby wrócił do Balbisi, bo wiedział od zony widział z całego trybu życia, że go kochała i za nikogo innego wyjść za mąż nie chciała.
Jakim sposobem on, — którego Atanazy niecierpiał, którego słowo u niego nie miało wagi — wyobrazić mógł sobie, iż wpłynąć może w tak ważnej sprawie?! to tylko obłędem jakimś tlómaczyć się daje.
— To pewna jednak, że z tą myślą śmieszną, pokutując, o kiju puścił się do Atanazego, o którym nawet nie wiedział, czy dotąd był wolnym.
Nic fantastyczniejszego sobie wyobrazić nie można nad te włóczęgi człowieka, który nie miał nic do stracenia, a na cierpienia się narażał prawie umyślnie, bo je przyjmował, jako karę za grzechy. Zwykle puszczał się Piotr, niepytając drogi, niewiedząc, ani gdzie spocznie, ani co jeść i pić będzie, ani czy będzie się miał czem pożywić. Szedł o kiju powoli. Przed każdym kościołkiem klękał się modlić, a gdy mu się gdzie nabożeństwo podobało, pozostawał przez dni kilka. Naówczas, jeżeli nie znalazł przytułku na probostwie, — lokował się w karczmie, spał na ławie, — upijał się obrzydliwą wódką, którą go, jako pobożnego pielgrzyma, chłopi częstowali, — a gdy mu się tu uprzykrzyło wreszcie, ciągnął dalej.
W miasteczkach, po klasztorach, w miejscach, dawniej znajomych, przesiadywał dłużej. Żelaznej wytrwałości natura, zahartowana trybem życia awanturniczym mogła mu dozwolić wytrzymać wszystko to, na co się narażał: noce spędzane pod gołem niebem, spanie na ziemi wilgotnej, głód, zimno, pokarm najlichszy, wódkę, jako jedyne lekarstwo. Pomimo tych niewygód Piotr czasu tych swych peregrynacyi bywał zawsze w najlepszym humorze, jak on sam utrzymywał, najzdrowszy, a do modlitwy tak usposobiony, że płakał przy niej rzewnemi łzami.
— Niejeden też raz obudził w litościwych sercach spółczucie, dawano mu pomoc, obdarzano, karmiono, odziewano. Prawie zawsze potem kończył smutnym wybuchem i awanturą.
Zdarzało się, że go dla niezaopatrzenia się w legitymacye i potrzebne świadectwa aresztowano, zamykano z włóczęgami do więzienia i trzymano, odsyłając pod ciupasem z miejsca na miejsce. Były to dni apostolstwa p. Piotra, bo, dostawszy się między złoczyńców, miał za obowiązek ich nawracać. Zaprowadzał w więzieniu wspólne modlitwy, uczył katechizmu, nawracał zobojętniałych i ludzi bez wiary.
Dostawały mu się przytem nieraz od towarzyszów i łajania, i razy, i obelgi najdotkliwsze, które znosił z takim heroizmem, że nim katów swych rozbrajał.
Nastawiał pleców bijącym i wołał:
— A walże, a wal! proszę cię. Robisz mi największą łaskę. Mniej będę cierpiał w czyśćcu, odpokutowawszy na ziemi.
Nie bronił się wcale, chyba gdy był pijanym, a wówczas rozwijała się w nim siła nadzwyczajna, i na miazgę tłukł przeciwników.
Słowem wędrówki p. Piotra były najdramatyczniejsze w świecie... a że czasu na nie miał bez miary, trwały niekiedy bardzo długo. Kończył je niekiedy w szpitalu...
Niedziw, że, w ten swój zwykły sposób puściwszy się z Krakowa ku Krzeszowicom na — potem skierowawszy naprzód Częstochowę — później zagrzęzłszy w Warszawie, jesienią poczętą podróż skończył dopiero, gdy wiosna już była w najpiękniejszym rozkwicie.
Był jeszcze o mil pięć od wsi, w której mieszkał Atanazy, gdy napytał na drodze człowieka, przez niego ze służby odprawionego, i mógł go wybadać nieco o brata.
Usposobienie pijaczyny, ze służby odprawionego, nie było naturalnie bardzo Atanazemu przyjazne, ale to Piotr brał w rachunek...
Szoborski, przez długi czas kredencerz Atanazego, któremn dowiedzionem było, że flaszki wypróżniał i manipulował tak z niemi, iż niknęły, a próżne pod łóżkiem jego znajdowano, — lat dziesięć spędził u Atanazego, znał go więc doskonale.
Miał Szoborski z dawniejszej jeszcze służby u infułata z rozmów nabyte ukształcenie pozorne i głowę, gdyby jej nie zalewał, wcale niezłą. Sądził o ludziach często bardzo trafnie.
— Ja jego znam na wylot, — mówił rozpytującemu Piotrowi. — To jest nic więcej, tylko gęba. Przy gościach, jak się rozgada, o czem acan chcesz, tylko słuchać, — gęby rozdziawiać. — Każże mu co robić, prosty list napisać, — interes rozejrzeć — trafić na drogę... jak zacznie mędrkować, rozdłubywać, — zwlekać, — nie zrobi nigdy nic. Próżnuje tak, jeździ, gra w karty, — tańczy, śpiewa, poluje; — nagle go jakaś mucha ukąsi, i coś wielkiego chce począć, — niezawodnie bąka utnie. Było już tak, że stracił cały majątek i gdyby krewny jakiś, bogacz okrutny ze Żmudzi, go nie poratował, musiałby już gdzieś służyć za rządcę. Zlitował się starowina, długi mu popłacił, aby nie dokuczały, dał pieniędzy na gospodarstwo, — ale ostrożny, majątek cały cały na siebie przepisał. Od tego czasu p. Atanazy się odrabia, lecz niewiadomo, czy co spłacił. Poprawiły się podobno interesa, chociaż majątku swego nie odkupił. Ale, nawykłszy do tego położenia, — już się bardzo nie troszczy o nic... Kilka razy się chciał i miał żenić, zawsze coś przeszkodziło... albo on się zląkł, albo panna mu dała harbuza, albo o posag się nie zgodzili.
— Ja mu to zawsze prorokowałem, — dodał Szoborski, — że on skończy rezydentem na łasce.
P. Piotrowi bardzo miło się było dowiedzieć, iż przynajmniej nie znajdzie go żonatym. — Roiło mu się, że go do Balbisi nakłoni... Miał w zapasie wiele szczegółów jej życia, za nią przemawiających.
Co się tyczy przyjęcia u brata, o które, znając go, mógł się w istocie zakłopotać, — na ten raz było ono usprawiedliwione tem, że, zniknąwszy rok temu z horyzontu, ostatniej należnej sobie raty od Atanazego nie odebrał. Przybywał więc pod pozorem, iż jej potrzebował, — trudno go było wypędzić.
Zamierzał, zająwszy miejsce w oficynie, zachorować i, choćby Atanazy mu się wywijał, nie dać się wygnać, niewyczerpawszy argumentów, które przygotował.
Atanazy na wiosnę zwykle odzyskiwał chwilowo energię i zawsze się krzątał około rozpoczęcia czegoś, co później się odkładało napotem. I teraz był w usposobieniu do przedsięwzięcia... olejarni. Rachunki zysków, na niej obiecujących się, były porobione, plan z Warszawy sprowadzony, miejsce na budynek oznaczone... Kapitał nawet, potrzebny dla wzniesienia fabryki i zakupienia narzędzi, do eksploatacyi koniecznych, leżał zapewniony, tylko na puszczenie w bieg olejarni, to jest: uzasobienie się w rzepaki i t. p., brakło go. P. Atanazy sądził, że to rzecz najmniejsza, i ze kredytem będzie się mógł posłużyć.
— Zbywanie wyprodukowanego oleju — zdawało mu się najłatwiejszem. Wszystko to opartem było na przypuszczeniach, na danych, niesprawdzonych praktycznie, — ale przez jakiś czas niezmiernie żywo zajmowało, pochłaniało p. Atanazego, który w papierach siedział każdemu gościowi nieomieszkiwał ich pokazywać. Myślał teraz tylko o oleju, mówił o nim i marzył.
Na ten olej nadszedł Piotr, który nigdy nie był miłym gościem u Atanazego, a teraz ostatnia przeprawa u hofrata jeszcze go czyniła wstrętliwszymi.
Lecz był to wierzyciel.
Piotr kazał się zameldować naprzód, czyniąc się chorym i wpraszając dla spoczynku do oficyny.
Niepodobieństwem było mu go odmówić, choć p. Atanazy, spodziewający się z dnia na dzień powołania do wypłaty, miał pieniądze rachunek przygotowany. — Nieżycząc sobie wcale ani się godzić z Piotrem, ani mu pozwolić się zbliżyć do siebie, Atanazy nazajutrz przed dniem z domu wyruszył, jak mówił, na polowanie, z którego z którego nie mógł powrócić prędko.
Kazał więc rządcy, panu Ćwikle, przeprosić Piotra i wręczył zarazem należność, rachunki i kwit do podpisania.
Ale Piotr ruszać się ztąd ani myślał.
— Wszystko to bardzo pięknie i porządnie pan brat przygotował, — rzekł do Cwikły, który na stole papiery rozkładał, ale ja jestem niedyspozyt... dajcie mi odetchnąć, po winniście nad starcem mieć litość. Przyszedłem tu pieszo, nogi mi pobrzękły, droga znużyła. Zatrzymaj waćpan, proszę, pieniądze u siebie, niepilno mi do nich... Z panem Atanazym, choćby mi się jak wykręcał, widzieć się muszę.
P. Cwikła, wyuczony, składał na polowanie zapewne mającą się przedłużyć nieobecność swojego pana.
Piotr śmiał się.
— Jakież u licha polowanie na wiosnę? Na cietrzewie chyba? bo inna zwierzyna zakazana, a cietrzewi trudno tak dużo znaleźć, ażeby tygodniami na nie polować. Wiem, że pan Atanazy, z którym ostatnim razem rozstaliśmy się niezbyt przyzwoicie, może się ze mną widzieć nie życzy, ale ja muszę z nim mówić. Będę, choćby o głodzie. siedział wam na karku; nie pozbędziecie się mnie.
Grzecznym był p. Cwikła.
— Ale tu o pozbywaniu się żadnem niema mowy, — rzekł zakłopotany. — Mój pan sądził, że panu pilno, co do należności. Kto teraz pieniędzy nie potrzebuje...
— I ja ich nie odrzucam, — odparł p. Piotr, — widzicie, w jak zredukowanym stanie przybyłem tu do was!... ale niezmiernie ważny interes familijny... o którym pomówić trzeba, zmusza być natrętnym.
Ćwikła próbował na różne sposoby zmienić postanowienie p. Piotra, ale trafił na upór, przełamać się niedający.
Stanęło na tem, że miał czekać w oficynie. Pierwszy dzień, prawie cały, przeleżał w łóżku. Drugiego kazał sobie zrobić kąpiel, spał potem i jadł doskonale, a że mu wódki wcale nie podawano, posłał po nią do karczmy.
Śmierdząca była i obrzydliwa, lecz wszystko, co tylko upajało, — dla Piotra pijącego było równej wartości oprócz absyntu, z którym dawno się nie widział. Pił więc, modlił się i spał.
Trwało to trzy dni. Atanazemu się chciało powrócić do domu, przysłał się dowiedzieć, odebrał odpowiedź Cwikły i zły w nocy przyjechał natychmiast, postanawiając, choćby niegrzecznie, Piotra zmusić, aby mu nie siedział na egzekucyi.
Dano nazajutrz znać do oficyn, że Atanazy powrócił. Piotr sobie kazał przynieść ogórków kwaszonych, których używał po wódce dla odświeżenia się; umył się, przeżegnał i poszedł powoli do dworu.
Czekał na niego Atanazy w takiem usposobieniu, iż miał go, nieprosząc siedzieć, od drzwi odprawić.
Piotr miał obwiązaną głowę, gdyż ciągle jeszcze potrzebował być chorym.
Przywitanie ze strony Atanazego było zimne i dumne. Piotr stał pokorny u drzwi, oczekując skazówki, aby wiedział, jak się ma znaleźć.
Brat wydał mu się zestarzałym i zmęczonym.
— Mówiono mi, — odezwał się, zdala trzymając, gospodarz, — iż pan życzyłeś sobie mówić ze mną. Jestem niezmiernie zajęty...
— Mogę czekać, — odparł Piotr zimno, — bo jestem chory, i siły mnie opuściły.
Atanazy spojrzał dla sprawdzenia tych słów i znalazł w bladej twarzy brata ich potwierdzenie; lecz litości dla niego nie obudziło to w nim wcale...
— Nie rozumiem, — zamruczał, — o czem pan możesz chcieć mówić ze mną. Ostatni jego postępek z Ksawerym...
— Był trochę niedelikatnym, przyznaję to, — odparł Piotr, — ale byłem w wielkiej potrzebie. Force majeure tłómaczy nawet, gdy w banku depozyt nieprzyjaciel sobie przywłaszczy.
Spostrzegłszy pogardliwy wyraz na twarzy Atanazego, dodał:
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pana na to, iż, choć pożyczyłem, a jako wy się niesmacznie wyrażacie, wydarłem hofratowi tysiąc guldenów, nie przywłaszczyłem ich sobie. Wypłaciłem mu je z piątym procentem. Rządy zaciągają pożyczki przymusowe... poszedłem w ich tropy.
Atanazy, który o spłacie nic nie wiedział, — z podziwieniem popatrzał na stojącego u drzwi, — okazując niedowierzanie. Piotr, który to zobaczył, na ziemi pokornie położył czapkę, dobył sznurkiem związanego pugilaresu, rozwinął go, ów sznurek trzymając w zębach, i, doby wszy pokwitowanie, zbyt natarczywie przedstawił Atanazemu.
Niebyło co mówić.
— Widzisz pan, — skonkludował, — a co?
— Niemniej, — odrzekł zimno gospodarz, to natręctwo, które panu Ksaweremu groziło kompromitacyą, — jest nie do darowania.
— Ja też nie proszę o przebaczenie, — przerwał Piotr. — Pokutuję za wszystkie grzechy moje. Mówicie, że pamięć ojca jest wam droga, że nazwisko nasze chcielibyście uchować czystem. Ja jestem zakałą... walam się z niem po szynkach i t. p. Dajcież mi stałe schronienie, choćby gdzie w przytułku.
— Hofrat ma dobra znaczniejsze, — żywo począł Atanazy, — u mnie najmniejszego kąta... i — przyznaję się otwarcie, gdybym go miał nie dałbym go panu.
— Wiesz, że ja się nie udam do hofrata, — ciągnął spokojnie Piotr. — Wam się też nie narzucam tu, ale gdzieś na wsi — w drugim folwarku jakąś dziurę byście znaleźli dla mnie gdybyście chcieli!
Ruszył ramionami Atanazy.
— Gdyś się miał żenić z Balbiną, którą ci stręczyła ta święta niewiasta, żona moja, — niewart jej byłem! — rachowałem zawsze na to, że, gdybym kiedy potrzebował przytułku (bo miałem przeczucie mojej doli), znajdę go u tej poczciwej...
Na wspomnienie Balbiny, Atanazy aż się rzucił, — coś chciał mówić, i słowa mu na ustach zamarły.
— Nikt w świecie nie wiedział o tem, ile razy wyrzucał sobie, że się z nią nie ożenił. Było to zgryzotą jego najdotkliwszą. Napomknięcie o pannie Balbinie sprawiło ten skutek, że Atanazy ochłonął, ostygł i na biednego Piotra okiem spojrzał łagodniejszem.
— Co mi tam prawisz o jakiejś pannie Balbinie, — syknął Atanazy, udając zupełną obojętność. — Nigdy nie myślałem o niej.
— Ale! ba! ba! — przerwał stojący ciągle w progu Piotr i, nie proszony, siadł na najbliższem krześle i nogę począł rozcierać. — Waćpan, panie bracie, myślałeś o niej i mówiłeś o niej z nieboszczką moją, wiem to od niej, — i ona myślała o panu. Jak Boga kocham!
— Cóż dalej? — zapytał kwaśno Atanazy.
— Co dalej? — podchwycił gość, — dalej to, że, gdybyś był posłuchał nieboszczki, a ożenił się, miałbyś nietylko żonę-anioła, ale majątek, coby cię uwolnił od zebraniny u Donajtysów, co waćpana zarznęli... i puszczą z torbami.
Dotknięty do żywego Atanazy rzucił się, jakby go pocisk dosięgnął. Łudził się tem Atanazy, że cały jego układ z Donajtysami pozostał tajemnicą, że nikt o nim nie wiedział, a tu mu niepowściągniony język złośliwego i rozżalonego brata rzucał w oczy nim, jak rzeczą, powszechnie znaną.
Błysnęło mu zaraz w myśli, że Piotra niepowinien był do ostateczności doprowadzać, i znowu o stopień jeden złagodniał dla niego.
— Czegóż chcesz odemnie? — zapytał. — Pieniądze płacę.
— Żadam, — choć we cztery oczy, obejścia się ze mną ludzkiego. Nie kłamię cnoty, nie udaję świętoszka, jestem grzesznikiem zakamieniałym, ale mi się choć litość należy.
I po półgodzinnej rozmowie Piotr się rozgospodarował w oficynie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.