Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Gdy profesor na ulicy stanął, uczuł nagie w całem ciele jakiś dreszcz niemiły. Nie była to wcale bojaźń — jak to wyraźnie do siebie powiedział — nie była obawa przed zacną małżonką, bo przecież on... jest mężczyzną, jest głową domu. Zresztą odwaga od czego — jeżeliby nawet trzeba jakąś niemiłą dysputę przebyć!
Tak sobie myślał profesor wybierając z bruku co większe kamienie, po których do sieni swojej coraz więcej się zbliżał. Zbliżenie to jednak szło bardzo powoli, jakby mu się wcale nie spieszyło. Za każdym krokiem oglądał się na prawo i na lewo, patrzył na dół i do góry. Na dole nic szczególnego nie widział, ale za to na górze w jednem oknie widział różową twarzyczkę córki, a nad nią na drugiem piętrze wydymało się z wielką ciekawością pyzate oblicze pana Maliny.
To co widział nie dawało mu wcale odwagi. Do tego jeszcze poza tem co widział, był jeszcze ktoś ukryty, kogo najbardziej się obawiał. Jakże to teraz temu wszystkiemu podołać? Cóż powiedzieć o skutku swojej misyi? A wszyscy czekają na to, a wszystkich pożera ciekawość!
— Tfu! — mówił do siebie zakłopotany profesor — czy dyabeł mnie opętał, żem tak złą porę wybrał! Ale jakże było co gadać, jeżeli człowiek nie miał sposobności do tego! Najprzód stara całuje syna, syn całuje matkę; potem stara opowiada całą historyę nieszczęść, wychwala zacnego syna, syn człowiek jak przystoi, pojmuje doskonale moją teoryę o duchu i materyi.. i jakże tu śród takich okoliczności i do takiego człowieka powiedzieć: Oto słuchaj! Przyszedłem, aby ci sztylet wepchnąć pod same serce i powiedzieć ci, że z twoich głupich rojeń nic nie będzie!... Tfu! Na to okrutnika trzeba i rzeźnika! Żeby coś zaczął mówić, coś o anieli napomykał. Żeby można jakoś nawiasem coś wtrącić, delikatnie, przyzwoicie, po przyjacielsku, ale tak prosto z mostu... tfu! To morderstwo!
Przekroczył już rynsztok.
— Tam do kata — pomyślał sobie — ale jak to kobietom powiedzieć? Kobiety mają odmienną logikę! Z niemi się człowiek nie dogada!... Co tu robić?
Już jest w sieni — już zdaje mu się, że słyszy głos zacnej małżonki, która woła na kucharkę aby do wazy rosół wlała...
— Dalibóg, konceptu nie staje! — myślał sobie zacny profesor, wchodząc na pierwszy schód — co kobietom powiedzieć. Jak mnie przycisną pytaniami, to człowiek nie będzie w końcu wiedział, co zrobił, a czego nie zrobił! Hm, hm, co tu robić! Do tego jeszcze kazałem mu przyjść po południu! To jeszcze gorzej!
Na przestanku schodów zatrzymał się. Była to ostatnia chwila. Jeżeli w tej chwili nie wpadnie mu jaka lepsza myśl do głowy, to sytuacya jego bez ratunku! Gniew, krzyk, hałas, zmartwienie — oto najbliższe skutki tej głupiej misyi tak niefortunnie odbytej!...
I w ostatniej chwili coś zaświtało w głowie profesora. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem...
— Tak — rzekł do siebie — to będzie najlepiej. Udam zagniewanego... o powód łatwo... i będę się fukał jak huragan. Tysiące mężów hałasują i krzyczą, gdy do domu przychodzą; szewc w oficynie co poniedziałek robi awanturę przy obiedzie, dlaczego ja choć raz w życiu nie mogę spróbować tego domowego środka? A to będzie najlepiej. Zakrzyczę, zahuczę wszystkich zaraz na wstępie, nie będą śmieć potem długi czas słówka do mnie przemówić. A potem? Potem jakoś to będzie.
Po wziąwszy taki plan kampanii domowej, przygotował się do tego należycie. Zjeżył wąsy i resztki włosów do góry, kapelusz włożył na bakier i z miną marsową wkroczył do pokoju.
Była to ważna chwila w życiu profesora. Mocarstwa, aby się ochronić od grożącej wojny, przygotowują się z pewną ostentacyą do kroków zaczepnych. Grożą same, aby innych powstrzymać. Si vis pacem para bellum!
Profesor po raz pierwszy w życiu chciał spróbować tej maksymy. Długi czas znosił różne upokorzenia, a teraz chciał choć raz zęby pokazać.
Na tę szczególną i tak wyjątkową determinacyę złożyły się różne okoliczności. Był niemniej rozdrażniony dziwnym wyborem córki, którego wcale w duchu nie pochwalał. Nie mogąc jednak przebojem w takim razie nic uczynić, chciał przynajmniej okazaniem gniewu swoje zdanie w tym względzie objawić.
Otworzywszy drzwi przedpokoju odchrząknął zaraz z całą siłą. Na to niezwykłe chrząknięcie wypadła pierwsza Aniela. Chciała ona się ojcu rzucić w objęcia, chciała z twarzy jego wyczytać to wszystko co się przed chwilą działo w pokoju młodego budowniczego... Profesor odchrząknął po raz wtóry i ręką odepchnął córkę.
— Proszę cię, nie wchodź mi w drogę — zawołał niskim głosem — bo dzisiaj nie jestem w humorze!
Aniela stanęła jak posąg. Załamała ręce i w milczeniu patrzyła na ojca, którego twarz przybierała w tej chwili dziwne grymasy.
Profesor pchnął ręką drzwi do pokoju jadalnego.
— Co to jest! — krzyknął — wazy niema jeszcze na stole! Do kroćset tysięcy piorunów!
I kościstą ręką uderzył w drzwi.
Na ten stuk z jednej strony wybiegła z kuchni kucharka a z drugiej wyszła pani Filipowa. Na twarzach kobiet malowało się najwyższe zdziwienie.
— Cóż takiego, Filipie? — zawołała żona nie mogąc z zadziwienia przyjść do siebie.
— Co takiego? — odburknął profesor. — I ty jeszcze pytasz? Od czego jesteś gospodynią, jeżeli obiadu niema na stole! Do kroć sto tysięcy!
Pani Filipowa spojrzała na kucharkę, kucharka na panią Filipową, a biedna Aniela stała za plecami ojca jak widmo blada i przestraszona.
— Ależ, Filipie! Co ci jest? — pytała słodkim głosem zacna małżonka.
Profesor dostrzegł uchem zniżenie głosu swojej małżonki. Uśmiechnął się w duchu, widząc na pierwszym już kroku niejakie zwycięztwo. Żałował nawet, że takiej taktyki domowej dawniej nie próbował.
— Co mi jest? — krzyczał dalej z miną marsową — pytasz co mi jest? Czy nie widzisz co mi jest... co jest człowiekowi, który cały boży dzień pracuje, a gdy przyjdzie do domu, to na stole obiadu nie zastanie?
— Ależ uspokój się, mój drogi.
— Tak... mój drogi... gdy człowiek głodny, to mówią do niego: mój drogi! Wolałbym być mniej drogim, a za to widzieć obiad na stole!
— Ależ dopiero co przyszedłeś!
— Jak to dopiero przyszedłem! Czy nie macie oczu? Przecież mogłyście zdaleka widzieć że idę!
— Co tobie się stało?
— To się stało, co się wszystkim mężom dzieje, jeżeli ich żony zamiast w domu gospodarować, marzą o niebieskich migdałach, o karetach i koniach!...
— O karetach i koniach! — powtórzyła w głębi Aniela i załamała ręce.
— Czy idziesz z naprzeciwka?
— Ciekawy jestem, co wam do tego, gdzie ja byłem! Przecież żadnego rachunku nie składam nikomu!
Pani Filipowa przeżegnała się.
— Ja ciebie dzisiaj nie pojmuję, nie rozumię...
— Szkoda żem wcześniej nie nauczył cię mnie pojmować i rozumieć!
Pani Filipowa zbliżyła się do męża i z słodkim uśmiechem wzięła go za rękę.
— Drogi mężu! — rzekła — prawda, że ty tak żartujesz, że ty chcesz nas tylko nastraszyć!
Profesor ujrzał niebezpieczeństwo. Cieszył go w duszy skutek gniewu, bo małżonka coraz miększą, coraz słodszą się stawała, coraz więcej uległości i posłuszeństwa było w jej głosie. Ale w tej chwili postawiła pytanie: Może to wszystko nieprawda? Może to tylko udawanie?
Gdyby nieprzyjaciel poznał, że atak na jego reduty jest tylko ruchem maskowanym, bitwa byłaby przegrana.
Zmarszczył się więc srodze profesor i odfuknął żonie:
— Czyś widziała kiedy, abym ja coś udawał? Czyż byłbym zdolny do takiej symulacyi? Czyś mnie choć raz kiedy złapała na gorącym uczynku?... Otóż ci powiadam pod słowem honoru i głową za to ręczę, że mój gniew dzisiejszy jest najprawdziwszym gniewem pod słońcem!
Małżonka uśmiechała się ciągle, patrząc mu w oczy.
— Filipie — rzekła, muskając go po zjeżonych wąsach — przyznaj się... ty udajesz zagniewanego!
— Jak cię kocham serce... gniewam się prawdziwie!
— Już twoja mowa zdradza...
— Co tam mowa! Verba volant... a gniew gniewem... dla tego radzę wam dla miłego spokoju nie zbliżać się dzisiaj do mnie, ani mnie o, nic nie pytać!
— Ależ mężu, dosyć tej komedyi!
— Komedyi? Ja komedyantem? Do kroćset tysięcy!
— Widzisz, nawet ci dobrze nie idzie!
— Jakto, nie idzie mi! — krzyknął profesor i dla większego nacisku uderzył laską w podłogę — widzisz, że jestem do wszystkiego zdolny! Miejcie się na baczności i zdaleka odemnie!
W tej chwili wniosła służąca rosół. Pani Filipowa sama nie wiedziała co ma o tem wszystkiem myśleć. Machinalnie wzięła łyżkę do ręki i zaczęła nalewać. Z ściśniętem sercem siadła Aniela do obiadu.
— Pfu, co za rosół! — zawołał profesor zaraz przy pierwszej łyżce, chcąc nastrój gniewu jak najdłużej utrzymywać — rosół przydymiony!
— Nie... ojcze! Wcale dymu nie słychać! — cicho zaprotestowała Aniela.
— Cicho bądź i nie odzywaj się — odfuknął ojciec — jeżeli nie przydymiony, to przesolony... ale coś mu jest!
— Dobry rosół... sama zbierałam go!
— Lepszy psy jedzą!
I tak dalej szła takim trybem rozmowa przy obiedzie.
Wreszcie po mięsie podano jakąś dziwną zagadkową potrawę. Miała pozór kluseczków, które jednak bardzo niewyraźnie rysowały się w gęstej żółtej masie.
— Co to jest? — zapytał profesor, kolnąwszy masę widelcem.
Na widelcu nic nie zostało.
— Zgadnij mężu! — słodko ozwała się pani Filipowa.
— To jakaś arcygłupia mięszanina!
— To nowalijka, mężu!
— Nowalijka? Jaka nowalijka?
— Trzeba cię za ucho pociągnąć!
I dwa pulchne paluszki pani Filipowej zbliżyły się pieszczotliwie do ucha profesora.
Profesor z gniewem odsunął głowę.
— Czy ja dziecko czy co? — odfuknął — ale co to za głupia potrawa! Bardzo głupio wygląda!
— To... harbuz!
— Harbuz! harbuz! Któż znowu wymyślił tak głupią rzecz?
— Duch, który tworzy wszelką materyę!
Twarz profesora zaczęła się rozjaśniać. Słowa małżonki trącały o ulubiony temat. Było wielkie niebezpieczeństwo przegranej. Z wielkiem wysileniem zmarszczył napowrót brwi.
— I duch niemądry i materya niemądra! — odrzekł z całą indygnacyą zagniewanego człowieka.
— To wcale dobre, ojcze! — nieśmiało napomknęła Aniela, nie mogąc wcale zdać sobie sprawy, co właściwie stało się ojcu.
Biedna dziewica lękała się złowrogich domysłów, któreby jej marzeniom zagrażały. Ciemna przed godziną rozmowa ojca przybierała jakieś dziwne, niedobre znaczenie! Ona tłómaczyła to sobie zupełnie inaczej!
— Jak może być harbuz dobry! — odrzekł z najeżonemi wąsami profesor — jakie myśli może w głowie stworzyć tak podła materya!
— Zaczynam się naprawdę o mój albo o twój rozum obawiać! — ozwała się pani Filipowa.
Profesor rzucił widelec i wziął łyżkę. Przełknąwszy kilka łyżek harbuzu, aby bez doświadczenia o niczem nie wyrokować, splunął z akcentem i zawołał:
— Najlepszy duch z takiej materyi nic nie wyciśnie! Ponieważ obawiasz się o mój i swój rozum, to salwując własny, odchodzę!
Rzekłszy to, wstał od stołu i z miną uczciwie zagniewanego człowieka, odszedł do swojej pracowni. Matka i córka smutno patrzyły za nim. Żadna nie umiała sobie tego dziwnego zjawiska wytłómaczyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.