Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w milczeniu patrzyła na ojca, którego twarz przybierała w tej chwili dziwne grymasy.
Profesor pchnął ręką drzwi do pokoju jadalnego.
— Co to jest! — krzyknął — wazy niema jeszcze na stole! Do kroćset tysięcy piorunów!
I kościstą ręką uderzył w drzwi.
Na ten stuk z jednej strony wybiegła z kuchni kucharka a z drugiej wyszła pani Filipowa. Na twarzach kobiet malowało się najwyższe zdziwienie.
— Cóż takiego, Filipie? — zawołała żona nie mogąc z zadziwienia przyjść do siebie.
— Co takiego? — odburknął profesor. — I ty jeszcze pytasz? Od czego jesteś gospodynią, jeżeli obiadu niema na stole! Do kroć sto tysięcy!
Pani Filipowa spojrzała na kucharkę, kucharka na panią Filipową, a biedna Aniela stała za plecami ojca jak widmo blada i przestraszona.
— Ależ, Filipie! Co ci jest? — pytała słodkim głosem zacna małżonka.
Profesor dostrzegł uchem zniżenie głosu swojej małżonki. Uśmiechnął się w duchu, widząc na pierwszym już kroku niejakie zwycięztwo. Żałował nawet, że takiej taktyki domowej dawniej nie próbował.
— Co mi jest? — krzyczał dalej z miną marsową — pytasz co mi jest? Czy nie widzisz co mi jest... co jest człowiekowi, który cały boży