Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Ulica dzieląca dwa przeciwległe domy była teraz obserwowana przez kilka par oczów. Po jednej stronie widać było w oknie poza firankami zaciekawioną twarz pana Maliny, a po drugiej stronie od czasu do czasu pojawiała się blada twarz młodego budowniczego. Obaj wiedzieli, że to dla nich chwila stanowcza. Pan Malina wiedział, że stosownie do umowy miał profesor przejść przez tę ulicę i do drzwi pana Michała zapukać, aby mu wszelką odebrać nadzieję, a pan Michał wiedział, że w jego interesie był pan Malina u profesora i niecierpliwie wyczekiwał skutku tej wizyty. Nie trzeba dodawać, że jeden i drugi niecierpliwie liczył chwile i że obaj z niemałą ciekawością patrzyli na swoje stanowiska.
Młody budowniczy był widocznie niecierpliwym. Chodził szerokiemi krokami po pokoju i często zapuszczał palce w długie swoje włosy. Coś go tam piekło pod temi włosami, coś go paliło jak rozżarzone węgle. Wzdychał głęboko i często przystawał przy oknie, patrząc pilnie to na pierwsze, to na drugie piętro.
Wreszcie wszedł do drugiego pokoju, w którym na dużym krześle siedziała staruszka. Przysunął mały stołek do krzesła i usiadł na nim. Wziął rękę staruszki i położył na niej gorące czoło.
— Głowa cię boli, Michale — ozwała się staruszka — zawiele wczoraj pracowałeś!
— Praca nie szkodzi mi! — odrzekł młody budowniczy — wszak wiesz matko, że jestem do niej przyzwyczajony.
Staruszka westchnęła.
— Prawda, od lat prawie dziecięcych musiałeś na chleb zarabiać! I to nietylko dla siebie, ale i dla mnie! Nieraz prosiłam Pana Boga, abym już raz umarła. Byłoby lżej dla ciebie.
Wzdrygnął się młody człowiek.
— Nie mów tego matko! Wyrzekłaś straszne słowo w chwili, w której ja o szczęściu marzę!
— Ubodzy zawsze marzą... bo cóżby z swojem smutnem jutrem zrobili?
— A ja właśnie widzę to jutro w świetle tak różowem, tak pięknem!
— Zasłużyłeś na nie... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Dziękuję ci matko za tę pociechę! Im piękniejsze są nasze marzenia, tem większa czasem trwoga ogarnia nasze serca!
— Człowiek szlachetny nigdy zbyt wiele sobie nie ufa. Za to mniej ma od innych rozczarowania!
Młody budowniczy westchnął tutaj, ale westchnienie jego nie było jakoś bolesne. Pochodziło ono z przepełnionego serca i lżej mu się zrobiło po niem. Pochylił głowę i gorąco ucałował rękę matki.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie chrząkanie. Obejrzał się i ciemny rumieniec okrył mu twarz.
Za jego plecyma stał profesor.
Profesor miał surową powagę na twarzy, jakiej wymagała trudna jego missya dyplomatyczna. Mimo to, po za tą urzędową powagą przebijało się pewne rozrzewnienie. On widział i słyszał rozgrywającą się scenę między synem a matką.
Widok ojca Anieli sprawiał na młodym człowieku nadzwyczajne wrażenie. Tysiące domysłów przemknęło nagle przez jego głowę, a jedne były rozkoszniejsze od drugich. Jakże inaczej być mogło? Przecież w tym celu był u pana Maliny, widział że pan Malina był u rodziców Anieli — naturalnie oznajmił lub dał im do poznania zamiary jego... i zaraz potem zjawia się ojciec u niego.
Było to rzeczą bardzo naturalną. Młody budowniczy bywał podczas restauracyi domu bardzo często u państwa Filipów, ale państwo nie widzieli w nim gościa, tylko po prostu człowieka prowadzącego fabrykę. Pani Filipowa zaledwie kilka słów do niego przemówiła — a poczciwy profesor nie poczuwał się nawet do obowiązku odwiedzić go w własnym jego domu, jak to z towarzyskich stosunków wynika, gdyby takie stosunki tutaj miejsce miały.
Wizyta profesora zmieniła teraz nagle sytuacyę. On nie był już teraz tylko budowniczym, który z potrzeby zawodu swego do cudzego domu zagląda, ale dobrym znajomym, którego się z pewnego afektu odwiedza.
Łatwo do zrozumienia jaki afekt przyprowadził tutaj ojca Anieli. Pan Malina oznajmił mu niezawodnie zamiary młodego człowieka, a zacny profesor z wyroku całej rodziny pospieszył prędko do niego, aby to naprawić co dotąd przez nieuwagę lub nieświadomość zaniedbał.
Tak sobie tę wizytę wytłómaczył młody budowniczy. Radość jego była nie do opisania. Chwycił profesora za obie ręce i tak mocno uściskał, że wyraźnie było słychać chrzęst chudych palców.
Profesor zniósł z powagą tę drobną niedogodność swojej misyi dyplomatycznej i uznał za stosowne przemówić kilka słów do staruszki. Ale naprędce zabrakło mu tematu do tego. Biorąc więc asumpt z tego, co przed chwilą widział, ozwał się do niej:
— Pani dobrodziejka masz zacnego i poczciwego syna! Nie każde dziecko kocha tak dzisiaj swoją matkę!
Staruszce stanęły łzy w oczach.
— To prawda, mości dobrodzieju — odrzekła wzruszonym głosem — takiego drugiego Michała na świecie nie ma! Bo gdybyś pan dobrodziej wiedział...
Twarz pana Michała zarumieniła się jeszcze więcej.
— Niechże matka da pokój tym pochwałom syna swego — przerwał z uśmiechem szczęśliwy człowiek — któraż bowiem matka nie widzi w dzieciach swoich skończonych ideałów! Czyż ta bajka o dzieciach sowy i jastrzębia nie maluje jakiem okiem patrzy każda matka na dzieci swoje?
— Za pozwoleniem — zauważył profesor — w bajce o sowie i jastrzębiu jest mowa o powierzchownem tylko wyglądaniu, a zacna matka pana miała zapewne inne przymioty na względzie, które tak się mają do siebie jak duch do materyi! Nieprawdaż pani dobrodziejko!
Oblicze profesora wypogodziło się nieco, gdy w rozmowie mimochodem potrącił temat długoletniej pracy swojej.
— Jakże to pięknie pan dobrodziej powiedziałeś — zawołała staruszka — nieraz o tem myślałam. Wiele jest takich matek, które na dzieci swoje patrzą tylko okiem cielesnem. Jeżeli to dziewczyna, to stroją ją i muskają, fiokują i krygują jakby jaką maryonetkę. Starannie patrzą czy nosek dobrze się układa, czy figurka wcięta, czy włosy w warkoczach lub puklach lepiej ubierają... i potem staje się z tego lalka porcelanowa! A jeżeli jest chłopiec, to myślą tylko o tem aby miał ruchy śmiałe i swobodne, umiał kilkadziesiąt frazesów francuzkich i znał wszystkie modne tańce. To też z takiego chłopca robi się człowiek jakby żywcem z żurnalu wycięjy — a co najsmutniejsze, ma szczęście do... lalek porcelanowych! Czyż nie tak panie dobrodzieju?
Profesor poprawił łysinkę. Już nie był w kłopocie o temat do rozmowy z nieznajomą staruszką. Wprawdzie wolałby z samym panem Michałem pomówić, bo do niego właściwie miał interes — ale już dla samego wieku nie można było zacnej staruszki nie uszanować dłuższą rozmową. Zajął więc miejsce na krzesełku, które mu pan Michał przysunął.
— Zdania pani dobrodziejki są bardzo trafne — rzekł z pewnem zadowoleniem — ale takie zdania już tylko u starszych ludzi można spotkać. Świat dzisiejszy goni tylko za chwilą obecną, co dziś dobre to chwyta, a o jutro nie dba wcale. Nie wie nawet albo raczej nie chce wiedzieć, że to co dzisiaj ma w ręku, jutro na nic się nie przyda! Zrywa kwiatek, o którym przecież powinien wiedzieć, że w jego ręku zwiędnie... goni za złotą muszką — efemerydą... chociaż wie, że to jednodniówka, która wraz z zachodem słońca skonać musi!... A zkąd to wszystko pochodzi? Oto materya bierze górę nad duchem!
Staruszka wyciągnęła drżącą rękę do pana Filipa.
— Stokrotne dzięki za te złote słowa panu dobrodziejowi — zawołała z wzruszeniem — bo one są dla mnie pociechą, że jeszcze są zacni ludzie na świecie!
Profesor widocznie kontent był, że jego teorya tak świetnie wygląda w zastosowaniu do życia. Pogładził łysinkę z dobrodusznym uśmiechem.
— A gdzieżby się podzieli tacy ludzie? — zapytał z ukośnem wejrzeniem na pana Michała — są oni, są jak gwiazdy rozsiane po niebie, tylko naturalnie więcej jest ciemnych przestrzeni!
Staruszka zrozumiała to spojrzenie. Wdzięczność malowała się na jej twarzy. Spojrzała na syna z macierzyńską miłością. Syn był w tej chwili rozpromieniony. Zrozumiał i on wejrzenie profesora i wytłómaczył je sobie jak najlepiej.
Staruszka dłuższy czas wpatrywała się w syna.
— Są dobrzy ludzie — rzekła po chwili — ale ludzie tacy wychowują się tylko w szkole nieszczęścia!
— Niechże matka nie mówi tylko o rzeczach domowych! — przerwał pan Michał — dla gości nie jest to materyą ciekawą.
— I owszem, i owszem — zawołał profesor — nietylko w morzu znajduje się woda, ale jest nią każda kropelka. Jeżeli tę kropelkę pod mikroskop weźmiemy lub w tyglu ją wyparujemy, to znajdziemy w niej to wszystko, co się w morzu zawiera!
— A dla mnie — mówiła zwolna staruszka — od lat piętnastu ten tylko światek mały istnieje, który ot w tych ścianach mnie otacza! O, tyle lat nie chodzę na nogach!
— Mówiłaś pani dobrodziejka o nieszczęściach.
— O, tego było aż zawiele! Gdy Michał był małem dzieckiem odumarł go ojciec i oboje tylko zostaliśmy. Pracą rąk trzeba było dziecko wychowywać... i Bogu jeszcze dziękować należy, że w domu jako tako było. Ale nastąpiła moja choroba. Co pan dobrodziej na to powiesz... Michał, który miał wtedy zaledwie lat dwmnaście, już musiał na chleb zarabiać!
— Na chleb zarabiać — zawołał profesor i sympatycznie spojrzał na młodego człowieka, któremu nie na rękę było takie opowiadanie matki.
— I to nietylko na chleb dla siebie, ale i dla mnie! — dodała staruszka, a łzy obfite potoczyły się jej po twarzy.
Nie mógł zacny profesor zapanować nad swojem uczuciem. Wyciągnął do pana Michała rękę.
— Pozwól zacny panie uścisnąć rękę swoją — zawołał z nastrojem poważnym — świadczy to pochlebnie o sercu twojem, ale także i o matce, która takiego syna wychowała! Dobre drzewo dobre rodzi owoce!
Pan Michał był rozrzewniony. Uścisnął serdecznie rękę profesora i byłby ją okrył gorącemi pocałunkami jako rękę ojca Anieli, gdyby temu pewna konieczna konwencyonalność nie stała na przeszkodzie.
Staruszka mówiła dalej:
— Michał chodząc do szkół, uczył młodszych swoich towarzyszy i za to mogliśmy żyć ubogo. A to ubóstwo było szkołą jego życia i kto wie czy nie należy Opatrzności boskiej podziękować za to, że go taką a nie inną drogą prowadziła! Być może, że zrodzony w dostatkach byłby innym człowiekiem!
— W dostatkach nie wyrabiają się siły człowieka potrzebne do walk życiowych! — zauważył profesor.
— Teraz dzięki Bogu jest nam lepiej. Michał ukończył kurs budownictwa i od kilku lat jest czynnym w tym zawodzie. Trudno wprawdzie z początku... trzeba dla innych pracować, którzy już firmy mają... ale z czasem przyjdzie się przecież i do własnej firmy!
— Tak... tak... niezawodnie.
— Wprawdzie są ludzie nielitościwi, co wyzyskują młodego pracownika dla tego, że wiedzą iż żyć potrzebuje... ot nie idąc daleko... pan Malina...
— Pan Malina obszedł się bardzo poczciwie ze mną — przerwał pan Michał matce, bo nie chciał o swoim pośredniku źle mówić w tej chwili.
— A znam ja, znam takich wyzyskiwaczy! — wtrącił profesor — pamiętam gdy byłem aplikantem...
— Nie uwierzysz pan dobrodziej, jak Michał po całych nocach pracuje, a ludzie firmowi, którzy się w jego piórka stroją, dają mu za to zaledwie tyle, ile na dzienną strawę potrzeba!
— Tak... to prawda... ale jakaż na to rada? Trzeba panie Michale myśleć o własnej firmie!
Pan Michał podziękował zacnemu profesorowi spojrzeniem pełnem wdzięczności. W słowach jego objawiała się wyraźnie życzliwość, która zamiarom jego widocznie sprzyjała. Słodko, bardzo słodko zamarzył sobie.
— Własna firma — mówiła staruszka — to słowo bardzo ponętne, ale dzisiaj tak trudno słowo to w ciało zamienić! Dziś przedewszystkiem potrzeba na każdem stanowisku pewnego kapitaliku, któryby bronił niezależność człowieka!
Przykry wyraz przebiegł po twarzy młodego budowniczego. Słowa matki mógłby profesor uważać za przymówkę do posagu Anieli. Wyprostował się jakby był już bogaczem.
— Nie zgadzam się w tem z matką — ozwał się — a nawet nigdy nie było w planie mego żywota, aby marzyć o kapitale, który miałby mi zgotować grunt pod nogami. Sądzę, że do tego gruntu własna praca wystarczy. Chodzi tylko o to, aby człowiek gmach swego szczęścia stawiał z dołu do góry, a nie chciał budować go z góry na dół. Kto odrazu sięga po dekoracye życia, a o fundamentach nie myśli, tego spotyka bardzo przykre rozczarowanie!
— Pięknie, panie łaskawy, bardzo pięknie!
— A cóż może być lepszym fundamentem od własnej pracy? Szczęście człowieka własną pracą dokonane jest to długa, mozolna ale trwała krystalizacya granitu... wszystko inne jest luźnem nasypiskiem, które się kupy nie trzyma i za lada podmuchem, na cztery części świata się rozwieje!
Profesora rozgrzały te słowa.
— Doskonale pan powiedziałeś — zawołał podniesionym głosem — tylko ja sformułowałbym to inaczej.
Pan Michał słuchał z uwagą.
— Wszystko co jest — zaczął uczony profesor — dzielę na ducha i materyę. Są to dwie główne potęgi, które razem wytwarzają życie! Zgadzasz się pan na to?
— Zupełnie.
— Otóż te dwie potęgi walczą z sobą... jedna dąży do rozkładu, druga organizuje...
— Zgadzam się z tem.
Profesorowi zwiększyły się oczy jak staremu pijakowi na widok wódki. Miał przed sobą człowieka, który go rozumiał i mógł należycie ocenić jego teoryę filozoficzną. W obec takiego uczucia wszystko zmalało i znikło. Zapomniał nawet w jakim właściwie celu przyszedł do młodego człowieka.
— Otóż te dwa czynniki: duch i materya — mówił dalej z świecącemi oczyma profesor — przewijają się wszędzie we wszystkich nawet stosunkach życia jak dwie nici, z których jedna jest złota, a druga szara! Pod tą formułę wszystko da się podciągnąć.
Pan Michał nie zaprzeczał, tylko z uwagą słuchał dalej.
— W codziennem naprzykład życiu — prawił dalej profesor — snuje się to pasmo nici. Koleją przewijają się duch i materya. Praca jest duchem, który tworzy; kapitał bezprodukcyjny jest materyą, która się rozkłada! Nieprawdaż?
— Za pozwoleniem — zawołał młody budowniczy — widzę, że pan dobrodziej jesteś bezwzględnym antagonistą, a ja jako inżynier...
— Wiem, wiem co chcesz powiedzieć — przerwał mu w zapale profesor — ale wszystko jest w mojej teoryi uwzględnione, tylko zaczekaj. Wiem, że jako budowniczy stoisz już tem samem na gruncie więcej pozytywnym, ale ja bynajmniej materyi nie lekceważę! U mnie cegła, wapno, piasek i woda jest cenną materyą, bez której żadnej świątyni postawić nie można... ale trzeba aby do tej materyi przyłączył się duch... to jest architekta, któryby te materye razem zorganizował i pewnem, że tak powiem nowem natchnął ją życiem! A co nieprawda?
— Z tem się zgadzam!
— A widzisz bracie! A weź naprzykład teraz inną materyę, tak zwaną materyę społeczną, jaką jest majątek. Jeżeli ta materya skrystalizowała się za pomocą pracy człowieka, który już nie żyje... i drugiemu w spadku się dostała, to krystalizacya ta tylko wtedy trwać może dalej, jeżeli wejdzie w nią duch nowego posiadacza, czyli praca jego. Jeżeli zaś to nie nastąpi, to w materyi rozpoczyna się rozkład i wszystko wraca napowrót do atomów!
— W takim razie nieboszczyk nazywał się producentem, a dzisiejszy jego posiadacz będzie konsumentem!
— Ślicznie, cudownie powiedziałeś! Otóż we wszystkich naszych stosunkach trzeba obok materyi szukać i ducha. Bez ducha materya nic nie warta. Duch czynny może sam z atomów stworzyć materyę, a materya bez ducha to tylko ziarnka piasku, z których granitu nie zrobisz!
— Duch jednak organizujący powinien umiejętnie dobierać cząstki z sobą się łączące.
— Ba... a nauka od czego! Otóż tak... nauka. Nauki trzeba i umiejętności, a w całem społeczeństwie będzie ład i organizacja. Do materyi trzeba ducha! „Światła, więcej światła!“ wołał wielki Göthe przy ostatniem tchu życia! A ja powiadam: ducha, ducha więcej do materyi!
Oczy profesora zaiskrzyły się teraz jak dwie świeczki. Czoło jego szlachetnie pokryło się rozumnemi zmarszczkami a całą twarz okrył rumieniec młodości. Po raz pierwszy może w życiu znalazł człowieka, któremu mógłby swoje teorye wyłuszczyć należycie.
Już przekładał jedną nogę na drugą, aby z większą wygodą ciała dalszą duchową biesiadę prowadzić — gdy w kościele św. Jana nagle na południe zadzwoniono.
Twarz profesora pokrył smutek głęboki. Była to kanoniczna godzina, która wołała go do stołu rodzinnego. Zacna małżonka nalewała w tej chwili już rosół na talerze.
Ta myśl sprowadziła mu jeszcze gorszą. Przypomniał sobie w jakim właściwie celu przybył do młodego człowieka. Celu tego dotąd nietylko nie osiągnął, ale nawet nie próbował zbliżyć się do niego. Ale któż temu winien? Zaraz z początku nieprzewidziana scena chwyciła go jakoś za serce. Z staruszką trzeba było porozmawiać. Rozmowa mimowoli zeszła na ulubioną jego teoryę — a do tego pan Michał tak pojętnie słuchał tej teoryi...
I jakże tu nagle od takich specjałów zawrócić do misji dyplomatycznej, na którą spragniona czeka w domu małżonka! Nie — to w żaden sposób być nie może. A zresztą nie ma już na to czasu. Trzeci raz przedzwaniają na wieży kościoła św. Jana. Już nie ma czasu! Trzeba tę rzecz odłożyć. Ale jakże? Czy przyjść tutaj jeszcze raz? Nie wypada. Trzeba go do siebie zaprosić.
— Przepraszam — zawołał wstając profesor — wszak to już południe. Żona moja głowę mi zmyje. Ale... jeżeli łaska, to może odwiedzisz mnie pan po obiedzie, a wtedy... będziemy dalej rozprawiać o duchu i materyi! A co, dobrze?
Uszczęśliwiony takim zwrotem pan Michał przyrzekł zaraz po obiedzie stawić się... do dalszej dysputy, a tymczasem serdecznie ojca Anieli uściskał. Staruszka uściskała także poczciwego profesora, który more antiquo nawet ją w rękę pocałował.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.