Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Przez ten czas siedziała Aniela w swoim pokoiku. Trzymała w ręku jakąś książkę, ale oczy jej były nieruchome. Na twarzy malowało się pewne wzruszenie, w oczach migotał niepokój. Trwożyły ją głosy dochodzące z ulicy, trwożył ją szelest własnej sukni. Była pewna, że w tej chwili pomiędzy rodzicami i panem Maliną rozgrywa się jej przyszłość. Nie przypuszczała tylko, żeby w tej grze pierwszą rolę miał pan Malina. Przed godziną widziała młodego budowniczego wychodzącego z domu i idącego do pana Maliny. Widziała go potem wracającego i z pewnym niepokojem chodzącego po swojej izdebce. Niezawodnie oczekuje wyroku. Zaraz po jego wizycie wszedł pan Malina i zaczął z rodzicami rozmawiać. Co na to powiedzą rodzice? Czy się zgodzą, czy zaprotestują? Dlaczegóż nie mieliby się zgodzić — osobliwie ojciec, który widocznie jej miłość popierał? Może matka będzie coś miała przeciw temu... ale od czegóż są łzy i pieszczoty dziecinne? Rzuci się jej na szyję, rzuci się do nóg jeżeli tego będzie potrzeba — nie będzie jeść ani spać — martwić się będzie — zblednie i zeszczupleje... a potem przecież postawi na swojem!
Takie myśli rodziły się w tej chwili w rozgorączkowanej głowie Anieli. Wyobraźnia podawała jej najrozmaitsze obrazy. Jedne były piękne, rozkoszne; drugie smutne i łzawe. W końcu wmówiła w siebie że jest bardzo nieszczęśliwą, że świat i ludzie prześladują ją, że wszystkie jej marzenia rozbijają się o zimną rzeczywistość i że z tego powodu najlepiej zrobi, jeżeli pójdzie — do klasztoru.
Gdy na klasztorze stanęła, zrobiło się jej bardzo smutno. Łzy mimowoli cisnęły się do oczu. Trzeba nawet było chusteczkę batystową, przeznaczoną do kościoła, wyjąć z kieszonki i nią oczy otrzeć!...
W tej chwili do pokoju wszedł profesor.
Profesor miał kapelusz w ręku i laskę z gałką kościaną. Na twarzy jego malowało się wielkie rozrzewnienie, które jednak z całą powagą ukrywał.
Widząc jedynaczkę swoją płaczącą, przystanął nagle jak człowiek, któremu coś niespodziewanie w drogę wejdzie. Z wielkim wysiłkiem zatrzymał potrzebną i stosowną do swego stanu powagę.
— Dziecię moje — zawołał mięknącym coraz więcej głosem — cóż znaczą te łzy?
Aniela zaczęła teraz w głos szlochać.
— Ach ojcze! — odrzekła wśród łkania — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Profesor odłożył kapelusz i laskę postawił w kącie. Na twarzy jego zamigotał odcień radości.
— Powiadasz że jesteś nieszczęśliwa córko moja — rzekł z uroczystem namaszczeniem — racz mi więc wyjaśnić, jaka jest u ciebie definicya szczęścia?
Aniela z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Ojcze! — krzyknęła spazmatycznie — ja pójdę do klasztoru!
Profesor poprawił okulary, które gwałtownym ruchem Anieli straciły równowagę i na końcu nosa zawisły.
— Do klasztoru? — powtórzył z zadziwieniem — cóż cię znowu do klasztoru zapędza?
— Wszystko mnie prześladuje!
Profesor rozkraczył nogi jak człowiek, który silnego czeka zapaśnika.
— Powiedz mi dziecko, kto i co ci zagraża... a ja przeciw całemu piekłu wystąpię do walki.
I zrobił ruch ręką jedną, jakby w niej miał broń sieczną, a drugą jakby chciał strzelać.
— Powiedz mi tylko, a ja nie ulęknę się nikogo!
Bohaterska postawa zacnego profesora jeszcze więcej rozczuliła przepełnione serduszko Anieli. Rzuciła się w objęcia ojca, jakby winnych i występnych własną osobą zastawić chciała.
— Nie, mój ojcze — zawołała — ja ciebie nie narażę na żadną nieprzyjemność... ja poświęcę się!
Trudno odgadnąć, co u tej chwili rozżalona na świat i ludzi rozumiała pod tem słowem: poświęcę się. Przepełnione serce, drgające uczuciem wszystkie jego fibry pragnęły gwałtem w tej chwili jakiej wielkiej, nieokreślonej katastrofy, choćby nawet poświęcenia się na stosie ofiarnym!
Profesor był w nowym kłopocie. W projektowanem dziele swojem: „duch i materya“ były rozdziały o tak zwanem poświęceniu się, czyli o przewadze ducha nad materyą, która nawet w zupełny rozkład w takich razach popada, jak to widzimy w walkach mających obronę kraju na celu. W takiej walce człowiek w imię idei poświęca się, i sam dobrowolnie traci nawet życie doczesne. Były to jedne z najulubieńszych rozdziałów jego dzieła — ale w rozdziałach tych nie było żadnej kategoryi poświęcenia się, któraby stosować się mogła do wyrażenia Anieli.
— Chcesz się poświęcić! — zawołał po niejakim namyśle — któż żąda od ciebie poświęcenia? Któż mówi o klasztorze?
Profesur zaczął tutaj objaśniać córce teoryę swoją o poświęceniach się, aby ją przekonać, że jej poświęcenie się, do żadnej z znanych kategoryi należeć nie może.
Przerwała jednak uczonemu ojcu rozprawę Aniela.
— Niech ojciec nie bierze tak ściśle słów moich — rzekła z uśmiechem przez łzy — bo ja sama nie wiem co mówię, tak mi się w głowie kręci. Wiem tylko, żebym mogła być bardzo nieszczęśliwą, tak nieszczęśliwą, jak tylko kobieta być może!
Profesor odsunął jej z czoła złote loczki.
— Powiadasz, że możesz być nieszczęśliwą! Dlaczego używasz trybu warunkowego!
Aniela drobną rączką otarła łzy.
— Bo teraz nie jestem jeszcze nieszczęśliwą! — odpowiedziała z pogodniejszym uśmiechem.
— A czegóż się obawiasz?
— Aby mi kto mego szczęścia nie popsuł!
Wyraz smutku przebiegł po twarzy profesora. Zamyślił się na chwilę.
— Więc masz już gotowe swoje szczęście? — rzekł z pewnym smutkiem patrząc na córkę.
— Mam, kochany ojcze! — śmiało i z odwagą odpowiedziała Aniela.
Profesor posmutniał jeszcze więcej. Westchnął i niejaki czas patrzył w milczeniu na córkę.
Aniela wytrzymała wzrok ojca jak bohaterka. Ani razu nie drgnęła powieką, ani razu nie skierowała oczu na inny przedmiot. Patrzyła wprost na ojca i pozwoliła z pewną rozkoszą zajrzeć przez swoje oczy do głębi duszy, gdzie spoczywała rozkoszna jej tajemnica.
Przestraszyła profesora ta dziwna odwaga córki. Wyglądała na lwicę, która do ostatniego tchu zamierza bronić swego gniazda. Ojciec uląkł się córki.
— Więc masz już swoje szczęście? — powtórzył z uroczystą powagą — masz szczęście gotowe?
— Mam i żadnego innego nie pragnę! — odpowiedziała z zimną, zastraszającą odwagą córka.
Profesor ciężko odetchnął.
— Jeżeli się nie mylę — ozwał się po chwili milczenia — to szczęście twoje, o którem mówisz, odnosi się do owych najpiękniejszych uczuć serca kobiecego, w którem właśnie duch tak świetny tryumf odnosi nad materyą!
Przy ostatnich słowach z uwagą spojrzał profesor na córkę, śledząc każde poruszenie jej twarzy.
— Tak — odpowiedziała z odwagą Aniela — o innem szczęściu nie myślałam w tej chwili!
— Czy zwróciłaś uwagę co o takiem szczęściu mówiłem?
— Że ono zawiera się w najpiękniejszych uczuciach serca kobiecego!...
— I że właśnie w tej chwili duch ludzki staje na wyżynach swoich i gotów jest nawet niebacznie pogardzie wszelką materyą!
— Rozumiem!
— I że duch tylko w takich wzniosłych chwilach powinien panować w sercu kobiety...
— Tak... rozumiem...
— A jeżeli w takich chwilach kobieta na ducha nie zważa, jeżeli tylko zwykła tego świata materya ją nęci i jak pokusa wzrok duszę zaciemnia...
— Nie lękaj się ojcze!
— Jeżeli materya tego świata, jaką są zazwyczaj dostatki, majątek lub inne realne potęgi społeczeństwa naszego na pierwszym staną planie...
— Dam sobie z niemi radę!
— Jeżeli zaś one jak wszelka siła brutalna okażą się silniejsze od ducha i przygniotą go tak, że głosu jego ani protestacyi nikt nie dosłyszy...
— Mniejsza o to!
— A jeżeli ten duch, przygnieciony na chwilę, ale nigdy niezwyciężony ozwie się potem, gdy już będzie po niewczasie i całe serce napełni żalem i skargami...
— Już się nigdy skarżyć nie będę!
— A jednak tysiące kobiet staje po niewczasie z takiemi skargami i żądają od kościoła i ustaw zdjęcia żelaznej obroży, własnoręcznie niegdyś na szyję włożonej...
— Do takich kobiet nigdy należeć nie będę!
— Każda z nich tak pierwej sądziła!
— Bo żadna z nich nie... kochała!
Wzdrygnął się jakby od zimnej wody profesor.
— A ty... a ty... kochasz Anielo?
Dwoje białych rączek owinęły się wkoło szyi profesora.
— Kocham ojcze! — wyszepnęła Aniela kryjąc gorącą twarz na piersi ojca.
Profesor spojrzał smutno na córkę.
— Powiadasz, że kochasz! — ozwał się po chwili — i że będziesz nieszczęśliwą, jeżeli ci kto w drodze stanie!
— Bardzo nieszczęśliwą! Na samą myśl muszę płakać!
— A po płaczu?
— Po płaczu... zachoruję!
— A po chorobie?
— Umrę!
W tem ostatnim słowie było tyle zimnej, przeszywającej odwagi, tak dziwnie brzmiał przy nim głos Anieli, że zacnemu profesorowi formalnie w głowie się zakręciło.
— Ona go kocha! — myślał sobie podczas gdy cały pokój wkoło niego się kręcił — kocha go i trudno jej wyperswadować! Robiłem co mogłem... jasno przedstawiłem jej niebezpieczeństwo takiego związku... zrozumiała mnie dobrze... więcej uczynić nie mogę! Zabijać zaś dziecka nie chcę! Niech się dzieje wola Boga!
— Jeżeli go kochasz — rzekł smutno, biorąc kapelusz do ręki — jeżeli powiadasz, że bez niego byłabyś nieszczęśliwą, to mnie jako ojcu nic innego nie pozostaje...
Z prawdziwym szałem szczęścia rzuciła się Aniela na poczciwego ojca, który w tej chwili miał łzy w oczach.
— O drogi ojcze! — zawołała w ekstazie — jakże wdzięczną ci jestem... jakże cię kocham!
Ostatnia myśl — ostatni ratunek dziecka przyszedł jeszcze do głowy zacnego profesora.
— Jeżeli mnie kochasz — odrzekł — jeżeli ojca swego kochasz, to namyśl się jeszcze...
W tej chwili rozwarły się drzwi, a na progu okazała się zarumieniona twarz pani Filipowej.
Zaiskrzyły się jej oczy.
— Jakto? — zawołała ostrym głosem — ty Filipie jeszcze tutaj? Ja myślałam, że ty już dawno poszedłeś do niego.
Żałosny dźwięk głosu zacnej małżonki oprzytomnił poczciwego profesora. Widział teraz jasno, że żadnego innego wyjścia niema dla niego. Z córką i matką naraz walczyć nie można.
Spojrzał jeszcze raz na córkę.
— Już się namyśliłam! — rzekła córka do niego z figlarnym uśmiechem podając mu laskę do ręki.
Machinalnie wziął profesor laskę do ręki a kapelusz na głowę i w milczeniu wysunął się za drzwi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.