Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pewnej niedzieli postanowił pan Malina mniemany swój romans zakończyć. Kamienica była otynkowana, gruz i śmiecie wywiezione i cały plac do połowy ulicy czysto zamieciony. Zapłacony murarz pił już na piękne w narożnym szyneczku, a dla młodego budowniczego była przygotowana reszta, która mu się jeszcze należała. Wszystko więc było w porządku.
Przed południem przyszedł krawiec i przyniósł nowy ubiór z materyi jasnokraciastej, używanej pospolicie przez podróżników. Jakkolwiek pan Malina żadnej podróży nie odbywał, uznał jednak taki ubiór za stosowny a nawet bardzo wykwintny.
Przymierzył i spojrzał do lustra. Wyglądał pysznie. Był podobny do antałka z winem. Podłużne klapki i poprzeczne obręcze odznaczały się znakomicie.
Teraz był już zupełnie gotowy. Podkręcił wąsy i uśmiechnął się do siebie. O zwycięstwie nie wątpił. Niegdyś sięgał nawet wyżej marzeniem, dlaczegoby teraz nie był siebie pewnym, gdy o kilka szczeble się zniża?...
Odchrząknął i krokiem bohaterskim przeszedł się po woskowanej podłodze, nad którą cały dzień wczoraj pracował stróż Jan w powiązanej odzieży.
Wreszcie poprawił włosy, wziął kapelusz i już gotował się do wyjścia — gdy na progu spotkał się z gościem niespodziewanym.
Był to młody budowniczy.
— Aha! — zawołał gospodarz — przychodzisz pan po resztę!
Młody człowiek zrobił ręką ruch zaprzeczający.
Był on starannie ubrany i miał na twarzy jakiś wyraz niezwykły.
— Mniejsza o resztę — odrzekł — zdaje mi się, że u pana nic mi nie zginie!
Pan Malina spojrzał na gościa z zadziwieniem.
W tej chwili nie był mu wcale na rękę.
— W innej, ważniejszej sprawie przychodzę do pana — ozwał się po chwili młody budowniczy.
Rad nie rad musiał gospodarz usiąść. Wskazał gestem, aby gość to samo uczynił.
Młody człowiek pomyślał chwilę i zaczął:
— Nie uwierzysz pan jaką przysługę mi uczyniłeś, poruczając mi restauracyę domu!
— Cieszę się, że to słyszę od pana! — odparł protekcjonalnie pan Malina.
— Za pomocą pana zbliżyłem się w części do mego szczęścia, o którem dotąd tylko z pewną bojaźnią marzyłem!
— Bądź pan zawsze pewny mojej protekcji i rekomendacji!
— Chcę abyś pan to moje szczęście uzupełnił!
— Czy masz pan nadzieję...
— Mam wszelką nadzieję z jednej strony...
— Pan wiesz dobrze, że przy każdej budowie trzeba przedewszystkiem pozyskać względy osoby pryncypalnej, jaką jest zawsze...
— Zdaje się, że względy tej osoby posiadam...
— Czy to jest żyd czy chrześcijanin?
— Żyd czy chrześcijanin?...
— Budują teraz domy tacy i tacy!
Budowniczy rozśmiał się.
— Ależ ja nie mówię o żadnym budującym się domie!
— A ja myślałem...
— Mam inną wcale sprawę przed sobą!
— Pewnie przedsiębiorstwo publicznej natury...
— Poniekąd przedsiębiorstwo, ale w idealniejszem tego słowa znaczeniu!
— Pałac albo willa!
— Skromna sielanka!
— Cóż u kata można zarobić przy sielance?
— Według stawu grobla! Zresztą mam nadzieję otrzymać zatrudnienie przy nowobudującym się kościele.
— To już lepszy interes!
— Otóż chciałbym pańskiej rady, a jeżeli tego będzie potrzeba, pośrednictwa!
— Jak najchętniej. Ludzi takich jak pan zawsze proteguję. Wiem co znaczy praca i to jeszcze w początkach!
— Przyznam się panu, że mam pewne zamiary...
— Jeżeli zamiary dobre, to śmiało do celu!
— Nic tak nie trwoży człowieka jak każdy krok stanowczy...
— Śmiało, śmiało, mój panie! Najlepszą zaletą dzisiejszych budowniczych jest śmiałość. Cienkie a wysokie ściany, to mi śmiała robota! Nie sztuka ułożyć mur trzyłokciowej grubości! Ale tak... wysunąć go na dwie małe cegiełki, potem wymuskać, porobić fiksy faksy, przykryć lekkim daszkiem i kamienica gotowa! Trzy takich kamienic byłoby z jednej starej! Jaka oszczędność materyału.
— Ale też potem kaci biorą takie domy!... Spodziewam się, że dom, który zamierzam zbudować...
— Przy której ulicy?
— Tu... bardzo blizko nas!
— Niema żadnego wolnego gruntu!
Twarz budowniczego zmieniła się.
— Jakto? — zapytał z pewną trwogą — grunt zajęty? To być nie może!
— Daję panu słowo honoru!
Budowniczy pobladł.
— O tem nic nie wiem! — wykrztusił.
— Ale ja wiem, mój panie! Sam byłem przy umowie!
— Któż to może być?...
— Osias Fischbein!
— Osias Fischbein?
— Bardzo bogaty człowiek!
— Ależ... to... izraelita!
— Wszak dzisiaj na to się nie zważa. Ustawa zniosła przywileje religijne...
— Jednak różnica religii...
— Co pan chcesz! Według ustaw dzisiejszych można przecież wziąć ślub bezwyznaniowy, a cóż dopiero jeżeli taki bogaty człowiek jak pan Osias Fischbein...
— To nieprawda! — krzyknął młody człowiek aż szyby zabrzęczały — to być nie może, to nikczemna plotka lub żart niewczesny!
Pan Malina spojrzał z zadziwieniem na budowniczego, którego twarz blada była teraz podobną do rozpalonego bronzu.
— Czego się pan unosisz? — zapytał z pewną obawą spokojny człowiek, widząc że na rękach gościa prężą się żyły jak postronki.
Młody człowiek potarł ręką po rozpalonem czole.
— Niech to pana nie dziwi — odparł z ciężkim oddechem — bo teraz byłbym w stanie zgnieść jak śliwkę każdego człowieka, któryby stanął mi w drodze...
— Przecież każdemu wolno kupić...
— Chciałbym, aby taki kupiec stanął mi przed oczy! Z tego okna wyrzuciłbym go jak słomkę na bruk!
Griesta młodego człowieka były coraz groźniejsze. Pan Malina usunął się z fotelem.
— W takim razie — ozwał się z przymuszonym uśmiechem — dziękuję Bogu, ze nie jestem owym Ozyaszem Fiszbeinem, że nie odbieram panu gruntu, dla którego pan taki powziąłeś afekt!
— Pan żartowałeś sobie! Nieprawdaż? i przyznam się, że to udało się panu. Cały jestem w płomieniach!
— Dobrze, że owego Ozyasza tu nie było.
— Nie ręczę za siebie, co mógłbym zrobić! Są pewne uczucia, z któremi żartować nie można!
— Uczucia? O jakich uczuciach pan mówisz?
— Kocham pannę Anielę!
— Pannę Anielę!...
— Tak jest... kocham ją... i przyznam się panu, że taki żart, jakiego pan sobie pozwoliłeś, mógłby mnie do wściekłości doprowadzić!
Przyszła teraz kolej na pana Malinę być wściekłym. Na taki zwrot nie był przygotowany. Ani nawet nie myślał o czemś podobnem. Człowiek ten niespodzianie stanął mu w drodze. Sam go wprowadził... Ale nie... to rzecz śmieszna! Gdzież podobny człowiek może mu stać w drodze. Biedny! Nędzarz! Zaledwie na strawę zarobi! Nie — to szaleństwo!...
Właśnie to nieszczęście, że szaleństwo. Taki szalony człowiek gotów naprawdę zrobić jaką awanturę. Powiedział, że z okna na bruk może wyrzucić człowieka, któryby mu stanął w drodze!... A byłby zdolny do tego, bo żyły wyprężyły się mu na rękach jak batogi!... Nie — tu nie można się gniewać, nie można się zdradzić, bo awantura gotowa! Trzeba oburzenie w sobie schować, trzeba gniew pohamować — bo z szalonym inaczej być nie może! Ktoby się był spodziewał, że w tym bladym, nędznym, biednym człowieku tyle złości, tyle energii!... Biedny człowiek! Trzeba z nim mieć litość... nie trzeba go drażnić! Sama rzecz ułoży się... biedny nie wie co go czeka!
Tak myślał sobie pan Malina, odsuwając powoli swój fotel od szalonego człowieka i pilnie bacząc na jego poruszenia. Szczęście, że okna podwójne były zamknięte.
— Widzę, żem pana przestraszył — ozwał się niepewnym trochę głosem pan Malina — ale między nami zaszło nieporozumienie. Ozyasz Fiszbein zakupił grunt pod nową budowlę, a pan widziałeś w nim rywala!
Młody człowiek przesunął ręką po oczach.
— Mój panie — odpowiedział trochę zawstydzony — jeżeli się kogoś kocha, to wtedy każdy szmer, każdy szelest rośnie w naszej wyobraźni w jakieś dziwne widma!
— Tak... ale po cóż zaraz drugiego człowieka z okna na ulicę strącać?
Pan Malina silnie objął rękami poręcz krzesła.
— W chwilach namiętności człowiek nie panuje nad sobą!
— Przecież rozum... rozwaga przedewszystkiem. Proszę pana, cóż byłby winien taki naprzykład Ozyasz Fiszbein, gdyby panna Aniela rzeczywiście go pokochała?
Młody człowiek spuścił głowę na piersi.
— Masz pan słuszność — odparł smutno — człowiek ten byłby, niewinny!
— Widzisz pan — śmielej posunął się pan Malina — on byłby wcale niewinnym człowiekiem, a pan chciałeś go zaraz wyrzucić przez okno na świeżo wybrukowaną ulicę!
— Tego przecież jeszcze nie zrobiłem!
— No, ale już samo takie gadanie jest nieprzyjemne. Wyrzucić człowieka z drugiego piętra! Cóż to pan sobie myślisz, czy człowiek piłka, czy kot, który zawsze na nogi pada?
Uśmiechnął się budowniczy.
— Ponieważ tego niebezpieczeństwa nie ma, abym miał kogoś przez okno wyrzucać, to wracam do rozpoczętej mojej rozmowy i proszę pana w tym celu o radę i jeżeli potrzeba będzie, o pośrednictwo.
— Moja rada... hm, hm, moja rada — ciągnął powoli pan Malina, mierząc przestrzeń dzielącą go od szalonego człowieka — moja rada nie wiem czy panu do smaku przypadnie. Ale przedewszystkiem proszę o zimną krew!
— Jestem zupełnie spokojny!
Pan Malina spojrzał z pod oka.
— Moja rada... hm, hm, moja rada... dalibóg nie wiem... ale cóż panna Aniela?
— Nie mogę, a nawet nie powinienem dawać tutaj bliższych wyjaśnień... ale zdaje mi się, że z tej strony nie byłoby może żadnego niebezpieczeństwa.
— Zdaje się, że jest już coś więcej, jeżeli pan nie chcesz lub nie możesz wyjaśniać...
Twarz młodego człowieka zarumieniła się.
— Uchowaj Boże, abym miał powód do pewnej pozytywnej nadziei ze strony panny Anieli. W rzeczach uczucia mogą zachodzić pewne złudzenia... których, osobliwie przed innymi, za prawdę podawać nie można. W takim razie byłoby to nieuzasadnionem oskarżeniem niewinnej w gruncie kobiety!
Pan Malina poprawił się w krześle.
— Więc powiadasz pan, że mogą zajść pewne złudzenia...
— Nieinaczej. Mam jednak nadzieję...
— Każdy człowiek ma pewne nadzieje...
— Otóż prosiłbym pana, czybyś pan przy sposobności, jako dobry przyjaciel domu, nie zechciał wysondować rodziców, jak oni są dla mnie usposobieni.
— Hh, hm... jak oni są usposobieni...
— Dotąd uważano mnie w tym domu za człowieka mającego tam pewne zarobkowe zatrudnienie...
— Tak... zarobkowe zatrudnienie! To rzecz fatalna!
— Dla czego?
— Widzisz pan... gdy człowiek nie potrzebuje na codzienne życie zarabiać, to jakoś to zawsze inaczej wygląda!
— Jeżeli się nie ma majątku, to trzeba pracować!
— Otóż w tem sęk, jeżeli się nie ma majątku!... Bo jak sądzę i ona... nie ma złamanego szeląga! Profesor gimnazyalny... zkądby wziął!
Pan Malina spojrzał tutaj z uwagą na młodego budowniczego, jakie wrażenie sprawi na nim ten niewinny podstęp.
— I owszem — odpowiedział tenże — będziemy oboje pracowali, a to dodaje mi odwagi!
Pan Malina się skrzywił.
— W położeniu pana byłoby zawsze dobrze, aby ona coś miała...
— Nie jest to dla mnie koniecznym warunkiem!
Z politowaniem spojrzał pan Malina na mówiącego. Nagle jakaś myśl niezwykła zamigotała mu w oczach.
— A gdyby panna Aniela niestosunkowo do pańskiego położenia była bogatą?
Młody człowiek z zadziwieniem patrzał czas niejaki na mówiącego. Potem opuścił głowę i posmutniał.
— W takim razie zmniejszyłaby się znacznie moja nadzieja! — odpowiedział drżącym głosem.
Nastąpiło milczenie.
— I cóż pan żądasz odemnie? — zapytał w końcu pan Malina.
— Chcę, abyś pan łaskawie zbadał usposobienie rodziców...
— O pannie nic pan nie mówisz?
— To już... do nas samych należy!
Znowu nastąpiło milczenie.
— Ha — ozwał się wreszcie pan Malina — jeśli pan tego żądasz... ale za skutek wcale nie ręczę! A nawet dobrze, abyś się pan przygotował na najgorsze!... Kobiety mają czasem kaprysy... a jak jednych te kaprysy nieszczęśliwymi czynią, to drugim trudno nie przyjąć szczęścia, które ich ściga!... Przedewszystkiem spokój i zimna krew.
— Będę spokojnym, cobądź się wydarzy!
— O drugiem piętrze i wybrukowanej ulicy nie myśl pan wcale!
Na tem skończyła się ta szczególna wizyta.
Gdy się drzwi za młodym człowiekiem zamknęły, przystąpił pan Malina do zwierciadła i spojrzał na siebie.
— Tfu! — zawołał — ktoby się był tego spodziewał! Przed godziną tak mi się wszystko uśmiechało! Djabli nadali tego szaleńca! Przeklęty Jakób sprowadził go. Wprawdzie robił za bezcen a nawet reszty nie wziął sobie... ale za to podkopał się do mojej komory... Ale to głupstwo! Gdzieżby tam Aniela coś podobnego zrobiła! Nędzarz! Wyrobnik! Nie ma firmy!... Ale djabeł nie spi... tfu! Ani myśleć o tem!... A gdyby Aniela rzeczywiście zagapiła się w tym bladym filarze... ależ zkąd znowu! Przecież nie taka głupia dziewczyna! Gdzież jemu do mnie!
I dumnem okiem obszedł w zwierciadle całą swoją kratkowaną figurę.
— Ale na każdy wypadek — mówił po tej niezbyt pocieszającej lustracyi do siebie — na każdy wypadek trzeba coś zrobić... ale co?... Djabeł nie spi!
I przeszedł się kilka razy po pokoju.
— Już wiem — zawołał — niech djabli wezmą! Będzie kosztować, to będzie! Trzeba kupić... karetę i konie! Gdy będzie kareta, to się nikogo nie boję! Do karety i hrabianka wzdycha, a cóż dopiero córka bakałarza? Niech piorun trzaśnie tych wszystkich gałganów, co to na książkach tylko siedzą! Tyle pieniędzy trzeba wydać... ale za to... victoria!
Rzekłszy to, wziął kapelusz i zeszedł na pierwsze piętro.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.