Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młody człowiek potarł ręką po rozpalonem czole.
— Niech to pana nie dziwi — odparł z ciężkim oddechem — bo teraz byłbym w stanie zgnieść jak śliwkę każdego człowieka, któryby stanął mi w drodze...
— Przecież każdemu wolno kupić...
— Chciałbym, aby taki kupiec stanął mi przed oczy! Z tego okna wyrzuciłbym go jak słomkę na bruk!
Griesta młodego człowieka były coraz groźniejsze. Pan Malina usunął się z fotelem.
— W takim razie — ozwał się z przymuszonym uśmiechem — dziękuję Bogu, ze nie jestem owym Ozyaszem Fiszbeinem, że nie odbieram panu gruntu, dla którego pan taki powziąłeś afekt!
— Pan żartowałeś sobie! Nieprawdaż? i przyznam się, że to udało się panu. Cały jestem w płomieniach!
— Dobrze, że owego Ozyasza tu nie było.
— Nie ręczę za siebie, co mógłbym zrobić! Są pewne uczucia, z któremi żartować nie można!
— Uczucia? O jakich uczuciach pan mówisz?
— Kocham pannę Anielę!
— Pannę Anielę!...
— Tak jest... kocham ją... i przyznam się panu, że taki żart, jakiego pan sobie pozwoliłeś, mógłby mnie do wściekłości doprowadzić!