Teorya pana Filipa/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Teorya pana Filipa |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Drukarnia K. Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas tej rozmowy między rodzicami siedziała Aniela w saloniku i w samej rzeczy była w jakiemś niezwykłem usposobieniu.
Najprzód grała po ciemku na fortepianie. Gra jej nie miała żadnych tytułów. Nie nazywała się ani walcem, ani mazurkiem. Nie miała nawet nazwy jakiejś wyższej kompozycyi znanych mistrzów. Była to własna jej improwizacya, była niby piosnką, niby dramatem. Tony i akordy wiązały się z sobą dosyć fantastycznie, przeskakiwały z dur w mol, szły od góry aż do dołu, czasem jak strumień przezroczystej wody a czasem jak czerwony prąd lawy! Wszystko to stanowiło niby coś i niby nic, jak to zazwyczaj w muzyce bywa — ale grającej zdawało się, że to wszystko rozumie, że to czuje i że z uczuć swoich komuś się spowiada.
Być może, że dalsze postępy fonografu pozwolą nam odczytać prozą te poetyczne girlandy tonów i akordów — do dzisiaj przyznajemy się z smutkiem do tego, że muzyki czyli raczej improwizacyi Anieli nie byliśmy w stanie odcyfrować. Trudno więc wypowiedzieć co w tej grze było — czy była to istotnie rozmowa miłosna z panem Maliną, jak utrzymywała profesorowa: czy też tylko chaotyczne bratanie się ducha z materyą, jak zacny profesor zwykle muzykę nazywał.
Więcej wyraźnej plastyczności nabrały uczucia i wrażenia Anieli, gdy od fortepianu odeszła i przy oknie usiadła.
Przez okno padał szeroki słup silnego światła, pochodzącego od księżyca, który w pełni swojej ulokował się na kominie przeciwległej kamienicy. Na tym odymionym tronie swoim wyglądał wspaniale i według zdania pani profesorowej był zupełnie podobny do pana Maliny...
Aniela jednak w tej chwili nie patrzała na niego. Zwróciła twarz na ulicę i zdawało się, że jej czarne oczka zawisły gdzieś między jedną ścianą a drugą...
Był to bardzo piękny obrazek. W salonie były wszystkie barwy artystycznie przyćmione.
Czerwone meble nie raziły jasnego koloru włosów, które w bujnych splotach spadały na białe ramiona młodej dziewicy. Postać jej wyskakiwała z tego ciemnego tła jakby jakie nadprzyrodzone ale bardzo miłe zjawisko... Siedziała oparta niedbale o futrynę okna, a piękną główkę miała naprzód pochyloną, jakby z poza ramy na ulicę wyjrzeć chciała. Szara sukienka spływała w szerokich fałdach na posadzkę, a tylko jeden bardzo mały bucik miał ten przywilej, że mógł patrzeć na światło księżyca leżące przed nim na dywanie.
Tak wyglądała w tej chwili Aniela. Oczy jej bardzo często przesuwały się po ciemnych oknach przeciwległej kamienicy i z pewnym smutkiem wracały znowu na dawne swoje stanowisko między jedną ścianą ulicy a drugą!
Wtem nagle zamigotało coś w jednem z okien przeciwległej kamienicy. Aniela położyła rękę na piersi, która teraz nieregularnie oddychać zaczęła, i z wielką uwagą wpatrzyła się w to okno.
W tem oknie szczególny odsłonił się obrazek. W głębi ciemnego pokoju frontowego otworzyły się drzwi, z których buchnęło światło czerwone lampy. Światło to oświeciło całe wnętrze tego drugiego pokoju. Widać tam było staruszkę siedzącą w dużem krześle. Miała biały czepiec na głowie i twarz mocno pochyloną. Podnosiła powoli drżącą rękę do góry i z niemałym wysiłkiem spuszczała ją na głowę pochyloną przed nią mężczyzny. Mężczyzna zdawał się całować ją w rękę, a ona błogosławiła mu. Wreszcie pochyliła głowę i pocałowała go w czoło. Mężczyzna podniósł się teraz, wziął lampę i z nią wszedł do frontowego pokoju.
Teraz można było dobrze go widzieć. Światło lampy oświecało całą jego postać. Był młody i dosyć słusznego wzrostu. Twarz miał nadzwyczaj bladą i jakby pracą nadzwyczajną zmęczoną.
Ciemne włosy rozrzucone były w nieładzie po głowie, a z pod czarnej prawie brwi wydobywało się duże, jasne, świecące oko.
Powoli zamknął drzwi za sobą i z lampą zbliżył się do stolika, który stał przy bocznej ścianie. Na tym stoliku postawił lampę, a sam na chwilę zbliżył się do okna.
Aniela cofnęła się w tej chwili poza firankę. Ztamtąd patrzyła z uwagą na widok jaki się teraz jej oczom otworzył.
Na przedzie obrazu stała wyniosła postać młodego mężczyzny. Twarzy jego nie było teraz dobrze widać, za to kontury całej postaci ciemnej rysowały się ostro na jasnem tle światła. Wystąpiły także jasno wszystkie przedmioty znajdujące się w głębi pokoju. Były to sprzęty proste a nawet ubogie. Mała sofka obciągnięta jakąś wypłowiałą materyą stała przy tylnej ścianie — przed nią widać było prosty stolik o czterech nogach. Parę krzeseł zwyczajnych zapełniało całe umeblowanie. Prawdziwy jednak przepych widać było przy bocznej ścianie. Stał tam stół podłużny olbrzymich rozmiarów. Leżały na nim stosy książek, papierów i jakichś narzędzi nieodgadnionych. Były tam flaszki i pudełka, miseczki i sztabki — były ciężarki do papierów rozmaitego kształtu i kalibru. Oparte o ścianę stały linie różnych rozmiarów.
Młody mężczyzna stał długi czas przy oknie i patrzył na przeciwległą kamienicę. Po chwili przesunął ręką po długich, bujnych włosach i odszedł krokiem równym i odmierzonym w głąb pokoju. Przechadzał się czas niejaki z głową spuszczoną. Potem podniósł głowę, rzucił okiem jeszcze raz na przeciwległą kamienicę i usiadł przy stole olbrzymim.
Z początku siedział czas niejaki zamyślony. Potem rozwinął wielką tekę, rozłożył przed sobą, a wziąwszy ołówek do ręki, zaczął pilnie kreślić jakieś figury. Jedne kreślił wolną ręką, przy drugich używał małych linijek dziwnego kształtu.
Aniela wysunęła się teraz z poza firanki i zajęła dawne swoje stanowisko. Ciemne jej oczy patrzyły z zajęciem na pracującego młodego człowieka, podczas gdy psotny księżyc połyskiwał zdradliwie jej złotym włosem i czynił niemałe wysilenia, aby ją, czuwającym okazać.
Tymczasem prawdopodobnie nikt w tej chwili na nią nie patrzył. Młody człowiek zajęty był pracą swoją i jak się zdawało, co raz więcej do tej pracy się zapalał.
— Jak on co wieczora tak pracuje! — myślała sobie Aniela — ale jak widać ta praca nie przynosi mu teraz wielkich owoców. Biedny jest i jak się zdaje, utrzymuje pracą swoją starą matkę!... Jaki on zacny i poczciwy! Jak on zawsze na dobranoc całuje matkę w rękę, odchodząc do twardej pracy. Biedny człowiek... czy ma on jaką weselszą przyszłość przed sobą?... Pewnie, że ma... bo jest młody i pracowity... Co on może marzyć o tej przyszłości swojej? Któż w niej może królować jako przyboczny towarzysz?
Aniela cofnęła się teraz od okna, bo zdawało się jej że młody pracownik na nią w tej chwili spojrzał. Nie wiedziała że światło lampy nie pozwalało mu wyjść okiem po za szyby okna.
— Tak nieraz patrzy w to okno, przy którem siedzę — myślała sobie dalej — a nawet zdaje się mi, że na mnie patrzy... ale może to tylko złudzenie! Może on czasem patrzy na rynny dachu, gdzie wesoło świergocą wróble!...
Aniela westchnęła przy tej myśli.
— Ale nie — szeptało jej coś do ucha — on patrzy na ciebie, na twoje złote włosy, na czarne oczka twoje, na piękny nosek i te usteczka różowe...
Aniela wzdrygnęła się.
— Nie, jabym go nie lubiła — odrzekła w duchu — gdyby tylko dla tego na mnie patrzył, że mu się kolor włosów i oczu podobał! Jabym chciała, aby on patrzył na mnie... często patrzył...
zawsze patrzył, nie myśląc nawet o kolorze włosów!...
— Więc chcesz, aby cię kochał — szepnęło jej coś do małego uszka.
Anielka zarumieniła się i z bojaźnią obejrzała się wkoło. Zdawało się jej, jakoby ją kto schwytał na gorącym uczynku. Odsunęła się nawet od okna w tej myśli, aby młody człowiek z drugiej strony ulicy nie ujrzał na jej twarzy tego kłopotliwego rumieńca.
W tej chwili z lampą w ręku wszedł do pokoju profesor. Aniela poskoczyła ku niemu.
Profesor miał twarz zafrasowaną. Z pewnym smutkiem spojrzał na córkę.
Aniela ujrzała ten smutek, a twarz jej zarumieniła się jeszcze mocniej. Była pewna, że ojciec ją podpatrzył, że marzenia jej podsłuchał. Z bojaźnią wzięła go za rękę.
Profesor postawił lampę na stole, usiadł i pociągnął córkę do siebie.
Serce Anieli uderzyło żywiej. Przysunęła się do niego z głową spuszczoną jak obwiniony zbliża się do sędziego.
Profesor odgarnął jej z czoła złote loczki i z uwagą spojrzał na czarne oczki, które dzisiaj gwałtem powieką się zakrywały.
— Czy cię oczy bolą? — zapytał z ojcowską miłością.
— Nie, ojcze! — odpowiedziała cicho delikwentka.
— Czegóż się na mnie nie patrzysz?
— Bo ojciec patrzy na mnie jakoś niezwykle!
— Nie, moje dziecko, ja patrzę jak zawsze, tylko... twoje oczy są dzisiaj czemś zapruszone!
Aniela otarła oczy.
— Być może... siedziałam długo przy oknie!
— Przy oknie?... Ale pierwej grałaś po ciemku.
— Dlaczego nie wzięłaś światła... czy już wtedy miałaś oczy zapruszone?
Aniela przycisnęła twarz do ręki ojca. Twarz ta była gorąca. Profesor posmutniał.
— Nie jesteś szczerą — rzekł po chwili — ale ja żadnej spowiedzi w tej chwili nie chcę od ciebie. Są chwile w życiu, które wyłącznie należą do człowieka. Nawet rodzice nie mają praw do tych chwil, gdy jeszcze kwiat przyszły jest w pączku otoczony liściem zielonym. Jest to moment marzenia. Jeżeli zaś marzenie przechodzi w kwiat rzeczywistości, wtedy można wiedzieć że jest ktoś, który z prawa czuwa nad tem, aby ta rzeczywistość była dla ciebie dobrą i trwałą! rozumiesz mię, moje dziecię?
Zamiast odpowiedzi przycisnęła Aniela jeszcze więcej twarz swoją do ręki ojca.
Profesor nie mógł pominąć tak dobrej sposobności, aby coś z swoich teoryj, nad któremi właśnie pracował, do dzisiejszej rozmowy z córką nie domięszać.
— Dzisiaj jeszcze nie chcę od ciebie żadnej spowiedzi — ozwał się z powagą — ale chcę ci w kilku słowach skreślić teoryę wszystkich rzeczy a tem samem i szczęścia ludzkiego. Są dwie wielkie potęgi: duch i materya. Pozornie walczą one z sobą, ale bez jednej nie byłoby drugiej, a rezultatem tej walki jest świat i życie! Rozumiesz mnie moje dziecię?
— Rozumiem ojcze! — posłuszna odrzekła córka.
— Jeżeli w tej walce jest równowaga, to objawy są normalne. Jest to stan dobry życia. Gdy jedno nad drugiem przewagę bierze, wtedy są objawy anormalne, czyli poczyna się rozkład. Szał i obojętność czyli apatya są dwie ostateczności tych objawów, które zawsze jeden i ten sam mają koniec, to jest — śmierć. Śmierć ducha, albo zagłada materyi w tegoczesnym jej ustroju! Szał bowiem przechodzi w obojętność, a obojętność może się skończyć szałem zatraty! Rozumiesz mnie?
Aniela pomyślała chwilę. Filozoficzne aforyzmy ojca były dla niej trochę ciemne. Domyślała się tylko, że ojciec zmierza do ukrytego zręcznie kazania za to, że często patrzy w okna przeciwległej kamienicy. Ojciec nazywa to „szałem“ i szczególny nacisk kładzie na to słowo.
Po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Jeżeli ojciec zostawiłbyś mi wybór między szałem a obojętnością, to już prędzej wybrałabym szał!
I z radośnym uśmiechem ucałowała rękę ojca. Profesor z uwagą patrzył w twarz córki.
— Masz ochotę szał wybrać — rzekł po chwili — to pewnie lepiej niżeli apatyę. Apatya to materia iners, to głaz, to bryła gliny, niezdolnej do żadnej wegetacyi! Głaz jest zawsze głazem, a glina gliną, czy to w postaci grobowca, czy słupa, czy nawet kamienicy! Rozumiesz, moje dziecię?
Profesor był teraz pewny, że Anieli całą rzecz należycie wypowiedział, nie naciskając wprost na serce jedynaczki, jak to zastrzegła sobie zacna małżonka. Na nieszczęście Aniela nie zrozumiała aluzyi mieszczącej się w ostatnich słowach. Słyszała o głazach i o bryłach gliny, a to samo wystarczało, aby się wstrząść i zawołać:
— Ach ojcze! Głaz i bryła gliny, toż to grób kompletny!... Ale nie lękaj się ojcze... gdybym nawet do takiego grobu weszła, tobym umiała ogrzać go własnem ciepłem! Ach ja czuję w sercu tyle gorąca!
Posmutniał profesor. Aniela widocznie myślała o panu Malinie.
— Co ty mówisz biedne dziecię? — zawołał z boleścią — czasem i największy ogień nie stopi materyi! Wprawdzie bizmut topnieje przy nizkiej nawet temperaturze, ale ruda, ruda żelazna, krzemień, głupi piasek...
Przerwała mu Aniela.
— Użyję najwyższej temperatury serca mego — zawołała z blaskiem w oczach — a w takim razie nawet mniej szlachetny kruszec może się zamienić w złoto! Wszak wszystko od potęgi serca zależy! A kruszec, który wybiorę...
Twarz profesora wyrażała wielkie zaturbowanie.
— Matka ma słuszność — pomyślał sobie — ona już przepadła! Uwzięła się zostać żoną pana Maliny!
Odchrząknął i powiódł ręką po twarzy.
— Twemu sercu nie wchodzę w drogę — ozwał się smutno — chciałem tylko zwrócić twoją uwagę na to, co daje życie a co zabija. Duch i materya, to dwie różne potęgi... sama materya bez ducha jest martwą...
— I duch bez materyi niewiele znaczy! Czy to chciałeś ojcze powiedzieć?
I smutno spojrzała w okno, gdzie według słów profesora miał przemieszkiwać duch bez materyi...
Profesor potarł ręką po czole.
— Hm, hm — chrząknął — tak... to się rozumie samo przez się. Gdzie jest synteza tam musi być i antiteza!
Aniela rzuciła się na kolana.
— Mój ojcze — zawołała całując jego rękę — pozwól nam zbliżyć się do siebie!
— I owszem... i owszem — odpowiedział profesor — zbliżenie się wasze może być dla was bardzo pożyteczne. Nic niema niebezpieczniejszego jak przedmiot widziany zdaleka. Optyczne złudzenie i nic więcej! Z blizka, z blizka trzeba się obejrzeć. Mam przekonanie, że to dla ciebie będzie skuteczną nauką!
— O mój ojcze!.. Więc pozwolisz się nam zbliżyć?
— Sam pomogę do tego! Materyi trzeba się ręką dotknąć, aby się przekonać, że głaz lub glina...
— Drogi ojcze! Jakiś dobry!
— Spodziewam się, że ty dla siebie będziesz także dobrą i... rozsądną?
— Przyrzekam ci ojcze!
— Jeżeli tak... to mam nadzieję, że pójdziesz drogą ducha a nie materyi!
Rzekłszy to pochylił głowę i ucałował córkę w czoło rozgorączkowane. Był pewny, że Anieli dosyć zrozumiale swoje zdanie co do pana Maliny wypowiedział, nie naciskając na serce jedynaczki, jak tego sobie życzyła zacna małżonka.
A podczas tej całej sceny między ojcem a córką, rysowała się w przezroczu przeciwległego okna czarna postać młodego człowieka. Stał przy samych szybach i z uwagą patrzył w głąb pokoju...
Widział to samo, na co przed chwilą z swojej kryjówki za firankami patrzyła Aniela.