Teodor Herzl/Herzl-pisarz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ozjasz Thon
Tytuł Teodor Herzl
Wydawca Wydawnictwo Akademickiej Młodzieży Sjonistycznej
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skan na Commons
Indeks stron
II.

Herzl-pisarz.


Gdybym miał scharakteryzować rodzaj literacki Herzla przez jakieś porównanie, powiedziałbym: Jest on jak pszczoła, która na chwilę tylko siada na kwiatku i wysysa zeń kroplę miodu. Herzl przelatuje tylko koło zjawisk powszedniości i w mgnieniu oka wyciąga z nich ich kroplę wieczności. Tę kroplę przynosi potem w darze ludziom. Sądzę, że udaje mu się to tak łatwo, bez trudu — dlatego, że zlatuje on do zjawisk z góry i w ten sposób zagląda i sięga do kielicha, zupełnie lub nawpół otwartego. Nie podchodzi do nich, jak inni pisarze, z boku; dlatego też nie ma potrzeby rozrywać i rozszarpywać je w pocie czoła, by wyłuskać z nich ich ziarenko wieczności. Nie pisał dla ludzi, których tylko odór potu pobudza do głębszego myślenia: nie znajdą oni nic dla siebie w jego pismach. Będą oni rozprawiali potem o „powierzchowności“ i „ramotkach“. A przecież wistocie w niejednym z jego lekkim rzutem naszkicowanych feljetonów, — myślę nawet, że w większości z nich! — znaleźć można więcej złotolitych myśli, niż w niejednej uznanej, grubej księdze o setkach uczonych i napuszonych uwag. Napuszonym — o nie! takim Herzl nie jest nigdy i nigdzie. Wzrok jego przenika do głębi i po większej części prezentuje on nam jądro rzeczy, co prawda w zachwycająco pięknem naczyniu. Nie poszukuje on dopiero długo przedmiotów dla swej obserwacji, same nawijają mu się nader licznie. Sięga on też dłonią swoją do pełni życia ludzkiego, uchwyca je w najbłahszych zdarzeniach dnia powszedniego i oto — jest ono zajmujące i pouczające. „Na przystanku omnibusów można więcej nabrać filozofji, niż z niejednej grubej księgi“ — powiada Herzl.
I bierze on stamtąd i z wielu innych małych przystanków życia ludzkiego swe spostrzeżenia i swą filozofję. Ale filozofja jego jest nietylko piękna i głęboka: przenikają ją także dobroć i miłosierdzie. A przytem Herzl nie peroruje. Nie przemawia z namaszczoną drobiazgowością: ludzie, bądźcie dobrymi. On tylko opisuje i czytelnikowi przy czytaniu robi się tak ciepło na sercu, że nie może on już nie być dobrym, przynajmniej póki czyta i pozostaje pod urokiem tej książki. A urok ten zazwyczaj na długo jeszcze pozostaje.
Herzl pokazuje beznadziejną, a mimo to ciągle jeszcze pożądającą i tęskniącą do życia, nędzę biedaków. Rysuje tępą nieczułość i pusty, bezradosny, nudy pełen dobrobyt bogaczy. Maluje wzruszającą i uroczą bezbronność małych dzieci, jak z trudem i obawą wkraczają poomacku do nieznanego, wabiącego życia. Z lekkiem szyderstwem chłoszcze małostkowe i próżne, dyszące i pełzające karjerowiczostwo „wielkich“ polityków. I rzeczywiście, ulubionem jego zajęciem jest zrywanie masek z twarzy pojedyńczych karjerowiczów i całych obłudnych grup społecznych. Lecz i tę egzekucję, przy której inni pienią się ze złości, wykonywa on z pewną wyrozumiałą dobrocią, rzekłbym nawet: z miłosierdziem. Bez bólu zdziera maski pokryte grubą barwiczką i mocno do twarzy przylepione. Nie chce przecież nikogo zranić. Chce tylko pokazać wieczność w tem, co jest znikome. Chce tylko wyłuskać ziarno wieczności z tego, co jest powszednie i błahe.
To ziarno wieczności podaje on następnie ludziom w cudownej oprawie.
Styl jego jest niewyszukany i piękny. Nie znajdziesz w pismach jego ani jednego napuszonego sztucznie przesadnego, a tembardziej bombastycznego wyrazu. Język jego jest bogaty i dosadnie wyrazisty, a przytem prosty i naturalny. Nie „robi“ on słów, nie fabrykuje zdań, obliczonych wyłącznie na efekt. Wielce charakterystycznem jest dla stylu Herzla, iż nigdy nie podkreśla on pojedyńczych wyrazów, by je narzucić niejako szczególnej uwadze czytelnika. Myślę, iż nie ma on nawet czasu na to, gdyż to, co pisze, tryska z głębi jego duszy. Nie może on zatrzymywać się na poszczególnych słowach. Wszystko wogóle jest tak subtelne i dyskretne, że gruba kreska rzeczywiście nie byłaby tam na miejscu. I tak powstaje przeczysty styl o szlachetnej harmonji w budowie i przejrzystej jasności w wykładzie.
Takim jest styl Herzla i jego sposób pisania. I to w rozrzuconych feljetonach, które przecież, stosownie do swego rodzaju, przeważnie urywkowe być muszą. Gdy się je jednak czyta razem, jeden po drugim, wówczas dopiero się widzi, w jakim stopniu są one jednolite i nieprzerwanie ze sobą związane. Zaiste, niejeden „system“, zbudowany według określonego planu, z podziałem na części, księgi i rozdziały, nie wykazuje tak konsekwentnego poglądu na świat, jak ten zbiór feljetonów, traktujących o tylu dalekich jeden od drugiego przedmiotach.
W pochmurny dzień listopadowy idzie Herzl ulicą. Jest to czas przeprowadzek. Oto ciężko przesuwają się wielkie wozy z meblami bogaczy; z trudem wloką się wozy z zużytemi sprzętami drobnego mieszczanina, z których każdy mógłby opowiedzieć niejedną tragiczną historję; i wreszcie oto — nędzny wózek z nędznym dobytkiem biedaków, ciągniony przez męża i popychany przez żonę. Rzecz dziwna: właściwie przecież jedno i to samo smutne życie przejawia się we wszystkich tych rozmaitych warunkach. „Nędza jest dobrem lekarstwem na troskę. Niedostatek — jakie to dziwne! — pomaga jakoś przezwyciężyć ból. I ci, co nie posiadają majątku, któryby pomógł im znosić życie, czerpią w biedzie niezbędne im siły“. („Termin listopadowy“, feljetony, tom I, str. 174).
Z góry widziane, bogactwo i nędza są tylko środkiem, który „znosić życie“ pomaga. Oboje te same oddają przysługi, lecz życie jest tylko jedno. Idzie ono swym smutnym, powolnym krokiem mozołu. Coprawda, niezawsze nędza jest siłą pomagającą „znosić życie“. „Bywają stopnie nędzy, które przestają być produkcyjne“. („Spór dziedziczny“, tamże str. 191). Taki głęboki stopień nędzy widzi Herzl pewnego razu na rogu jednej z ulic w Londynie, w bogatym, o jak bogatym Londynie. „Wynędzniałe kobiety stoją tu z małemi dziećmi — prawdziwemi, czy też fałszywemi, to znaczy: wypożyczonemi. Nie! wszystkie te dzieci są prawdziwe, przerażająco prawdziwe. Czy należą one do tych kobiet, czy też nie, są to wszystko dzieci oskarżające, bez śmiechu, bez zabawek, z brudnemi, drżącemi, wychudłemi palcami, z biednemi, czerwonemi noskami i mętnemi oczami. Czy tak być musi? Czy z punktu widzenia bezlitosnej wyżyny spełnia ta nędza jakąś funkcję społeczną? Czy z usunięciem nędzy znikłaby pracowitość ze świata? Takie stopnie nędzy są w każdym razie nieprodukcyjne, a nie służą jako postrach, ponieważ masa jest na to zupełnie obojętną. („Jesień“, tamże, str. 211).
„Dzieci bez śmiechu, bez zabawek“ — czyż istnieje większa nędza, większa niesprawiedliwość społeczna? Jakie biedne byłoby przecież życie bez dzieci. „Dzieciństwo naszych dzieci podobne jest do muzyki, która przemija i przebrzmiewa, zanim sobie uprzytomnimy, że było to coś nieskończenie słodkiego.“ („Pusty pokój dziecięcy“, tamże, str. 5). Dorośli w swej samolubnej ograniczoności sądzą przecie, że dzieci żyją bez trosk i w samych rozkoszach. To nieprawda. Gorąca łza zabłysła przed chwilą w oku Trudy, gdy nie umiała napisać kilku trudnych liter, potrzebnych jej do tak ważnego i decydującego pisma, jak list przepraszający do matki. „Dlaczego dzieci płaczą?“ spytał kiedyś Dostojewski. Herzl wie, dlaczego: Dzieci płaczą, bo ciężkie troski je trapią. Bezwątpienia, małe ich troski tak samo ciążą na małych ich serduszkach, jak nasze wielkie troski na naszych wyrosłych sercach. Te troski dziecięce mogą nawet stać się takiemi poważnemi, jak wielka, bardzo wielka tragedja. Czyż mała Sara Holeman nie nosi wielkiej tragedji w swej duszy dziecięcej! Sara Holeman ma zacnego starego ojca i bezecną młodą matkę. Widziała, na własne oczy widziała, że matka lubi obcego pana. Jej duszyczka dziecięca jest już nazawsze zraniona. Drobnemi swemi paluszkami gra ona na fortepianie, by wygnać swój własny ból z duszy; lecz kamieniem ciąży jej na sercu wielka troska jej życia: jak przed ojcem, przed ubóstwianym ojcem ukryć zdradę znienawidzonej matki. O tak, ochrania ona nienawistnych cudzołożników — wyrazu tego ona wprawdzie jeszcze nie zna; pozna go dopiero później, gdy będzie starsza! — byle tylko ojcu oszczędzić zmartwienia. („Sara Holeman“. Opowiadania filozoficzne, str. 39).
Zapewne — troski to jeszcze nie najgorsze w życiu. Biada temu, kto nie posiada trosk. Zginie on marnie przez próżnię obfitości. Jedynem lekarstwem, jakie miał doktór Boaster dla chorego na spleen miljonera — fabrykanta szelek Johna Habakuka Windalla, była amputacja zdrowej prawej nogi i zastąpienie tejże sztuczną. Z tą sztuczną nogą, którą tak łatwo zgubić można, ten arcymiljoner znowu tańczyć zapragnie i taniec bawić go będzie. („Leczenie spleenu“, tamże, str. 177).
Troska i nędza są przecie dobremi i pożytecznemi zjawiskami w życiu ludzkiem. Kto tego nie rozumie, ten niech przeczyta opowieść filozoficzną Herzla: „Solon w Lidji“.
Solon opuścił Ateny, ponieważ pragnął, aby nadana przezeń konstytucja utrwaliła się bez przeszkody i wpływu jego obecności. Przybył do Lidji, gdzie panuje Krezus, król dobry i poczciwy, jakkolwiek nieco ograniczony a i niejako pyszałkowaty, jak to zwykle bywa u dorobkiewiczów. Do Krezusa pewnego dnia przybywa piękny młodzieniec, Eukosmos z Bolissu, który dokonał nader doniosłego wynalazku: umie wytwarzać sztuczną mąkę, potrafi sprzątnąć głód ze świata. Za wydanie swej tajemnicy żąda tylko ręki królewny. Solon, któremu Krezus tę sprawę przedstawił, powiada: „Zabij go“. Kocha on tego młodzieńca, lecz mówi twardo: „Chce on ludzi uczynić beztroskimi, niegodziwiec. Chce ich pozbawić najlepszego, co posiadają: głodu“. Tymczasem Eukosmos wytwarza mąkę, dużo mąki. Lud lidyjski nasyca się bez trudu i trosk. To też staje się złym, kłótliwym, leniwym, buntowniczym. Eukosmos musi umrzeć. Nie wolno odbierać ludziom troski i nędzy, o ile są one jeszcze wytwórcze. Nawet rozpacz bywa potęgą cudowną i cenną, „drogocennem tworzywem, z którego stworzyć można najwspanialsze rzeczy: męstwo, niezłomność, zaparcie się siebie samego, ofiarność“... (Gospoda pod Anilinem, tamże, str. 243).
Takie są one wszystkie, te opowiadania, opisy, rozważania i zdjęcia migawkowe Herzla; takie są one wszystkie od największych do najniepozorniejszych i najskromniejszych: o subtelnym, tkliwym nastroju, pouczające, treści pełne i poprostu — piękne.
Gdy jednak chce Herzl zerwać komuś maskę z twarzy, wtedy posługuje się wyostrzonym skalpelem, którym włada tak pewnie i łatwo, że nie rani, nie przelewa krwi. Myślę, iż sarkazm jego podoba się dotkniętym przezeń więcej, niż ich rani. Sarkazm jego jest zbyt piękny, zbyt subtelny, by mógł sprawić ból.
Szczególnie jasne i widoczne jest to w jednej z najpiękniejszych książek Herzla, w „Palais Bourbon“. Nawiasem mówiąc, w tej książce zawarta jest cała filozofja państwowa, którą warto by było kiedyś wydobyć i systematycznie wyłożyć. Na tem miejscu jednak chciałbym tylko uwydatnić kilka najpiękniejszych ciosów, jakie cudownie wyostrzona głownia Herzla zadaje.
Herzl mówi o Raymundzie Poincaré, obecnym prezydencie rzeczypospolitej francuskiej. Wówczas — w roku 1895 — Poincaré był ministrem oświaty po dwukrotnem już — w trzydziestym piątym roku swego życia — poprzedniem piastowaniu portfelu ministerjalnego. „A przed ośmiu laty był on jeszcze sprawozdawcą sądowym jakiegoś zupełnie niepoczytnego pisemka. Czyż to nie jest piękna karjera demokratyczna? Bowiem od czasów Freycinet’a nie wypłynął jeszcze na powierzchnię życia publicznego tak wielki człowiek przeciętny, jak pan Raymund Poincaré“. Nieprawdaż, cios taki trafia w sedno. Jest on jednak za piękny, by mógł zranić.
Lub też mówi on o Pawle Deschanel’u. „Pan Paweł Deschanel jest pierwszym kochankiem lewego centrum — polityk salonowy, podpierający kominki, rozwiązujący najtrudniejsze zagadnienia po pieczystem, tak między piwem a serem... Jest on stanowczo za piękny dla tego świata... posiada nawet własne myśli, które jednak okrutnie zeszpeca, wypowiadając je z miną człowieka zadowolonego z siebie samego. Myśli, lubo gawędzi“. Dwa-trzy rysy i człowiek z krwi i ciała stoi jak żywy przed nami. Sądzę, że spotykając go przypadkowo w jakiemś towarzystwie, powinniśmy natychmiast go poznać po onym wizerunku.
Innym razem Herzl charakteryzuje szczerego zupełnie posła socjalistycznego Guesde’a w jednem zdaniu, które za pół książki starczyćby mogło: „Zdaje mi się, że nienawiść jego do posiadaczy większą jest, niż miłość dla wydziedziczonych“.
Czasem idzie o to, aby maskę obłudy zerwać z twarzy całej zwartej większości lub też całego parlamentu. Izba nie chce zatwierdzić wyboru jakiegoś skompromitowanego posła, a nikt nie śmie ująć się za nieborakiem. Herzl powiada wtedy: „Surowość musi niekiedy być tak samo publiczną, jak moralność“. Lub też pragnie on odsłonić komedję, jaką odgrywa właśnie gabinet ministrów, zamawiając sobie u pewnego wiernego zwolennika, zawsze sumiennie usłużnego, taki porządek dzienny, który doprowadzić musi do upadku gabinetu, ponieważ tenże daną chwilę uważa za najwłaściwszą do ustąpienia, nie narażając się przecie na zarzut uciekinierstwa. Herzl przenika tę grę i mówi: „Jawność jest najpomysłowszą formą tajemnicy“.
W takich dowcipnych, krótkich, ostrych jak szpada i dosadnych przeciwstawieniach wyraża on często tyle, ile inni nie potrafią wypowiedzieć w sążnistych artykułach.
Zdarza się jednak, że gniew go ogarnia. Słysząc wszystkie te jałowe, nieszczere dyskusje o kwestji społecznej, woła on: „Politycy chyba nie znajdą rozwiązania. Wynalazcy czynami walczyć będą ze sobą, nie oglądając się na tych gadatliwych posłów, rozgorączkowanych od namiętnych dyskusji. Wynalazki zbiły ludzi w kupy w smutnej pańszczyźnie fabryk. Inne wynalazki rozproszą gnębionych i uciśnionych po szczęśliwszych krainach“.
Jest to wogóle zasadniczy rys w poglądzie Herzla na świat: pełny czci podziw dla ducha wynalazczego i niezachwiana wiara w jego wyzwalającą potęgę.
Wynalazek, odpowiednio zastosowany, prawdziwie wyzwoli i uszczęśliwi człowieka. Wynalazki ugruntują dopiero zupełną swobodę ruchu, tak jak to już dotychczas sowicie czyniły przy pomocy wielkich i szybkich środków komunikacyjnych. Dlaczego mają się ludzie dusić na niewielkich, ciasnych przestrzeniach, kiedy istnieją kraje, gdzie dość powietrza do oddychania i chleba dla zaspokojenia głodu, i tak łatwo dotrzeć do nich za pomocą pary i elektryczności!
„Gnębieni i uciśnieni“ — czyż nie pieścił ich w duszy swej już wtedy, gdy pisał te słowa — w listopadzie roku 1894? Należy przypuszczać, że myślał on o tych, dla których miał się stać oswobodzicielem i wybawcą — o braciach swoich.
Na razie Herzl czas jakiś zajmował się jeszcze literaturą, i wyłącznie literaturą — zawodem, który dał mu powodzenie, rzekłbym nieomal: sławę. Czy ta pełna blasku karjera literacka zdołała go zadowolnić w zupełności? Z dwóch potrzeb duszy, które dla wielkich ludzi są bodźcem wewnętrznym: potrzeby jawności i dążenia do doskonałości, pierwsza od biedy może zaspokojona była; druga chyba nią nie była. Herzl swój „Palais Bourbon“ — w lipcu 1895 roku — następującemi kończy słowy: „O tak, nasza praca dziennikarska zawiera tylko sny rozpoczęte, połowiczne pomysły, niewyzyskane nastroje. A jednak jest w niej jedna myśl głęboka. Sen szekspirowski: „Wieczność i jeszcze dzień jeden!“ W rzeczywistości musimy wybierać pomiędzy nimi. Trwać wiecznie byłoby dla nas niemożliwe. Więc dzień jeden!“ Nie, — Herzl miał właśnie „trwać wiecznie“.
Już wtedy leżała w biurku jego książka, która mu zbudowała most między „dniem jednym“ a „wiecznością“.




PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).