Targowisko próżności/Tom III/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Targowisko próżności
Tom III
Rozdział Różne losu koleje, czyli na wozie i pod wozem
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1914
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz Brunon Dobrowolski
Tytuł orygin. Vanity Fair: A Novel without a Hero
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII.
Różne losu koleje, czyli na wozie i pod wozem.

Pewne powody zmuszają nas do rzucenia zasłony na ostatni okres życia mistress Rebeki Crawley. Nie jedna z czytelniczek wdzięczną by nam za to być winna. Ustępstwo to należy się słusznie ludziom pewnej temperatury moralnej, którzy nie toczą wprawdzie zaciętych bojów z występkiem, ale mają nieprzełamaną odrazę do imion, jakiemi niektóre występki nazywamy. Na Targowisku Próżności wiele się robi rzeczy, o których wszyscy wiedzą, nigdy tylko o nich nie mówią, na wzór wyznawców Arymana, którzy zezwalają na cześć szatana, ale pod warunkiem żeby tego imienia nie wymawiać nigdy. Ludzie z ogładą towarzyską, obdarzeni nadto uczuciem delikatności, nie mogą bez grozy przenieść obrazu występku w całej jej ohydnej nagości, tak jak ucho Amerykanki lub Angielki, w surowych wychowanej zasadach, będzie srogo zranione wyrazem spodnie: a jednak, moje szanowne panie, widujecie co dzień tę część ubrania, która oczów waszych bynajmniej nie razi. Cóżby to było naprawdę gdyby widok podobny za każdym razem rumieniec wywoływał; szczęściem wstydliwość wówczas tylko jest obrażona, kiedy nazwa przedmiotu wymówioną zostanie.
Autor niniejszej powieści chce tę zwyczajową drażliwość uwzględnić i będzie się starał przedstawić zepsucie z powabnej tylko strony, żeby niczyjej delikatności nie urazić. Nikt z łaskawych czytelników nie zechce zapewne rzucać kamieniem na Rebekę, która może że nie jest niezdobytą cnoty warownią, ale nigdy — o ile nam się zdaje — wymaganym warunkom przyzwoitości i konwenansów nie uchybiła. Możemy też śmiało zapytać czytelnika czyśmy choćby raz tylko przeciw konwenansom zgrzeszyli w opisie czarodziejskiej syreny o zwodniczym uśmiechu i porywającym uroku? Nie; nic sobie pod tym względem wyrzucać nie możemy. Wiemy że są ludzie skłonni wzrokiem przeniknąć spokojną powierzchnię morza, by nurzać się w mętach cuchnących, zarażonych wyziewami trupów gnijących na dnie oceanu. Najprzewrotniejszy z Tartufów Targowiska Próżności nie wskaże w naszej powieści jednego skandalu, od któregoby twarz zarumienioną z oburzeniem odwrócić wypadało.
Bo i cóż tu się w samej rzeczy stało? Syrena zanurza się w głębiach oceanu, gdzie najbystrzejsze oko działań jej tajemniczych nie dostrzeże. Tem lepiej dla nas jeżeli tych ewolucji podwodnych widzieć nie będziemy. Nie mamy więc powodu żałować że Becky na jakiś czas z oczu nam zniknęła.
Gdybyśmy chcieli opisać dokładnie życie Rebeki podczas dwóch lat po znanej nam katastrofie przy Curzon-Street, nie jeden może z czytelników zarzucałby nam brak przyzwoitego tonu; bo trzeba wiedzieć że Becky ściągnęła na siebie podejrzenia, jakim ulegają zwykle osoby, u których próżność zagłuszyła wszystkie szlachetne popędy serca, głos sumienia i obowiązku. Czy można zresztą narzekać na niesprawiedliwość tych podejrzeń i zarzutów jeżeli obwiniona jest osobą bez zasad, bez czci i wiary, bez serca, Co do nas, sądzimy że Becky, niedostępna wyrzutom sumienia, oddała się dzikiej rozpaczy, a czując wstręt do siebie, nie troszczyła się ani o dobre imię ani o ludzką opinję.
Nikt jeszcze nigdy nie zleciał od razu w przepaść występku i infamji; do największego poniżenia dochodzi się stopniowo, pomimo wysileń żeby się na pochyłości zatrzymać. Jest to historja rozbitka, który szukając ocalenia chwyta się szczątków okrętu, ale siły jego słabną... upuszcza z rąk jedyny środek ratunku... i ginie w bezdennej przepaści.
Becky błądziła tu i owdzie po Londynie, podczas gdy mąż jej gotował się do podróży, żeby się udać na swoją nową posadę. Starała się ona nieraz zobaczyć ze szwagrem, w celu odzyskania może straconych wpływów. Pewnego dnia kiedy sir Pitt w towarzystwie pana Wenham’a szedł do izby deputowanych, ten ostatni dostrzegł mistress Rawdon, która czarnym szalem zakryta czatowała około parlamentu. Zaledwie ujrzała Wenham’a, prześliznęła się w inną stronę, jak gadzina; tym razem więc zabiegi jej musiały spełznąć na niczem.
Kto wie czy i Joanna do tego się poniekąd nie przyczyniła. Mówiono nam że baronet niezmiernie był zadziwiony energją żony i jej śmiałem wystąpieniem przeciwko bratowej. Joanna uprosiła Rawdona żeby w ich domu zostawał aż do swego wyjazdu do Coventry-Island. Zdawało się jej że obecność takiego gościa będzie najlepszą tarczą przed natręctwem Rebeki, która wtenczas tylko nie będzie miała odwagi próg ich domu przestąpić. Wszystkie listy od męża nadsyłane, przechodziły przez ręce żony, która uważnie przypatrywała się adresom, szukając pisma Becky, czego się obawiała.
To pewna że nie zaniechano niczego żeby baroneta źle do bratowej uprzedzić i dotychczasowe jego dla niej usposobienie zmienić. Zaraz po owym pamiętnym wypadku Wenham miał długą konferencję z baronetem któremu udzielił obszernych wiadomości bjograficznych, tyczących się Rebeki, ku wielkiemu zdziwieniu deputowanego z Crawley-la-Reine. Wenham wiedział doskonale kto był ojcem Rebeki, w którym roku matka jej wystąpiła po raz pierwszy w operze, jednem słowem nie było najdrobniejszych szczegółów z życia Rebeki przed ślubem i po ślubie, któreby mu obce były. Nie będziemy tu jednak tego wszystkiego powtarzać, w przekonaniu że ludzie złośliwi wiele rzeczy fałszywych wymyśleć mogą; ale nie ulega żadnej wątpliwości że Becky dosyć nisko upadła w opinji swego szanownego powinowatego, który dawniej bardzo łaskawie patrzył na nią.
Jakkolwiek płaca gubernatora w Coventry-Island nie była zbyt wysoką, Jego Ekscelencja pomimo wielkich i nieuniknionych wydatków, do tej posady przywiązanych, zdołał niektóre długi popłacić, a nawet zapewnić sobie niewielki dochód dożywotni, złożeniem pewnego na ten cel funduszu. Uregulowawszy budżet domowy, Rawdon przeznaczył żonie trzysta funtów szterlingów, pod warunkiem że nigdy o niej słyszeć nie będzie. W przeciwnym razie był zdecydowany nie cofnąć się nawet przed skandalem i przedsięwziąć kroki w celu uzyskania seperacji prawnej. Wiemy wszakże, że nie tylko Rawdon, ale i lord Steyne i Wenham silnie byli w całej tej sprawie zainteresowani: wiele im na tem zależało żeby się wszystko zatarło, a do tego potrzeba było koniecznie tej kobiecie wyjazd z kraju ułatwić.
Zapewne więc z powodu kłopotliwych z adwokatami układów, Becky nie znalazła czasu żeby syna odwidzić i pożegnać. Dziecko to zostało pod opieką stryja i stryjanki, która jego zaufanie i serce całkowicie dawniej jeszcze pozyskała. Rebeka napisała do syna z Boulogne, oznajmiając mu że będzie zwidzać Europę; zachęcała go żeby się brał do pracy i upewniała że nieraz jeszcze pisać do niego będzie. Rok przeszło potem upłynął bez żadnego listu; aż dopiero po śmierci chorowitego synka baroneta, młody Rawdon, dziedzic obszernego majątku Crawley, otrzymał najczulszy list od swojej matki. Pisała ona że jedna myśl tylko zmniejsza jej niepokój o ukochanego syna: dobra i nieoceniona stryjenka, która już przedtem była dla niego prawdziwą matką, przeleje teraz na niego to przywiązanie, tę miłość, jaką żywiła dla dziecka, które podobało się Bogu zabrać do siebie.
Rawdonek Crawley był już słusznym i pięknym chłopczykiem. Po przeczytaniu listu Rebeki poczerwieniał i powiedział do Joanny!
— Moja stryjanko, przecież ty jesteś moją prawdziwą matką, ale... nie ona.
Zaraz po odebraniu pisma matki mały Rawdon zredagował list pełen uszanowania i przesłał go do Florencji, gdzie się podówczas Rebeka znajdować miała. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Pierwszy polot naszej interesującej heroiny nie uniósł jej zbyt daleko od Londynu. Przeprawiwszy się przez cieśninę kaletańską, Becky zatrzymała się w Boulogne, najęła dwa pokoje w hotelu, wzięła służącę i pędziła życie dosyć przyjemne uchodząc za wdowę. Przy stole zjednała sobie wszystkich miłą uprzejmością i opowiadała swoim objadowym sąsiadom wiele zajmujących rzeczy o swoim bracie, baronecie Pitt i o innych znakomitych osobach znanych jej dobrze w Londynie. Rebece nie brakło tej wymowy, która silne zostawia wrażenie na ludziach, należących do niższych sfer towarzyskich; tym więc sposobem wszyscy uważali ją jako damę, której nie można traktować na równi z innemi osobami tego drugorzędnego towarzystwa.
Becky zapraszała znajomych na herbatę do swego pokoju, ale przytem umiała być popularną i wspólnie z wszystkimi używała rozrywek, jakich to miasto dostarczyć mogło a mianowicie: spacery powozowe, przechadzki nad brzegiem morza, kąpiele i teatra.
Mistress Burjoice, żona drukarza, bawiły całe lato w hotelu, gdzie jej małżonek przyjeżdżał co tydzień z soboty na niedzielę dla zabawienia się razem w dzień świąteczny. Pani Burjoice nie umiała znaleść z początku dosyć słów na pochwałę Rebeki, ale nagle umilkła widząc że zachwycenie pana Burjoice Rebeką i jego uprzedzająca dla niej grzeczność zaczęła być za wielką. Naturalnie że mistress Burjoice nie miała słuszności, bo jakże można zrażać się do kobiety za to, że ta w obejściu się z płcią piękną umie być miłą, grzeczną, ujmującą?...
Było to w tej pięknej porze roku kiedy wszyscy Anglicy, jakby na dane hasło, pierzchają w różne strony kontynentu. Becky miała zatem nie mało sposobności żeby się przekonać z jakiej strony wyższe londyńskie towarzystwo zapatrywało się na jej postępowanie. W jednej z swoich przechadzek Rebeka spotkała oko w oko lady Tartlet z córkami, które patrzyły na blade kontury brzegów Albjonu rysujące się w oddaleniu. Lady Tartlet zakryła się parasolką, zebrała około siebie bataljon swoich córek, uszykowany dwójkami i zakomenderowała co prędzej do odwrotu rzucając z daleka piorunujące spojrzenie w stronę gdzie biedna Becky osamotniona została.
Innego dnia, po dosyć burzliwej nocy, Becky poszła do portu żeby się przypatrzeć wybladłym twarzom podróżnych, morską chorobą zmęczonych. Chwila do obserwacyi dobrze była wybrana: wichr igrał z falami Oceanu, i statek właśnie miał przybyć do lądu. Lady Hingstone znajdowała się w liczbie ofiar, które najwięcej ucierpiały; siły ją opuściły tak dalece, że chwiejąc się na nogach zaledwie zdołała przejść po desce położonej od statku do usypanej grobli. Na widok Rebeki, szyderczo uśmiechniętej, szlachetna dama odzyskała całą swoją energję, cisnęła ku niej pełne pogardy spojrzenie i doszła o własnych siłach do komory cłowej. Becky udawała że się śmieje, ale nie śmielibyśmy zaręczać czy rzeczywiście była tak kontenta. Odepchnięta od wszystkich, spoglądała z daleka na wybrzeża Anglji i zrozumiała wówczas że jej tam wracać nie wolno.
Zachowanie się znajomych dawniej mężczyzn względem Rebeki znacznej także uległo zmianie. Gringstone śmiał się z niej w oczy i traktował ją z pewną poufałością, która się nazbyt podobać jej nie mogła. Mały Bob Suckling, który przed trzema miesiącami jeszcze mówiąc do Rebeki trzymał w ręku kapelusz, i gotów był w deszcz ulewny biedz milę drogi żeby ją spotkać tylko — mały ten Bob rozmawiał razu jednego z młodym gwardzistą Fitzoof’em, podczas gdy Becky przechodziła koło nich, i wiecie co zrobił? Oto kiwnął jej od niechcenia głową, i nie przerwał nawet swojej rozmowy. Tom Raikes jeszcze więcej sobie pozwolił, bo z zapalonem cygarem w ustach chciał wejść do pokoju Becky, która mu wprawdzie drzwi przed nosem zatrzasnęła, żałując tylko że nie udało się jej przymknąć drzwiami palców tego impertynenta. Bądź co bądź, widocznem już było że wszyscy dawni znajomi Rebeki stronili od niej albo ją z lekceważeniem traktowali.
— Grdyby on tu był — mówiła do siebie Becky — żaden z tych nędzników nie śmiałby mnie ubliżyć.
Tak rozmyślając zaczęła żałować tego, który był uczciwym człowiekiem, wiernym małżonkiem, uległym sługą i zawsze gotowym wszystko dla niej poświęcić. Te rozpamiętywania i żale musiały zapewne kończyć się płaczem, bo często można było widzieć u niej oczy bardzo czerwone, kiedy przychodziła na objad do sali jadalnej.
Zniewagi, wyrządzane Rebece przez pyszne córki Ewy, mniej były dla niej dotkliwe, aniżeli dowody sympatji i współczucia kobiet, na które kiedyś patrzeć nie chciała w Londynie. Dwie damy z tej właśnie kategorji, przejeżdżając przez Boulogne, odwiedziły ją, traktując protekcyjnie dawną znajomą i ubolewając nad jej losem. Becky nie posiadała się ze złości. Nakoniec panie te uściskały Rebekę i wyszły od niej z uśmiechem. Kiedy już były na schodach Becky usłyszała głośne wybuchy śmiechu pułkownika Hornby, asystującego tym damom. Powód i znaczenie tak swobodnej wesołości zbyt jasne i zrozumiałe były dla Rebeki.
Po tej wizycie Becky, która regularnie co tydzień rachunek hotelowy płaciła, która z uprzedzającą była grzecznością dla właścicielki hotelu, która wszelkiemi sposobami skarbiła sobie nawet względy służących, Becky odebrała od gospodarza wezwanie żeby sobie szukała innego mieszkania, bo w hotelu, gdzie się zatrzymują uczciwe matki z córkami, miejsca dla niej nie ma. Biedna Becky musiała wynieść się z hotelu i szukać innego przytułku, gdzie czuła się więcej jeszcze opuszczoną. To położenie stawało się dla niej tak ciężkie do zniesienia, że dziwić się nie powinniśmy jeżeli Becky nowych sposobów do wyjścia z niego szukać musiała. Zaczęła co dzień chodzić do kościoła gdzie głośniej od wszystkich śpiewała, nadto stanęła na czele kilku miłosiernych przedsięwzięć, zajęła się energicznie losem wdów i sierót marynarzy, którzy śmierć na dnie oceanu znaleźli i stali się pastwą rekinów, dawała hafty i rysunki na korzyść misjonarzy w Quashyboo, jednem słowem, stała się duszą wszystkich dobrych uczynków i przestała zupełnie tańczyć walca. Becky tak ściśle zachowywała wszelkie pozory przyzwoitości, że teraz możemy śmiało opisywać dokładnie tę epokę jej życia: tej swobody nie zawsze dotąd używać nam było wolno. Ale pomimo tego ani uśmiechy złośliwe jednych, ani spojrzenia pogardliwe drugich nie mogły ujść czujnej uwagi Rebeki, chociaż z jej twarzy niktby nie odgadł tego, co się w jej wnętrzu (żeby nie powiedzieć w sercu) działo w każdej chwili.
Życie zresztą naszej heroiny było teraz tajemnicą okryte. Różni różnie o tem mówili. Pomiędzy ludźmi, którzy się lubią innymi zajmować — a na tych nie zbywa nigdy — jedni obwiniali Rebekę, drudzy zaś utrzymywali że jest niewinna jak baranek, a potępiali jej męża, któremu całą winę przypisywali. Becky nie mało serc sobie ujęła obfitością łez wylanych, kiedy mówiła o swojem ukochanym dziecku, i nadmiarem wezbranej boleści w chwilach, kiedy ktoś wspomniał imię jej syna, lub okazał jej choćby najlżejsze współczucie. Takiemi to sposobami Becky wdarła się do serca tkliwej nad wyraz misstress Alderney, która wiodła rej w całem angielskiem towarzystwie zebranem w Boulogne; berło to słusznie należało się tej damie, która więcej dawała objadów i balów aniżeli wszystkie władze miejscowe razem wzięte. Serce mistress Alderney było tak miękkie, że Becky mogła je podbić nie wielką nawet ilością łez, wylanych za każdym razem kiedy mały Alderney przychodził z pensji doktora Swishtail, żeby dnie świąteczne razem z matką przepędzić.
— Mój Rawdonek jest w tym samym wieku, zdaje mi się że patrzę na niego — mówiła Becky z głębokiem westchnieniem.
W samej rzeczy było tylko pięć lat różnicy wieku tych dwóch chłopczyków; przytem Rawdonek nie mniej był podobny do małego Alderney’a jak miły czytelnik do swego najniższego sługi, kreślącego te wyrazy. Nieszczęście chciało że Wenham udając się do miejsca pobytu lorda Steyne, zatrzymał się w Boulogne i zburzył misterne roboty Rebeki, na kłamstwie oparte. On to upewnił mistress Alderney że Rawdonek, nienawidzony przez matkę — o czem wszyscy widzieli — miał dziewięć lat dopiero i był blondyn a nie brunet jak mały Alderney. Nadto Wenham mógł śmiało i sumiennie zaręczyć że Becky swego ukochanego syna nigdy nie widywała; te wszystkie zaś objaśnienia sprawiły, że mistress Alderney mocno żałowała sympatji i uczuć przyjaznych — tych najdroższych pereł serca — tak źle umieszczonych, jak się już sama o tem przekonać teraz mogła.
Nieszczęśliwa Becky nie była daleką od rozpaczy. Jakże tu nie stracić odwagi? Ile razy po ciężkiej pracy i mozolnym udawaniu zdobyła sobie czyją przychylność, zjawiał się natychmiast jakiś zły genjuszek, który jednem słowem pozbawiał ją wywalczonych zdobyczy i na nowe skazywał trudy. Na prawdę smutna to egzystencja!
Znalazła się inna jeszcze dama, mistress Newbright, która przez długi czas wrytrwale broniła Rebeki. Spiew naszej heroiny w kościele otworzył dla niej serce mistress Newbright, oczarowanej zresztą głębokim poglądem na wyższe zdania o celach i przeznaczeniu człowieka — poglądem, który Becky wyrobiła w sobie w czasie pierwszego pobytu swego w Crawley. Becky rzeczywiście nie tylko czytała, ale nawet umiała na pamięć wiele ustępów z broszur dogmatycznych: nie dosyć na tem, szyła kaftaniki flanelowe dla dzikich z Quashyboo i czapeczki wełniane dla Indjan z Cocoa nut; malowała ekramy na dochód Towarzystwa założonego w celu nawracania żydów i papieża, a oprócz tego nie opuściła ani jednego kazania, ani jednego nabożeństwa. Ale niestety! cała gorliwość na nic się nie przydała, i wszystkie zabiegi żadnego nie przyniosły owocu. Mistress Newbright była w korespondencji z hrabiną Southdown, w interesach nowego Towarzystwa mającego na celu nawrócenie mieszkańców wyspy Freejoe. W jednym liście rozpisała się szeroko z pochwałami dla swojej przyjaciółki, mistress Rawdon Crawley, a hrabina matka, nie dając długo czekać na odpowiedź, udzieliła swojej korespontce takich o nowej przyjaciółce wiadomości, że stosunki pomiędzy paniami Newbright i Crawley zostały zupełnie przerwane. Od tej chwili wszystkie pobożne damy uciekały od Rebeki jak od zapowietrzonej kobiety.
Nowe usiłowania Rebeki nie były szczęśliwsze. Z Boulogne udała się do Dieppe, potem do Caen, następnie do Tours, wszędzie starała się wyrobić sobie pewne stanowisko i szacunek pozyskać, ale zewsząd musiała uciekać przed złośliwemi językami, sprzysiężonemi na jej zgubę.
W czasie tych awanturniczych wycieczek Becky poznała mistress Hook Eagles, posiadającą nieskazitelną opinję w świecie i ładny dom w Portman-Square. Obie damy widziały się po raz pierwszy na morzu, a potem znalazły się znowu obok siebie przy objedzie w jednym z hotelów. Dieppe Mistress Eagles słyszała o przejściach z lordem Steyne, bo w swoim czasie wiele o tem mówiono. Wszakże po jednej rozmowie z Rebeką mistress Eagles odzywała się głośno że mistress Crawley jest aniołem dobroci, że mąż jej łotr ostatni, że lord Steyne stary rozpustnik bez czci i wiary, znany zresztą z tej strony całemu światu — że cała ta sprawa jest szatańską intrygą, uknutą przez tego nikczemnika Wenham’a, który zastawił sidła na niewinność i cnotę biednej mistress Crawley.
— Gdybyś miał za trzy grosze serca — mówiła mistress Eagles do męża — to wymierzyłbyś porządny policzek temu nędznikowi przy pierwszem spotkaniu w klubie.
Ale pan Eagles, człowiek nie pierwszej młodości i niezbyt wojowniczych usposobień, był z profesji małżonkiem, z powołania geologiem, a przytem nie miał tak piramidalnej budowy, żeby się rzucać skwapliwie na drugich i samemu głowę na guzy narażać.
Mistress Eagles zabrała swoją protegowaną z sobą do Paryża i mocno była oburzona na żonę ambasadora która nie chciała mistress Crawley przyjmować u siebie.
Becky zachowywała przez pewien czas pozory bardzo przyzwoitej i szanującej się osoby, nic jej zarzucić nie można było; ale wkrótce to niewolnicze stosowanie się do form konwencjonalnych niezmiernie się jej przykrzyć zaczęło. Dni upływały jedne po drugich z najnudniejszą jednostajnością: zegarkowy porządek — w tem nawet co do wygody i uprzyjemnienia życia się przyczyniało — stał się już dla niej nieznośnem; zawsze taż sama o jednej godzinie przejażdżka do lasku Bulońskiego, to samo towarzystwo wieczorem, też same kazania w niedzielę i święta, jednem słowem: to samo przedstawienie teatralne, powtarzające się bez żadnej zmiany i bez przestanku. Becky upadała już pod ciężarem tak nudnego życia. Szczęściem młody Eagles przyjechał z Cambridge; ale niestety! i to długo nie trwało; mistress Eagles dostrzegła że młoda jej przyjaciółka silne na umyśle syna sprawia wrażenie, pospieszyła zatem oświadczyć Rebece że — już jej dłużej zatrzymać nie śmie.
Becky zamieszkała z inną osobą swojej płci, ale czas im upływał na kłótniach lub na robieniu długów. Następnie próbowała mieszkać na jednej z tak zwanych pension bourgeoise, i wybrała znany i słynny dom pani de Saint Amour, rue Royaly w Paryżu. Becky lubiła towarzystwo i obejść się bez niego nie mogła, również jak palący opium bez fajki obejść się nie potrafi. Zaczęła więc i w tem kółku czarować swemi wdziękami przekwitłych dandysów, bywających na salonach pani Saint Amour. Rebeka mile w tym domu czas przepędzała i była z swego tam pobytu zupełnie zadowolona.
Przez pewien czas Becky miała wielkie powodzenie w salonach jakiejś hrabiny nawet; ale dawni jej wierzyciele z 1815 roku dowiedzieli się o jej mieszkaniu w Paryżu, i biedna ta istota, którą los nieubłagany wszędzie jakoby ścigał, zaledwie miała czas szukać ratunku w ucieczce i udać się do Brukseli.
Becky zachowała dokładnie to miasto w swojej pamięci; widok dawnego mieszkania wywołał na jej twarzy uśmiech zadowolenia, bo przypomniała sobie że ztamtąd właśnie widziała rodzinę Bereakrów wołającą błagalnemi głosy o konia do ucieczki, podczas gdy powóz stał przy bramie. Zwidzając Waterloo i Lacken, Becky odszukała grobowiec, wzniesiony Jerzemu Osborne i zdjęła szkic pomnika.
— Nieszczęśliwy Kupidyn! — mówiła Becky do siebie — kochał mnie na zabój. Była to głowa szalona trochę. A ta biedna Emmy, co się też z nią dzieje? Czy jest jeszcze na tym świecie? Nie złe to było stworzenie. Ale nie zapomnę nigdy jej brata; mam jeszcze — zdaje mi się — gdzieś między papierami karykaturę tego grubasa. W gruncie byli to dosyć uczciwi ludzie, tylko trochę naiwni.
Becky przybyła do Brukseli zaopatrzona listem polecającym pani de Saint Amour do jej przyjaciółki, hrabiny Borodino, wdowy po generale napoleońskim, któremu wielki jego protektor nie zostawił innych środków do życia jak restaurację i ekarte. Podszarzani eleganci, dandysi drugiego lub trzeciego rzędu, wdowy — które nigdy mężów nie miały, Anglicy — którzy z wrodzoną prostotą ducha wierząc że w tych salonach zbiera się najpierwsze towarzystwo z całej Europy, hojnie sypali pieniędzmi — oto byli ludzie z których się składa publiczność zasiadająca około stołu pani Borodino. Niedoświadczone i oszukane młokosy podejmowali całe towarzystwo winem szampańskiem, najmowali dla dam loże w operze a powozy na spacery do lasku, i pochyleni nad białemi jak śnieg ramionami dam, trzymali grube zakłady przy grających w ekarte mężach, a potem chlubili się w listach pisanych do rodziców i do krewnych, że wyrobili sobie wstęp do najpierwszych domów w stolicy.
W Brukselli, podobnie jak i w Paryżu, Becky była duszą tych zabaw; wszędzie też ją z radością witano; wszędzie przyjmowała szampan, powozy loże i bukiety; ale nad wszystko przenosiła grę i oddawała się tej rozrywce z szaloną śmiałością. Z początku stawiała zwykle na kartę bardzo nie wiele, potem występowała z pięciofrankówką, następnie szły napoleony, a w końcu bilety bankowe. Jeżeli czasem trudno jej było zapłacić miesięczną należność za stół i mieszkanie, udawała się wówczas do któregokolwiek z młodych ludzi o pożyczenie pieniędzy. Zawsze można było poznać że woreczek jej nie był próżny, bo pozwalała sobie wtenczas traktować z lekceważeniem i zuchwale tę samą mistress Borodino, dla której dniem przedtem nie znajdowała dosyć pochlebstw i uprzejmości. Były dni kiedy nie mogła na zielonym stole więcej jak franka położyć ale zdarzało się nieraz że całe swoje dochody stawiła na kartę okazując przytem gotowość zapłacenia pani Borodino wszystkiego co się jej należało. W takich chwilach Becky miała niezachwianą wiarę w swoją gwiazdę i w swój genjusz: zdawało się jej że najzręczniejszych oszustów w świecie łatwo sprzedaćby mogła.
Jednego pięknego poranku Becky znikła bez śladu, uciekając z Brukseli przed... — musimy szczerą wyznać prawdę — przed kwartalnym rachunkiem pani Borodino, która przez zemstę opowiadała wszystkim u niej bywającym Anglikom niestworzone rzeczy o swoim zbiegu. Według niej Rebeka lubiła namiętnie grę i napoje; umiała tysiącznemi sposobami wyciągać pieniądze z kieszeni pastora Muff i udzielała szczególnych w swoim pokoju audjencji milordowi Noodle, synowi pana Noodle a uczniowi pastora Muff, jednem słowem pani Borodino o wszystkiem wiedziała i z niczego przed nikim nie robiła tajemnicy.
Widzimy więc że nasza podróżna wszędzie prędko namiot swój zwijała, przenosząc się po całej Europie — jak żyd wieczny tułacz — z miejsca na miejsce. W takich warunkach wrodzone do intryg zdolności bujnie się rozwijały, a nasza heroina stała się prawdziwą cyganką, w całem znaczeniu tego wyrazu, i wchodziła w stosunki tylko z ludźmi dosyć podejrzanej cnoty i uczciwości.
Nie ma prawie znaczniejszego miasta w Europie, gdzieby nie można było spotkać na różnych ogłoszeniach i afiszach imion angielskich przemysłowców i przedsiębiorców. Są to nieraz młodzi ludzie dobrego urodzenia, odepchnięci od rodziny, którzy tu i owdzie zakładają estaminety, urządzają wyścigi konne, otwierają domy gry, etc... etc. Takimi to po większej części ludźmi zapełniają się więzienia za długi. Oni to lubią wino, burdy i pojedynki, oni to znikają bez wieści nie zapłaciwszy hotelowych i innych rachunków. Oni to w grze mają sobie za obowiązek szachrować ile tylko można, a kiedy jaki niewinny gołąbek wpadnie im w rękę i da się z piórek oskubać, wówczas spotkać ich można w Baden Baden, w świetnych powozach wygodnie rozwalonych. Kiedy zaś mają pustki w kieszeni, przesuwają się smutnie w wytartych sukniach około zielonych stołów w domach gry, aż do chwili kiedy im się uda złapać jakiego chciwego żyda i wsunąć mu weksel fałszowany, albo obedrzeć ze skóry jakąś niewinną owieczkę. Dziwne to życie nagłych przejść z nędzy do bogactwa i odwrotnie, dałoby się do ustawicznej febry porównać, ale z tem wszystkiem najlepiej usposobieniu Becky odpowiadało. Włóczyła się ona z miasta do miasta, szukając wszędzie towarzystwa szulerów, oszustów i awanturników. We wszystkich niemal domach gry w Niemczech szalone szczęście pani Rawdon poszło już w przysłowie. Zawiązawszy współkę z panią de Cruche Cassée, Becky założyła dom gry we Florencji, a jeden z moich znajomych, pan Fryderyk Pigeon, opowiadał mi że był raz w Lozannie na kolacji u pani Rawdon, gdzie za wiele wina wypił i tegoż wieczora przegrał u niej zakładając się przeciw szanownemu Deuccace i majorowi Loder przeszło ośmset napoleondorów. Zmuszeni jesteśmy skreślić choćby tylko pobieżny życiorys Rebeki, ale z przytoczonych już wyżej szczegółów czytelnik sam zapewne osądzi że im mniej się w tej materji powie, tem mniej się na tem straci.
W trudnych okolicznościach, kiedy szczęście zaczynało opuszczać Rebekę, uciekała się do koncertów i do lekcji muzyki, żeby się od biedy ratować. Wiemy z pewnością że pani Rawdon, ze współudziałem pana Spoft, pierwszego pianisty hospodara Wołoskiego, urządziła poranek muzykalny w Wildbad. Mój młody przyjaciel, pan Eaves, który cały świat zna, bo wszędzie podróżował, upewniał mnie że w 1830 roku był na przedstawieniu Białej Damy w Strasburgu, gdzie Madame Rebecque występowała po raz pierwszy przed publicznością i że ten występ ogromną sprowadził burzę. Artystka była nielitościwie wygwizdaną, w części dla braku wprawy i nieoswojenia się ze sceną, w części zaś z powodu niezręcznie objawionej sympatji dla śpiewaczki ze strony kilku oficerów, siedzących w pierwszych rzędach krzeseł. Eaves jest przekonany że tą nieszczęśliwą debiutantką nie był kto inny jak tylko mistress Rawdon Crawley.
Tym sposobem Becky zeszła do rzędu tych istot, które żyją z dnia na dzień, nie cofając się przed żadnym środkiem do zdobycia pieniędzy. Kiedy wpłynęło co do woreczka, próbowała szczęścia w grze; jeżeli zaś nie miała ani grosza, szukała ratunku w swoim przemyśle. Widziano ją przez jakiś czas w Petersburgu, ale policja ją z tamtąd wyprawiła, co dowodzi najlepiej fałszywości pogłosek jakoby później przebywała w Wiedniu i w Cieplicach w roli moskiewskiego politycznego ajenta. Opowiadano mi także jak Becky spotkała w Paryżu swoją babkę macierzystą, która wcale nie pochodziła z familji Montmorency’ch, ale zajmowała skromne stanowisko dozorczyni lóż jednego z najpodrzędniejszych przedmiejskich teatrów.
Naoczni świadkowie utrzymują że powitanie babki z wnuczką było bardzo tkliwe i patetyczne; jednak szczegóły te — jako niepochodzące z bardzo wiarygodnego źródła — pominiemy.
Zdarzyło się raz że mistress Rawdon odbierała swoją półroczną pensję w Rzymie, przez jednego z głównych tego miasta bankierów. Był to prawdziwy książę lichwiarzy, ale umiał być wspaniałomyślnym, bo ktokolwiek z jego klijentów odbierał za jego pośrednictwem sumę pięćset skudów przenoszącą, otrzymywał zaproszenie na bal doroczny, zwykle w zimowych miesiącach dawany. Becky była zaproszoną i ukazała się na świetnych księcia i księżny pokojach. Księżna była z rodziny Pompili’ch pochodzącej w prostej linji od Numy, drugiego króla Rzymian, i Egerji, księżniczki z Olimpijskiego domu. Dziadek księcia Aleksandra sprzedawał mydło, pachnidła, tytoń i chustki do nosa, oraz podejmował się za wynagrodzeniem najdrażliwszych komisów, i wypożyczał pieniądze na krótkie termina. Najwyższe sfery rzymskiego towarzystwa cisnęły się w salonach księstwa. Starzy i młodzi ludzie, artyści, hrabiowie, baronowie i książęta zapełniali wspaniałe podwoje rzęsistem oświecone światłem. U głównego wnijścia błyszczała złota korona wielkich rozmiarów, nad tarczą herbową księcia. Ogromny grzyb złoty i wodotrysk srebrny figurowały wszędzie gdzie tylko herby rodziny Pompili’ch umieścić należało, a mianowicie nad drzwiami, na złoconych snycerskich ozdobach, pokrywających ściany i nad baldachimem wzniesionym na ogromnej estradzie, przeznaczonej dla papieży i cesarzów. Na ścianach portyków i galerji wisiały malowidła celniejszych mistrzów, nieco podejrzanej autentyczności.
Becky przybyła dyliżansem z Florencji i zatrzymała się w hotelu bardzo skromnej powierzchowności. Panna służąca pomogła jej ubrać się z wielkiem staraniem a Becky, upewniwszy się w lustrze że toaleta jej w zupełnym jest porządku, podała rękę majorowi Loder, z którym podróżowała obecnie, i udała się na bal do księstwa. Major Loder był to właśnie ten sam bohater co w rok później zabił w pojedynku księcia Rawioli w Neapolu, i w tymże czasie został sam ciężko obity laską pana John Buckskin, za to że grając w ekarte miał w swoim kapeluszu — przez omyłkę zapewne — cztery króle oprócz tych, które w grze już były. Becky poznała na balu wiele znanych sobie osób, w szczęśliwszych dla niej czasach spotykanych, w czasach kiedy nasza heroina nie żyła cnotliwiej jak dziś, ale przynajmniej w opinji pozorną czystością zasłonięta była. Major Loder również spotkał tu wiele figur dwuznacznej powierzchowności, z zakręconemi do góry wąsikami, z wypłowiałemi i zmiętemi wstążeczkami czerwonemi przy pętlicy fraka i ubranemi w taki sposób, żeby jak najmniej bielizny widać było. Anglicy po większej części odwracali się od majora. Pomiędzy damami znajomemi Rebece były wdowy francuskie i wątpliwe hrabiny włoskie, ofiary — jak zwykle — tyrańskiej przemocy mężów.
Co do nas, którzy uczęszczamy w najlepsze towarzystwo Targowiska Próżności, uciekajmy ztąd co prędzej, zostawmy ten brudny stek nieczystości jakie ten świat w sobie zawiera. Siadajmy zresztą do zielonego stolika, jeżeli to nam przyjemność sprawić może; ale grajmy przynajmniej czystemi a nie tłustemi kartami. Lecz niestety! Ktokolwiek podróżował w swoim życiu nie mógł się nie spotkać z tymi oszustami, którzy prawnie i przyzwoicie — jak ludzie dobrze wychowani — obdzierają zdobycz co im w ręce wpadnie, w przekonaniu że uczciwie wywiązują się z swego rzemiosła.
Becky wsparta na ramieniu majora Loder’a, przebiegła salony księcia Alexandra a nawet odznaczyła się zaszczytnie w kilkakrotnym szturmie, urządzanym przez nieregularną armję zgłodniałych i spragnionych gości okołu stołu, zastawionego jadłem i butelkami szampańskiego wina. Posiliwszy się dostatecznie, szanowna para weszła do małego saloniku; obitego różowym aksamitem, kończącego szereg wspaniałych książęcych komnat. W środku pokoju stał piękny posąg Wenery, odbijający się nieskończenie w rozlicznych weneckich zwierciadłach. Książę kazał podać w tym saloniku kolację, z wyrafinowanym wykwintem urządzoną, tylko dla gości, których szczególnemi obdarzał względami. W liczbie wyborowych gości, siedzących przy uprzywilejowanym stole, Becky od razu lorda Steyne poznała.
Na białem i połyskującem czole lorda łatwo można było dostrzedz czerwonawą bliznę, broszą Rebeki wyżłobioną. Jasno żółtawe faworyty znacznie pociemniały, co więcej jeszcze bladość oblicza uwydatniało. Lord miał na sobie order podwiązki, błękitną wstęgę i wiele innych dekoracji. Była to najważniejsza figura tego zebrania, uświetnionego jednakże obecnością jednego panującego książęcia i jednej królewskiej Wysokości. Obok lorda siedziała piękna hrabina de Belladona, której mąż, hrabia Paolo della Belladona, znany z swoich zbiorów entomologicznych, znajdował się obecnie w misji nadzwyczajnej przy cesarzu Marokańskim.
Becky spostrzegłszy dostojnego gościa, którego widok budził w niej tyle rozmaitych wspomnień, niemile uderzoną była ordynaryjną postacią majora Lodera, i zabijającym zapachem tytoniu, jakim kapitan Rook silnie jej powonienie drażnił. Rebeka starała się natychmiast przybrać ruchy i pozory damy, należącej do wielkiego świata, co się jej z takiem udawało powodzeniem w małym nawet domku May-Fair.
— Ta kobieta musi być głupia i kapryśnica — pomyślała Rebeka, przypatrując się hrabinie de Beladona — już widzę że go zabawić nie umie; na twarzy jego widoczne znudzenie, co się mu nigdy ze mną nie przytrafiało!
Jakaś obawa, nadzieja, a może i wspomnienia dodały nowego blasku oczom Becky, blasku podniesionego różem, okrywającym policzki. Z bijącym podobno serduszkiem Becky wpatrywała się w majestatyczną postawę lorda, umiejącego nosić z godnością pierś gęsto orderami zakrytą. Ach! bo też to był typ prawdziwego pana, z całym urokiem dowcipnej rozmowy, dystyngowanych manierów i tej poufałości w obejściu, która nakazuje szacunek, i najśmielszym nawet charakterom imponuje. Cóż to za porównanie do sąsiada Rebeki, do kapitana Rook; okurzonego cygarami, cuchnącego wódką! Jeżeli mówił, co tylko o koniach, wyścigach i innych w tym rodzaju przedmiotach, a dowcipy jego trąciły silnie koszarami wojskowemi lub stajnią.
— Ciekawa jestem czy mnie pozna? pomyślała sobie Rebeka.
W tej samej chwili lord Steyne, rozmawiający z swoją znakomitą sąsiadką, podniósł oczy i spotkał wzrok Rebeki. Dreszcz przebiegł po ciele naszej heroiny, która miała jednakże tyle mocy nad sobą że uśmiechając się mile, przesłała lordowi bojaźliwe i błagalne kiwnięcie główką, Lord Steyne patrzył na nią przez chwilę osłupiałym wzrokiem. Z otwartemi ustami — jak Makbeth przerażony widmem Banka, zostałby może długo w tym stanie, gdyby major Loder nie uprowadził Rebeki w inną stronę mówiąc:
— Chodźmy i my do stołu; ci wielcy panowie tak smacznie zajadają że i człowiekowi apetyt się budzi. Spieszmy tylko, to może tam jeszcze parę kieliszków szampańskiego i dla nas się znajdzie?
Becky znajdowała że major za nadto się rozgadał.
Nazajutrz Rebeka przechadzała się po Corso, gdzie wszystkich próżniaków rzymskich i zamiejscowych spotkać można. Napróżno patrzyła w około; lorda Steyn’a nie było. Dostrzegła wszakże pana Fenouil, powiernika lorda, który zbliżył się do niej i po dosyć poufałem powitaniu odezwał się w te słowa:
— Wiedziałem że panią tu spotkam, i właśnie dla tego szedłem w jej ślady odkąd pani wyszłaś z hotelu. Mam pani coś powiedzieć... co dla niej obojętnem nie będzie.
— Od margrabiego Steyne? podchwyciła Becky usiłując niezręcznie pokryć swoje wzruszenie postawą imponującej godności. Uczucia trwogi i nadziei na przemian nią miotały.
— Mylisz się pani — odrzekł pan Fenouil; mam coś powiedzieć od siebie. Klimat tutejszy bardzo jest niezdrowy.
— Oh! ale to jeszcze nie teraz, panie Fenouil; mamy czasu dosyć możemy spokojnie do Wielkiej nocy czekać.
— Powtarzam pani że są osoby, dla których powietrze tutejsze w żadnej porze roku nie służy; wiecznie tu panująca mal’aria liczne ofiary ustawicznie pochłania. Miałem panią zawsze za bardzo zacną kobietę i — na honor — byłoby mi niezmiernie przykro gdyby tu panią jakie nieszczęście spotkało. Chciałem tylko ostrzedz panią w jej własnym interesie, żebyś pani co prędzej wyjechała z Rzymu, jeżeli życie nie jest pani ciężarem.
Becky zmuszała się do śmiechu, ale nie posiadała się ze złości i gniewu.
— Pan sobie żartujesz — panie Fenouil... Któżby miał czyhać na życie bezbronnej i niewinnej kobiety; to już wygląda na jakiś dramatyczny romans... doprawdy... Czy lord Steyne ma już najętych sztyletników? Otóż powiadam panu że nie wyjadę i zostaję! Rozumiesz pan? Chociażby dla tego tylko żeby go do szalonego przyprowadzić gniewu. Zresztą, mam ja nie jednego obrońcę.
Pan Fenouil zaśmiał się.
— Obrońcę! powtórzył — A kogoż to? Czy nie majora, albo kapitana? Wszyscy ci rycerze zielonego pola, którzy orszak pani składają, podjęliby się chętnie za sto napoleonów wyzwolić panią z więzów tego świata. Wiemy my dobrze kto jest major Loder; mówiąc między nami jest on takim majorem jak ja markizem; znamy go tak dobrze że moglibyśmy w razie potrzeby ułatwić mu drogę na galery nawet. Wszędzie mamy przyjaciół, więc o wszystkiem dokładnie jesteśmy poinformowani. Ha! pani myślisz że my nie wiemy co pani robiłaś w Paryżu, i kogo tam z swoich krewnych spotkałaś? Panią to dziwi, nieprawdaż? A jednakże to wszystko jest czystą prawdą. Dla czegoż żaden z ambasadorów nie chciał nigdzie pani przyjąć? Bo pani obraziłaś kogoś, a ten ktoś nigdy pani nie przebaczy, i na sam widok pani w gniew szalony wpada. Wczoraj naprzykład, wróciwszy do siebie milord był w takim stanie, że tracił przytomność; pani de Belladonna zrobiła mu taką scenę z powodu pani, że nigdy jeszcze nie widziano go w przystępie takiego szaleństwa.
— To więc w interesie pani de Belladonna przedsięwziąłeś pan tę rolę — powiedziała Becky odzyskując pomału zimną krew i opanowując pierwotne wzruszenie.
— Bynajmniej; pani de Belladonna nic na to nie wpływa. Zazdrość jest to jej stan normalny wprawdzie, ale — jeżeli mam pani wyznać otwarcie — jestem do tego kroku upoważniony przez samego lorda. Wielkibyś pani błąd popełniła starając się go spotkać; a wierz mi pani że zostając tu mogłabyś bardzo tego żałować. Pamiętaj pani że ci to szczerze radzę; żeby potem nie było za późno, jedź pani jak możesz najprędzej. Ale otoż i powóz milorda...
Jednocześnie Fenouil uchwycił silnie rękę Rebeki i pociągnął ją w przeciwną stronę, podczas kiedy świetny powóz, pysznemi końmi ciągniony i okryty herbami Steynów, przeleciał jak uragan przez ulicę. Pani Belladonna z pochmurnem wejrzeniem trzymała na kolanach małego pieska z gatunku King Charles’ów i zakrywała się białym jak śnieg parasolikiem. Obok niej leżał prawie wyciągnięty lord Steyne; cerę miał oliwkową, a oczy martwe, bez życia. Nienawiść, gniew, żądza mogły im jeszcze trochę blasku przywrócić, ale inaczej zagasły już one na zawsze dla świata, z którego stary ten rozpustnik wyczerpał wszystkie źródła uciech i roskoszy.
— Jego Ekscelencja jeszcze nie przyszedł do siebie po paroksyzmie nerwowym zeszłej nocy — szepnął Fenouil do ucha Rebece w chwili kiedy powóz znikał im z oczu w kłębach wzniesionej kurzawy.
— Tem lepiej — pomyślała sobie Becky wychodząc dopiero z za krzaków, które ją zakrywały przed oczyma szlachetnego lorda.
Czy milord rzeczywiście żywił zamiary mordercze przeciw Rebece, czy też chciał ją przestrachem zmusić do wyjazdu z Rzymu, gdzie myślał całą zimę zabawić i spotykać jej nie miał ochoty — to nigdy wyjaśnione nie zostało. Dowiedzieliśmy się tylko później że zaufany jego powiernik, pan Fenouil, po śmierci swego protektora wrócił do rodzinnego kraju, gdzie znany pod nazwiskiem barona Finelli (kupił bowiem tytuł od swego monarchy) był do końca żywota swego otoczony powszechnym szacunkiem. Jeżeli lordowi Steyne chodziło tylko o pozbycie się tej awanturnicy, to pogróżki jego pomyślnym zostały uwieńczone skutkiem. Co zaś do Jego Ekscelencji, to każdemu wiadomy jest smutny koniec tego męża, zgasłego w Neapolu we dwa miesiące po rewolucji 1830 roku. Oto wzmianka o jego śmierci, którą z dzienników wyjmujemy: „Jego Ekscelencja Jerzy Gustaw, margrabia de Steyne, hrabia de Gaunt Castle, par Irlandji, wicehrabia Hellborough, baron Pitobley i Grilleby, kawaler orderów: angielskiego, podwiązki, hiszpańskiego złotego runa, rossyjskiego św. Mikołaja pierwszej klasy, tureckiego księżyca; pierwszy lord gabinetu prochu, zwyczajny kamerdyner Jego Królewskiej Mości, dowódca pułku Gaut, konserwator brytańskiego muzeum, administrator kolegjum Trójcy św., gubernator Grey-Friars, zakończył żywot z boleści jaką mu sprawił tryumf orleanistowskiego stronnictwa.“
Po tak wymownem wyliczeniu tytułów, przez wszystkie dzienniki powtórzonem, nastąpiły w długim szeregu pochwały wzniosłych cnót, wysokich zdolności, oraz talentów i niezliczonych dobrych uczynków, świadczących o szlachetnym charakterze zmarłego. Ciało jego zostało pogrzebane w Neapolu, a serce, które tylko dla pięknych i szczytnych idei biło, bo nic nad nie nie ukochało, złożone w srebrnej urnie, po Castle Gaunt przeniesione zostało.
— Sztuki piękne i nieszczęśliwi, pisał p. Wagg, tracą w nim światłego opiekuna, społeczeństwo traci najpiękniejszą chlubę, Anglja — największego z swoich obywateli!
Testament nieboszczyka podał powód do licznych zawikłań. Pani Belladonna miała do zniesienia wiele szykan i przykrości; chciano ją zmusić do oddania prześlicznego djamentowego pierścienia, który ś. p. lord nosił zawsze na małym palcu, oskarżano bowiem panią Belladonnę, o przywłaszczenie sobie tej pamiątki po nieodżałowanej śmierci lorda Steyne. Ale powiernik zmarłego, pan Fenouil, dowiódł że ten pierścień, również jak i inne klejnoty, bilety bankowe, papiery publiczne francuskie i neapolitańskie były przez lorda ofiarowane pani Belladonnie, na dwa dni przed zgonem dawcy. Tym sposobem okazało się że zarzuty czynione pani Belladonnie, jakoby zaraz po śmierci Jego Ekscelencji powyjmowała wyżej wymienione przedmioty z jego biórka, były tak niesłuszne jak uwłaczające zacnej i szlachetnej damie, którą sukcesorowie lorda Steyne nie wstydzili się pozywać o zwrot zabranych kosztowności.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Makepeace Thackeray i tłumacza: Brunon Dobrowolski.