Targowisko próżności/Tom I/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Targowisko próżności
Tom I
Rozdział Kapitan Dobbin kupuje fortepian
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1914
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz Brunon Dobrowolski
Tytuł orygin. Vanity Fair: A Novel without a Hero
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII.
Kapitan Dobbin kupuje fortepian.

W spokojnej okolicy Russell Square jakiś niezwykły ruch panuje. Wejście do jednego z piękniejszych domów jakby umyślnie pozostaje otwarte; w dziedzińcu snują się tu i owdzie kilkuosobowe gromadki ciekawych, a w obszernej sali domu tłum ludzi otacza stojącego na stole człowieka, który chrypliwym, ale donośnym głosem woła bez ustanku: „Kto da więcej? raz, dwa, trzy... przedane.“ Od czasu do czasu mówca uważał za stosowne zachęcać obecnych do kupowania niektórych przedmiotów i używał w tym celu całej siły swojej wymowy. W tej chwili właśnie podnosił zalety jakiegoś obrazu i wzywał znawców do rozpatrzenia się w tem arcydziele.
— Numer 369! — wołał pan Stukomłot — Portret mężczyzny siedzącego na słoniu! Kto życzy sobie nabyć te znakomite dzieło sztuki?
Podczas gdy Stukomłot przesuwał przed oczami zgromadzonych widzów mężczyznę na słoniu, jakiś wojskowy słusznego wzrostu nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Panie Criarson — wołał Stukomłot do swego pomocnika — pokaż pan bliżej tego słonia kapitanowi.
Kapitan zaczerwienił się i odwrócił się zmieszany widocznie.
— Dwadzieścia gwinei za to arcydzieło — mówił dalej — piętnaście... pięć... nikt się nie odzywa? Sam wizerunek mężczyzny bez słonia wart już pięć funtów.
— To dziwna że słoń nie ugina się pod takim ciężarem — dorzucił jakiś żartowniś.
Dowcip ten został przyjęty śmiechem ogólnym, bo jegomość na słoniu był w samej rzeczy dosyć opasły.
— Panie Levi — krzyczał Stukomłot — nie obniżaj pan ceny tego pięknego obrazu, niech prześwietna publiczność sama wartość jego osądzi. Postawa szlachetnego zwierzęcia wiernie charakter tegoż przedstawia. Siedzący na nim mężczyzna w nankinowem ubraniu ze strzelbą na plecach, udaje się na polowanie; w oddaleniu zaś widać pogodę pod palmowemi drzewami. Jest to bez wątpienia jakieś wsławione miejsce naszych znakomitych posiadłości w Indjach wschodnich. Spieszma się, panowie; przedmiot jest wysokiej wartości.
Ktoś ofiarował pięć szylingów; wojskowy obejrzał się w stronę zkąd głos pochodził i spostrzegł młodą damę wspartą na ramieniu oficera. Oboje zdawali się bardzo rozweseleni tą komiczną sceną, a że nie było silnej konkurencji, zostali więc posiadaczami wspomnionego portretu. Pierwszy wojskowy zmieszał się znowu na widok owej młodej pary i odwrócił się w przeciwną stronę, jak gdyby chciał uniknąć niemiłego mu widoku.
Licytacja miała się niezadługo zakończyć. Bardzo piękne meble były już sprzedane, wina niezmiernie wysokiej ceny zostały zakupione dla naszego znajomego Jerzego Osborna, a mały serwis srebrny był kupiony przez kilku ajentów z kantorów wymiany w City. Zostawił jeszcze do sprzedania fortepian przyniesiony z pierwszego piętra, gdzie niektóre z gorliwszych gospodyń próbowały w ręku mięsistości kołder i zaglądały we wnętrza materaców.
Młoda dama, o której już wspomnieliśmy, usiadła do fortepianu żeby go spróbować, co wywołało jeszcze raz rumieńce i pomieszanie stojącego w drugim końcu sali wojskowego.
Żyd podstawiony przez nabywców słonia silnie walczył o fortepian z żydem podstawionym przez słusznego oficera, który dzielnie dotrzymał placu boju i stał się nakoniec właścicielem fortepianu. Natychmiast rozległo się uderzenie młotka i dały się słyszeć następne słowa:
„Dla pana Levi, za dwadzieścia pięć gwineów“.
Młoda dama i jej kawaler musieli ustąpić; pierwsza rzucając spojrzenie w stronę swego przeciwnika rzekła:
— Widzisz Rawdonie! to kapitan Dobbin.
Becky była może niekontentą z najętego przez męża fortepianu; albo też chciała nabyć ten koniecznie, dla tego tylko że kiedyś grywała na nim w saloniku Ameiji Sedley.
Powyższa sprzedaż publiczna odbyła się w dawnym domu pana John’a Sedley, zrujnowanego zupełnie i ogłoszonego bankrutem.
Szafarz Jerzego Osborna przyszedł kupić stare Porto i przeniósł je na drugą stronę placu Russel-Square. Przyjaciele pana Sedley, którzy mieli z nim liczne interesa i zachowali dla niego trwały szacunek, zakupili serwis srebrny pięknej roboty, i tę uratowaną pamiątkę lepszych czasów przesłali dawnemu swemu koledze. Co zaś do fortepianu Amelji, to należy wnosić że kapitan Dobbin, który nie był wcale muzykalny, musiał go zakupić nie dla swego własnego użytku.
W samej rzeczy tego samego dnia wieczorem fortepian znajdował się już w maleńkim, ale schludnym domku, przy jednej z tych uliczek gdzie pomieszkania, sądząc z rozmiarów, zdają się być dla lalek przeznaczone. Drzewa przed oknami tych wybielonych domków są prawie zawsze pokryte fartuszkami, pończoszkami dziecinnemi, czepeczkami i t. p. Tego rodzaju wegetacja w ogródkach nawet i w zimie nie zaprzestaje. Biada tym, którzy się w te zabłąkają ustronie! Uszy ich silnie będą podrażnione brzękiem klawicymbałów i piskliwym głosem wyśpiewujących mieszkanek tej okolicy. Tam właśnie pan Sedley znalazł z rodziną przytułek w domu pana Clapp, dawnego swego komisanta.
Jos Sedley nie przyjechał do Londynu na wiadomość o nieszczęściu jakie dotknęło jego rodzinę, ale otworzył matce kredyt u swego bankiera, i pozostał wiernym swoim zwyczajom: objadował wesoło w najlepszej restauracji, zapijał dobre wino, przejeżdżał się powozem, grywał wista i opowiadał swoje przygody indyjskie pewnej wdowie, która dla niego była bardzo i uprzejmą.
Pan Sedley zaczynał już godzić się z swoim losem i nie spieszył się wcale korzystać ze wspaniałomyślnej propozycji syna. Zacny ten staruszek nie był jednak głuchy na szczere objawy życzliwości z serca pochodzące i kiedy mu przyniesiono serwis srebrny rozpłakał się jak dziecko.
Rebeka i jej małżonek nadto byli wyrachowani ażeby myśleli odwiedzać ludzi zrujnowanych i mieszkających w tak oddalonej części miasta jak Bloomsbury. Zaledwie w miesiąc po swojej ucieczce z Park Lane Rebeka wspomniała w rozmowie dawną swoją przyjaciółkę, co natchnęło Rawdona chęcią odwidzenia Osborna i wyzwania go na partję bilardu.
Ciotka Matylda nie spieszała się bynajmniej otworzyć swych ramion młodej parze, przed którą drzwi pięknego domu w Park Lane zostawały szczelnie zamknięte; nawet listy wracały zawsze nierozpieczętowane, Mistress Bute nie odstępowała ani na krok siostry swego męża, co było dla kapitana i jego dostojnej połowicy nie zbyt pomyślną wróżbą.
Nic nie wydawało się Rebece mniej wątpliwem jak jej wyższość umysłowa nad mężem; ale można powiedzieć że nic więcej nad to nie starała się przed nim ukryć. Słusznie ktoś powiedział że dobra żona powinna mieć trochę hipokryzji. Rebeka słuchała z zajęciem opowiadań męża o tem co się działo czy w stajni lub w pułku; jakim sposobem Bob Martingale został w domu gry złapany, jak Spatterdash jechał na koniu, który się potknął wszystko to było dla niej rzeczy niezmiernie interesujące. Zawsze śmiejąca się i wesoła, Rebeka nie zatrzymywała nigdy męża gdy ten chciał wychodzić, przyjmowała go z radością kiedy powracał do domu.
To zręczne postępowanie zmieniło całkowicie dawne zwyczaje Rawdona; domowe ognisko więcej go już pociągało aniżeli dawne znajomości w klubach i tawernach, gdzie go coraz rzadziej widywano. Trzech lub czterech dobrych znajomych tylko miało wstęp do wesołego domku w Brompton, gdzie byli zachwyceni doskonałym pączem i niezrównaną uprzejmością gospodyni domu. Długi rosły zawsze, ale Rawdon umiał żyć lepiej kredytem jak inni gotówką.
Dowiedziawszy się z gazety że porucznik Osborne kupił dyplom kapitana, Rawdon uczuł tyle szacunku dla narzeczonego Amelji że zrobił mu wizytę w Russell Square.
Młode małżeństwo miało wielką ochotę zbliżyć się do kapitana Dobbin w czasie sprzedaży publicznej i zasięgnąć od niego bliższych szczegółów o niepowodzeniu rodziców Amelji. Kapitan wszakże zniknął im z oczu, ale ktoś z zajmujących się tą licytacją zaspokoił w części ich ciekawość.
— Patrz na te twarze wyschłe i pożółkłe — mówiła Becky wracając ze swoim obrazem w ręku. Czyż nie są oni podobni do kruków, co się po bitwie zlatują?
— Nie mogę ci nic o tem przywiedzieć, bo nigdy żadnej bitwy nie widziałem; Bob Martingale potrafi to lepiej osądzić, bo w Hiszpanji był adjutantem jenerała Blazes.
— Szkoda jednakże tego biednego pana Sedley — dodała Rebeka — był to bardzo poczciwy staruszek.
— Hm! Wekslarze i bankruci są podług mnie, jednem i tem samem; odrzekł Rawdon spędzając batem muchę i dyszlowego konia.
— Byłabym z chęcią zakupiła cokolwiek ze sreber stołowych, żeby im to oddać — mówiła Rebeka niby rozczulona — ale dwadzieścia pięć gwinei za ten mały fortepian to trochę za wiele.
— A twój... jakże się on zowie?... Osborne, zdaje mi się... zwinie pewno chorągiewkę teraz, kiedy rodzina Amelji zupełnie zrujnowana, jak myślisz? Czy nie zasmuci to twojej przyjaciółki?
— Ba! Pocieszy się jak będzie mogła — rzekła Rebeka z uśmiechem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Makepeace Thackeray i tłumacza: Brunon Dobrowolski.