Tajny agent (tłum. Gąsiorowska)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Tajny agent
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. The Secret Agent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Po wyjściu inspektora Heata, pan Verlok zaczął chodzić po pokoju. Od czasu do czasu, przez otwarte drzwi spoglądał na żonę.
— Wie już wszystko — pomyślał ze współczuciem, ale i z pewnem zadowoleniem.
Dusza jego, choć brakowało jej wzniosłości, zdolna była jednak do tkliwych uczuć. Myśl o udzieleniu żonie strasznej wiadomości, przyprawiła go o gorączkę. Inspektor Heat uwolnił go od tego zadania. Teraz pozostawał mu jeszcze widok jej strapienia.
Pan Verlok nie miał nigdy zamiaru narażać Steviego na taką okropną śmierć. Stevie zabity stawał się ciężarem gorszym, niż Stevie żyjący. Pan Verlok liczył na powodzenie przedsięwzięcia, nie na podstawie inteligencyi chłopca, która czasami płatała osobliwe figle, lecz na podstawie jego ślepego posłuszeństwa i ślepego przywiązania, jakie mu chłopiec okazywał. Żywił nadzieję, że Stevie zdąży wyjść z obrębu obserwatoryum tak, jak mu polecił i skieruje się wskazaną drogą, na której spotka się ze szwagrem, czekającym w parku. Piętnaście minut wystarczyłoby największemu głupcowi na złożenie bomby i odejście. A profesor zaręczył za więcej, niż piętnaście minut. Ale Stevie potknął się w pięć minut po rozstaniu się ze szwagrem. Pan Verlok pod względem moralnym, został też poszarpany na strzępy. Przewidział wszystko — prócz tego jednego. Przewidywał, że Stevie straci głowę, że zabłądzi, że go będzie trzeba szukać, że go się znajdzie ostatecznie na stacyi policyjnej, lub w prowincyonalnym przytułku. Przewidywał nawet możność uwięzienia chłopca, ale się tego nie obawiał, bo miał wysokie mniemanie o jego prawości, a w czasie licznych przechadzek wpajał mu wytrwale pojęcie o konieczności milczenia. Podobny do starożytnego filozofa, przechadzając się po ulicach Londynu, burzył przekonanie, jakie miał Stevie co do policyi. A żaden filozof nie miał pilniejszego i więcej oddanego ucznia. Potulność i uwielbienie chłopca były tak uderzające, że zbudziły w panu Verloku coś nakształt uczucia dla niego. O tem, że żona przez ostrożność mogła wyszyć adres na kołnierzu paltota Steviego, nigdy nawet nie pomyślał. Niepodobna o wszystkiem myśleć... Więc to miała na myśli, upewniając, że nie potrzeba się troszczyć, gdyby Stevie zabłąkał się kiedy na przechadzce! Upewniła go, że chłopiec powróci. No i powrócił — jako mściciel! Miała dobre chęci. Tylko... czemu mu o tem nie powiedziała?
Pan Verlok wszedł za kontuar. Nie miał zamiaru dręczyć żony wymówkami. Uznał to wszystko za zrządzenie losu. Teraz już niema rady. Zaczął mówić:
— Nie miałem wcale zamiaru zgubić chłopca...
Pani Verlokowa zadrżała na głos męża. Nie odsłoniła twarzy. Zaufany agent nieboszczyka barona Stott-Wertenheima wpatrywał się w nią długo, ociężałem, uporczywem wejrzeniem. Czuł potrzebę rozmówienia się z żoną.
— To ten przeklęty Heat? prawda? Przeraził cię. Trzeba być zwierzęciem, żeby rzucić kobiecie w oczy taką nowinę... Byłem zupełnie chory na samą myśl, jak ci to powiedzieć... Ale przecież ty sama dobrze rozumiesz, że nie chciałem nic złego zrobić chłopcu...
Nowy dreszcz wstrąsnął Winifredą, raniąc boleśnie jego uczucia. Ale że ciągle zasłaniała twarz, pan Verlok uznał, że lepiej ją pozostawić samą. Wyszedł więc do pokoju za sklepem, gdzie gazowy płomień syczał i mruczał. Troskliwość pani Verlokowej zostawiła na stole zimną wołowinę z kuchennym nożem i widelcem i pół bochenka chleba na wieczerzę dla pana Verloka. Dopiero teraz to zobaczył, ukroiwszy kawał mięsa i chleba zaczął jeść.
Apetyt jego nie pochodził z gruboskórności. Ale pan Verlok tego dnia nie jadł wcale śniadania. Wyszedł z domu naczczo. Nie będąc energicznym człowiekiem, był tego rana w stanie nerwowego rozdrażnienia; czuł, że go coś dławi w gardle. Nie mógłby nic przełknąć. W domu Michelisa, jak w celi więźnia, nie było nic do jedzenia. Apostoł na urlopie żywił się trochą mleka i okruchami czerstwego chleba. A kiedy pan Verlok przybył, Michelis siedział już w pokoju na górze. Zatopiony w pracy, nie odpowiedział nawet, gdy zawołał z dołu:
— Zabieram chłopca do domu, na dzień albo na dwa dni...
Pan Verlok nie czekał na odpowiedź, lecz wyszedł natychmiast, a za nim posłuszny Stevie.
Teraz, kiedy już było po wszystkiem i losy jego z nieprzewidzianą szybkością wymknęły mu się z rąk, uczuł gwałtowną próżnię w żołądku. Krajał mięso i chleb i pożerał je stojąc przy stole, spoglądając co chwila na żonę. Jej ciągła nieruchomość mąciła mu spokój przy posiłku. Wrócił do sklepu i zbliżył się do niej. Ta rozpacz z zasłoniętą twarzą niepokoiła go! Przewidywał naturalnie, że będzie to dla niej wielką boleścią, ale sądził, iż zapanuje nad sobą! Potrzebował jej pomocy i zaufania, w tych nowych powikłaniach, które musiał już uczuć jako nieuniknione.
— Nic już na to nie można poradzić — wyrzekł z posępnem współczuciem. — Trzeba nam pomyśleć o jutrze, Winnie. Będziesz potrzebowała całej przytomności umysłu, kiedy mnie zabiorą.
Umilkł. Pani Verlokowa westchnęła spazmatycznie. Nie dodało mu to otuchy, bo nowe położenie wymagało wielkiego spokoju, stanowczości i innych warunków, nie licujących z rozpaczą. Pan Verlok był ludzki, szedł do domu gotów wyrozumieć i współczuć żałości żony. Ale nie rozumiał ani natury, ani rozciągłości jej uczucia dla brata. Uczuł do niej teraz urazę i doznał zawodu, a w jego tonie przebijała pewna szorstkość.
— Mogłabyś też spojrzeć na mnie — wyrzekł po chwili.
A wtedy z poza dłoni, zasłaniających twarz Winifredy, padła odpowiedź martwa, żałosna:
— Nie chcę patrzeć na ciebie do końca życia...
— Co! Co?
Pan Verlok nie miał głębokiego umysłu. Żywiąc błędne mniemanie, że wartość osobnika normuje się według jego zalet, nie rozumiał co był wart Stevie w oczach pani Verlokowej. A wszystko przez tego przeklętego Heata! Po co było tak przerażać kobietę? Ale dla jej własnego dobra nie można dłużej pozwolić na to...
— Posłuchaj! Nie możesz przecie siedzieć tak tu w sklepie — zaczął z udaną surowością, w której jednak było i rzeczywiste niezadowolenie. — Może kto nadejść lada chwila. Daj temu pokój! To mu już nie wróci życia — zakończył łagodniej, gotów przycisnąć ją do serca, w którem współczucie mieszało się ze zniecierpliwieniem. Panią Verlokową przebiegł znowu dreszcz, choć zdawałoby się, że nie rozumie całej okropności, zawartej w tych słowach. Pan Verlok wzruszył się. — Bądź rozsądna, Winnie. Cóżby to było, gdybyś mnie postradała?
Myślał, że na to coś odpowie. Ani drgnęła. Serce pana Verloka zaczęło bić gwałtownie z gniewu i niepokoju. Położył rękę na jej ramieniu.
— Nie bądź szaloną, Winnie...
Nie odpowiedziała. Niepodobna jednak rozmawiać z kobietą, której twarzy się nie widzi. Pan Verlok pochwycił żonę za ręce. Ale zdawało się, że są przyklejone do twarzy. Zachwiała się pod szarpnięciem męża i o mało nie spadła z krzesła. A potem zesztywniała, wyrwała się z jego rąk i wybiegła ze sklepu przez pokój do kuchni. Stało się to szybko. Ujrzał tylko przelotnie twarz żony.
Pan Verlok usiadł na opróżnionem krześle, a posępne zamyślenie przyćmiło jego oblicze. Nie mógł uniknąć uwięzienia. Nawet nie pragnął uniknąć. Więzienie było schronieniem równie bezpiecznem od zemsty, jak grób, z tą różnicą, że w więzieniu jest miejsce na nadzieję. Czekała go kara, potem uwolnienie i życie gdzieś daleko, to samo co sobie układał w razie nieudania się zamachu, a zamach nie udał się, choć w inny sposób, niż przewidywał. Powodzenie było tak blisko, że byłby wypłoszył panu Włodzimierzowi ochotę do okrutnych drwin, dając mu taki dowód dotykalny. Tak się przynajmniej zdawało panu Verlokowi. Wpływ jego w ambasadzie wzrósłby niesłychanie, gdyby — gdyby żonie nie była przyszła niefortunna myśl wyszycia adresu na paltocie brata. Nie wiedząc o tem, rozmyślał, że nic nie dorówna wiekuistemu milczeniu śmierci. I z tego punktu patrząc na rzeczy, uważał że rozniesienie na miazgę Steviego, zapewniało powodzenie całej sprawy. A tymczasem wszystko przepadło bez niczyjej właściwie winy. Maleńki drobiazg sprowadził katastrofę. Coś jak poślizgnięcie się na skórze od pomarańczy i złamanie nogi...
Pan Verlok westchnął. Nie miał urazy do żony. Rozmyślał, że w czasie jego uwięzienia, będzie musiała zajmować się sklepem. A pomnąc jak bardzo uczuje brak chłopca, zaniepokoił się. Jak ona zniesie tę samotność sama zupełnie w całym domu? A gdyby nie wytrzymała, co się stanie ze sklepem? Chociaż pan Verlok pogodził się już z tem, że przestanie być tajnym agentem, nie miał zamiaru narażać się na zupełną ruinę.
Żona, siedząca w kuchni sama i w milczeniu, budziła w nim trwogę. Gdyby choć matkę miała przy sobie. Ale ta głupia stara... Trzeba koniecznie rozmówić się z żoną... Zamknął drzwi sklepu od ulicy i zagasił gaz.
Zapewniwszy sobie w ten sposób samotność, poszedł do pokoju za sklepem i zajrzał do kuchni. Pani Verlokowa siedziała na tem miejscu, na którem zasiadał zwykle biedny Stevie do rysowania swoich nieskończonych kółek. Ręce trzymała złożone na stole, głowę oparła na rękach. Zwykła jej obojętność i brak ciekawości, ułatwiające zgodne pożycie, teraz w tej tragicznej chwili, stawały na przeszkodzie wyznaniom. Pan Verlok odczuwał boleśnie tę trudność. Chodził naokoło stołu, jak wielkie zwierzę po klatce.
Mijając drzwi, spoglądał na żonę. Nie lękał się jej. Wyobrażał sobie wciąż, że jest przez nią kochany. Ale nie przyzwyczaiła go do zwierzeń. Nie umiał opowiedzieć jej teraz tego, co sam odczuwał niejasno: że niekiedy okrutne przeznaczenie sprzysięga się na ludzi. Nie mógł jej opowiedzieć, że można być prześladowanym przez widmo człowieka o pełnej, wygolonej twarzy, dopóty, aż się zdobędzie na czyn szalony, żeby się uwolnić od prześladowcy...
Na myśl o pierwszym sekretarzu ambasady, pan Verlok stanął na progu i, zaciskając pięści, wyrzekł:
— Nie wiesz, z jakiem bydlęciem miałem do czynienia...
Obszedł znowu stół naokoło i znowu stanął na progu:
— Po tylu latach! Taki człowiek, jak ja! A przecież w tej grze narażałem głowę. Bo ty tego nie wiesz. Naturalnie. Po co miałem ci opowiadać, że każdej chwili przez te siedem lat naszego pożycia groziło mi pchnięcie sztyletem. Nie dręczyłbym tak nigdy kobiety, która mnie kocha. Nie potrzebowałaś tego wiedzieć.
Pan Verlok przeszedł się znowu po pokoju.
— Jadowita gadzina! — zawołał. — Wciągnąć mnie w taką awanturę! Takiego człowieka, jak ja! Wielu ludzi, najwyżej położonych na tym świecie, mnie zawdzięcza, że dotąd chodzi po świecie! Takiego człowieka dostałaś za męża, moja dzieweczko!
Pani Verlokowa wyprostowała się. Ale ręce trzymała ciągle wyciągnięte na stole. Pan Verlok wpatrywał się w jej plecy.
— W ciągu ostatnich lat jedenastu, nie było uplanowanego zamachu, w którym nie umaczałbym rąk, z narażaniem życia. Iluż to przeklętych rewolucyonistów wyprawiłem z bombami w kieszeni po to, żeby ich schwytano na granicy! Stary baron znał moją wartość. A tu nagle występuje taka świnia. Nie znająca się na niczem, dokuczliwa świnia!
Pan Verlok zeszedł po dwóch schodkach do kuchni, wziął kubek z szafy i poszedł do wodociągu.
— Stary baron nie popełniłby takiego złośliwego szaleństwa, żeby mnie sprowadzić do siebie u jedenastej rano... Jest tu paru takich, którzy, zobaczywszy mnie wychodzącego stamtąd, nie zawahaliby się rozstrzaskać mi głowy. I wystawiać na takie głupie niebezpieczeństwo człowieka takiego, jak ja!
Pan Verlok odkręcił kurek i wlał w siebie trzy kubki wody dla ugaszenia dziwnego ognia, który go trawił. Ten człowiek, niezdolny do pospolitej pracy, jakiej społeczeństwo potrzebuje od swoich skromniejszych członków, spełniał swoje tajemne obowiązki z niezmordowaną gorliwością. Był w nim pewien podkład uczciwości. Uczciwym był względem tych, którym służył i względem tych, dla których miał uczucie. Postawił kubek.
— Gdyby nie szło o ciebie, porwałbym tego bydlaka za gardło i wsadził mu głowę w kominek... Dałbym radę tej wygolonej, różowej gębie...
Wywnętrzając się poraz pierwszy przed żoną, wstrząsany tylu różnemi wyruszeniami, zapomniał o Steviem i jego losie. Zapomniał w tej chwili o jego mglistem istnieniu. I dlatego, gdy spojrzał na żonę, zadziwił go wyraz jej oczu. Zdawało się, że patrzy ona uporczywie, na coś za plecami pana Verloka. Zrobiło to na nim tak silne wrażenie, że obejrzał się za siebie. Ale nie było tam nic, oprócz bielonej ściany.
— A nie spieszyłby się z wołaniem policyi — mówił dalej pan Verlok. — Nie śmiałby. A wiesz dlaczego?
— Nie wiem — odpowiedziała żona głosem bezdźwięcznym, nie patrząc na niego. — O czem mówiłeś?
Pana Verloka ogarnęło głębokie zniechęcenie. Przeżył dzień pełen, wrażeń i nerwy jego były do najwyższego stopnia rozstrojone. Po całym miesiącu szalonego niepokoju, zakończonego nieprzewidzianą katastrofą, miotany burzą umysł pana Verloka, łaknął spokoju. Karyera jego, jako tajnego, agenta, skończyła się: ale może przynajmniej zdoła dziś przespać noc spokojnie. Spojrzawszy na żonę, zwątpił o tem. Zdobył się na perswazye.
— Uspokój się, moja dzieweczko — wyrzekł ze współczuciem — co się stało, już się nie odstanie...
Pani Verlokowa wzdrygnęła się, choć blada jej twarz pozostała nieruchoma. Mąż zaś, patrząc na nią, przemawiał z powagą.
— Połóż się. Potrzebujesz się dobrze wypłakać...
Gdyby Stevie umarł był w swem łóżku, pod okiem i w objęciach zrozpaczonej siostry, ból jej znalazłby zapewne ulgę w gorzkich i czystych łzach. Ale opłakane okoliczności śmierci chłopca, które w oczach pana Verloka przedstawiały szczegół mniejszej wagi, jako cząstka wielkiej katastrofy, zatamowały źródło łez pani Verlokowej. Serce zmrożone jak bryła lodu, przejmowało ją wewnętrznym dreszczem i nadawało twarzy martwą nieruchomość. Charakter jej, mimo filozoficznej obojętności, był w gruncie gwałtowny i skłonny do macierzyńskich uczuć. I teraz, milcząc — rozpamiętywała swe życie, wywoływała obrazy, włączone z nieszczęśliwą egzystencyą Steviego od lat najmłodszych. Widziała siebie, układającą do snu braciszka, przy świetle jedynej świecy, na najwyższem piętrze domu, którego parter roztaczał blaski jarzącego światła i wspaniałych szyb sklepowych, jak w zaczarowanym pałacu. Przypominała sobie, jak czesała włosy chłopczyny, jak ubierała go w fartuszek, ona — sama mała dziewczynka w fartuszku i jak pocieszała te drobną, prześladowaną istotkę, choć sama była niewiele od niej większa, lecz mniej prześladowana. I przemknęły jej wspomnienia odwróconych ciosów — (które nieraz spadały na jej własną główkę); i drzwi konwulsyjnie, choć na krótko, przytrzymywanych, przed rozłoszczonym człowiekiem; i szczypców kominkowych rzuconych raz, (niedaleko padły) co uciszyło na chwilę nawałnicę, niemem zadziwieniem, zanim padł piorun... A wszystko odegrywało się przy towarzyszeniu klątw człowieka, zranionego w swej dumie ojcowskiej tem, że spadła nań klątwa „syna, zaślinionego idyoty i córki dyablicy!“ Jej to nadano tę nazwę, przed dawnemi laty...
Teraz odezwały się te słowa w jej pamięci — a potem smętny cień umeblowanych pokojów na placu Belgrawii osunął się na jej barki. Przygnębiające wspomnienie niezliczonych tac ze śniadaniem, roznoszonych w górę i na dół, po schodach bez końca i nieustannego trudu zamiatania, okurzania, mycia, od suteren do strychu; kiedy niedołężna matka, suwając opuchniętemi nogami, gotowała w ponurej kuchni, a biedny Stevie — nieświadomy cel całej tej nużącej pracy — czyścił buty lokatorów nad zlewem kuchennym.
Lecz nagle, od tego obrazu wionęło na nią upalne powietrze londyńskiego lata i ukazała się postać młodego człowieka, w odświętnym garniturze, w słomianym kapeluszu na ciemnych włosach, z drewnianą fajeczką w ustach. Serdeczny i wesoły, był on ponętnym towarzyszem podróży po szumiącej fali żywota; ale łódkę miał małą. Było w niej miejsce dla dziewczęcia — pomocnicy przy wiosłowaniu — ale nie dla podróżnych. Pozwolono mu więc odpłynąć samotnie, od progu domu na placu Belgrawii, a Winnie odwróciła pełne łez oczy. Nie był lokatorem. Lokatorem był pan Verlok — ociężały, wysypiający się długo rankiem, żartobliwy, patrzący na nią z pod kołdry z wyraźnem zajęciem, zaopatrzony zawsze w pieniądze. W leniwie płynącej rzece jego żywota nic nie szumiało, nic nie połyskiwało. Płynęła ona podziemnem korytem, przez nieznane miejsca. Ale łódź miał obszerną i z milczącą wspaniałomyślnością, zgodził się zabrać do niej podróżnych...
Pani Verlokowa rozpamiętywała siedm lat zapewnionego bytu dla brata, za co sumiennie płaciła ze swej strony i siedm lat spokoju domowego, przeradzającego się w zaufanie, w uczucie spokojne i głębokie, jak stojąca woda w sadzawce, której powierzchnia drgnęła czasem przelotnie, gdy przechodził mimo towarzysz Ossipon, barczysty anarchista, z bezwstydnie wyzywającem spojrzeniem, którego wyrazistość musiała zrozumieć każda kobieta.
A teraz stanął przed oczyma pani Verlokowej obraz, widziany przed dwoma zaledwie tygodniami. Obraz męża i biednego Stevie, idących obok siebie. Ostatnia scena egzystencyi, stworzonej przez nią: życia bez wdzięku i uroku, bez piękna i bogactwa, ale pewnego i spokojnego. I ten obraz tak wyraźnie przedstawił się jej oczom, że wyrwał jej ze zbielałych ust, bolesny i cichy szept:
— Możnaby ich wziąć za ojca i syna...
Pan Verlok zaczął znowu złowrogą swą przechadzkę.
— Ci panowie z ambasady! — warknął, — wyszczerzając zęby, jak wilk. Nauczę ich, co to jest wyrzucić na śmietnik takiego człowieka, jak ja! Mam panie język. Wszyscy się dowiedzą com robił dla nich. Nie boję się. Nie dbam już o nic! Niech wszystko wyjdzie na jaw... Nic na świecie mnie teraz nie powstrzyma — zakończył, wpatrując się w żonę.
Nie przemówiła — i pan Verlok doznał znowu zawodu. Spodziewał się, że żona coś powie. A ona siedziała wciąż nieruchoma, jak posąg. Pan Verlok przypuszczał, że żona go zrozumiała, ale wolał by to usłyszeć od niej w tej chwili. Byłoby to dla niego pewną pociechą.
Lecz pani Verlokowa nie mogła przemówić; nie panowała wcale nad swym głosem. Mogła tylko krzyczeć lub milczeć — i bezwiednie wybrała milczenie. I myślała, nie patrząc na męża:
— Ten człowiek zabrał chłopca poto, żeby go zamordować... Zabrał go z domu i wyprowadził na śmierć... Zabrał mi chłopca i zamordował go!...
Udręczała ją ta myśl, doprowadzająca do szaleństwa. Czuła ją w swych żyłach, w kościach, w głowie. Winnie, według biblijnego zwyczaju, siedziała z zasłoniętą twarzą i szatami w nieładzie, a w głowie jej rozlegały się jęki i płacze. Ale zęby miała zaciśnięte, a oczy bez łez paliła wściekłość, bo nie była ona istotą uległą. Brata kochała miłością wojowniczą i walczyła w jego obronie. Strata jego miała gorycz porażki i szał zdradzonej miłości. I nie śmierć jej wydarła Steviego; wydarł go jej pan Verlok! Zabrał go z domu — wyszedł z nim — a ona patrzyła na to, nie broniąc. Pozwoliła mu odejść — szalona. — A potem, kiedy już zamordował chłopca — powrócił do domu, do żony...
Pani Verlokowa mruknęła przez zaciśnięte zęby:
— A ja myślałam, że ma katar...
Pan Verlok usłyszał.
— Nie! — odrzekł posępnie. — Byłem tylko wzburzony. Wzburzony, bo myślałem o tobie...
Żona zwróciła zwolna głowę w jego stronę i, oderwawszy wzrok od ściany, spojrzała na męża. Stał, trzymając przy ustach końce palców, wpatrzony w ziemię.
— Nic już nie pomoże — szepnął, opuszczając rękę. — Staraj się uspokoić. Potrzeba ci będzie przytomności umysłu. To ty naprowadziłaś policyę na ślad... Nie mogłaś przewidzieć...
— Nie mogłam przewidzieć... — powtórzyła martwo pani Verlokowa.
— Nie winię cię o to. Raz dostawszy się pod klucz, będę już bezpiecznie mógł mówić. Rozumiesz mnie. Musisz być przygotowana na dwa lata rozłączenia ze mną. Łatwiej to przyjdzie tobie, niż mnie. Będziesz miała zajęcie, a ja... Uważaj Winnie! Przez te dwa lata musisz utrzymać ten sklep. Jesteś z tem dostatecznie obznajmiona. Głowę masz dobrą. A ja ci dam znać, kiedy nadejdzie pora sprzedania. Ale musisz być bardzo ostrożna. Towarzysze będą mieli oko na ciebie. Nikt nie powinien wiedzieć co zamierzasz! Nie życzę sobie mieć roztrzaskaną głowę lub dostać sztyletem w plecy nazajutrz po wyjściu z więzienia.
Tak mówił pan Verlok, rozmyślając przezornie o przyszłości. Stanowisko jego przepadło. Był spokojny. Nie przesadzając niebezpieczeństwa starał się wpoić w żonę jasne pojęcie o ich położeniu. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Zanadto cię kocham — powiedział, śmiejąc się nerwowo.
Blady rumieniec pokrył twarz Winifredy. Skończywszy z widmami przeszłości, nietylko usłyszała, ale i zrozumiała słowa wyrzeczone przez męża. Ale w jej głowie kłębiła się uporczywie myśl, że ten człowiek, z którym przeżyła bez wstrętu siedm lat, „zabrał biednego chłopca poto, żeby go zamordować“. Ten człowiek — do którego przywykła — ten człowiek — któremu ufała — zabrał z domu chłopca i wyprowadził go na śmierć!
Siedziała nieruchoma, przed nią przesuwała się postać męża, jak zwykle w kapeluszu i paltocie, a jego stopy deptały jej po mózgu, zadając ból fizyczny. Rozszerzone jej źrenice ścigały chodzącego, ponuro i bacznie. Pan Verlok snuł dalej swe plany. Wierzył, że uda mu się uniknąć zemsty rozżartych rewolucyonistów. Wiedział, o ilu niegodziwościach i o ilu zasługach ludzie umieją zapomnieć przez dwa lata — przez dwa długie lata! Chciał dodać odwagi biednej kobiecie. Po uwolnieniu znikną razem, bez śladu. Potrafi to wykonać...
Ale ten ton ufności zwrócił uwagę pani Verlokowej, która nie zważała na słowa. Co dla niej teraz znaczyły słowa? Czarne jej oczy goniły za człowiekiem, który opowiadał jej, że ujdzie kary — ten człowiek, który zaprowadził na śmierć biednego Stevie!
Pan Verlok opowiadał łagodnie, że czekają ich jeszcze lata spokoju: żyć będą cicho i w ukryciu. Zdaleka od Anglii, naturalnie. Nie można było wymiarkować czy miał na myśli Hiszpanię — czy Południową Amerykę...
Ostatnie wyrazy zrobiły wrażenie na Winifredzie. Ten człowiek mówił o wyjeździe: siłą nawyknienia nasunęło się jej pytanie:
— A co będzie ze Steviem?
Ale wnet opamiętała się. Nie idzie już o niego... Biedny chłopiec, porwany został z domu i zamordowany... Nie żyje...
I nagle zrozumiała, że nie ma potrzeby siedzieć tu w kuchni, w tym domu, z tym człowiekiem — kiedy Stevie już nie żyje... I zerwała się, jakby podrzucona sprężyną. Pan Verlok przyglądał się jej troskliwie.
— Zaczynasz przychodzić do siebie — wyrzekł z niepokojem.
Cóś dziwnego w jej czarnych oczach zmieszało go. A w tej właśnie chwili pani Verlokowa uczuła się wyzwoloną z wszelkich ziemskich więzów. Odzyskała wolność. Nic jej już nie łączyło z tym człowiekiem. Pan Verlok byłby zgorszony, gdyby mógł przeniknąć jej myśli. Ale dalekim był od tego. Postarzał się, utył, ociężał, ale zawsze żywił przekonanie, że może być — i że jest kochany dla swoich powabów. Zobaczywszy, że żona wychodzi z kuchni, doznał zawodu.
— Gdzie idziesz? — zawołał trochę cierpko. Na górę?
Pani Verlokowa już na progu — odwróciła się na wołanie. Bezwiedny popęd, zrodzony z obawy przed dotknięciem tego człowieka, skłonił ją do lekkiego skinienia głową i poruszenia warg, które zaślepienie mężowskie pana Verloka uznało za uśmiech.
— Dobrze robisz — powiedział szorstko. — Potrzeba ci spokoju i wypoczynku. Idź! Ja tam niedługo przyjdę...
Pani Verlokowa spełniła rozkaz machinalnie. Mąż patrzył za nią. Znikła na schodach. Sprawiło mu to pewien zawód. Byłby wolał, gdyby mu się rzuciła w objęcia. Ale zdobył się na pobłażliwość. Winnie była zawsze milcząca i w sobie zamknięta, a pan Verlok też zwykle nie szafował czułościami i słowami. Ale dziś nie był zwyczajny wieczór. To była chwila taka, w jakiej człowiek potrzebuje pociechy i pokrzepienia czyjemś współczuciem i przywiązaniem. Westchnął i zagasił gaz w kuchni. Miał szczere współczucie dla żony i niemal łzy w oczach, gdy, stojąc w pokoju za sklepem, rozmyślał o samotności, jaka jej zagraża. I z tego jeszcze względu żałował bardzo, że Stevie opuścił ten niemiły świat. Pomyślał z żalem o jego zgonie. Żeby tylko ten chłopiec nie był tak głupio wysadził się w powietrze!
Nienasycony głód, jaki często objawia się po wysiłku przebytych niebezpieczeństw, dał się znowu uczuć panu Verlokowi. Spojrzał na kawał wołowiny leżącej na stole, niby pogrzebowa stypa biednego Stevie i zabrał się do jedzenia. Jadł chciwie, bez umiarkowania, krając grube plastry mięsa ostrym nożem kuchennym, i połykał je bez chleba. W trakcie tego posiłku zwrócił uwagę na to, że nie słyszy kroków żony w sypialnym pokoju. Myśl, że może ją zastać siedzącą na łóżku wśród ciemności, nietylko odjęła mu apetyt, ale i chęć pójścia na górę. Położywszy nóż, zaczął uważnie nadsłuchiwać.
Usłyszał wreszcie jakiś ruch. Winnie przeszła przez pokój i otworzyła okno. Po chwili zamknęła je zwolna, a potem postąpiła parę kroków i usiadła. Pan Verlok usłyszał, że obuwa się na ulicę. Wzruszył lekko ramionami i odszedłszy od stołu stanął przed ogniem plecami obrócony do niego, z głową na bok przechyloną, ogryzając znowu końce paznogci. Nadsłuchiwał jej ruchów. Chodziła po pokoju, zatrzymując się to przed szafą, to przed komodą. Ciężar niesłychanego znużenia, plan całego dnia pełnego wstrząśnień i niespodzianek unicestwił zupełnie energię pana Verloka.
Nie podniósł oczu, dopóki nie usłyszał, że żona schodzi ze schodów.
Pani Verlokowa otworzyła okno, i chciała zawołać: „Ratujcie! Morderca!“ albo też rzucić się przez nie. Bo nie wiedziała co robić, ze swoją odzyskaną wolnością. Ulica, ciemna i pusta od końca do końca, zdawała się trzymać stronę tego człowieka, tak pewnego bezkarności. Winnie zalękła się, że nikt nie przyjdzie, choćby zawołała. A instynkt samozachowawczy powstrzymał ją od rzucenia się w tę ciemną, błotnistą przepaść. Zamknęła okno i ubrała się, chcąc wyjść na ulicę inną drogą. Ubrała się zupełnie i nawet zawiązała woalkę na kapeluszu. Gdy zeszła do oświetlonego pokoju za sklepem, pan Verlok zauważył nawet ręczny woreczek, zawieszony na jej lewej ręce... Naturalnie, chce uciec do matki.
Pomyślał, że kobiety są nieznośne. Ale wspaniałomyślnie powstrzymał się od gorzkiego uśmiechu, lub lekceważącego gestu. Spojrzał tylko na drewniany zegar na ścianie i rzekł z wymuszonym spokojem:
— Dwadzieścia pięć minut po ósmej. Winnie. Niema sensu jechać tak późno. Nie zdążyłabyś już dziś powrócić.
Pani Verlokowa zatrzymała się. A on dodał ociężale:
— Matka pójdzie spać, zanim przyjedziesz. Z taką nowiną niema się co spieszyć...
Ale pani Verlokowa nie myślała bynajmniej jechać do matki. Wzdrygnęła się na samo to przypuszczenie, a potrąciwszy o krzesło usiadła; poprostu chciała uciec z tego domu.
— Choćbym miała do śmierci chodzić po ulicach... — myślała.
W kapeluszu i woalce miała minę osoby, przybyłej chwilowo w odwiedziny. Jej uległość i spokój wprowadziły w błąd męża, a widok ubranej do wyjścia postaci drażnił go.
— Pozwól sobie powiedzieć, Winnie — zaczął surowo że powinnaś być tutaj, zanim policya przyjdzie po mnie. Nie potępiam cię — ale to przecie twoje dzieło. Zdejm lepiej ten przeklęty kapelusz. Nie pozwolę ci wyjść moja stara! — zakończył łagodniej.
Pani Verlokowa przyjęła rozkaz ponuro i opornie. Ten człowiek, który zabrał chłopca z domu, i powiódł na śmierć — teraz zabraniał jej wyjść... Naturalnie. Teraz — gdy zamordował Steviego — nie pozwoli jej wyjść nigdy. Będzie chciał zatrzymać ją tu na zawsze. Mogłaby wymknąć się, otworzyć drzwi, uciec. Ale dogoniłby ją, pochwycił w pół i przywlókł napowrót do domu. Jej zmącony umysł pracował usilnie. Mogłaby tego człowieka drapać, kopać, kąsać — ugodzić nożem, ale do ugodzenia potrzeba noża. I siedziała tak we własnym domu, ubrana w kapelusz, zawoalowana, jak zamaskowany i tajemniczy gość, przybyły w zagadkowych zamiarach.
Wspaniałomyślność pana Verloka miała też granice. Żona doprowadziła go w końcu do rozpaczy.
— Czy nie możesz mi odpowiedzieć? Masz doskonały sposób doprowadzenia człowieka do wściekłości. O, znam ja te twoje głuchonieme figle! Widziałem je już nieraz. Ale teraz nie pora na to... Zdejm to zaraz. Człowiek nie wie, czy mówi do żywej kobiety, czy do umarłej? Wyciągnął rękę i zerwał jej woalkę, odsłaniając spokojną, martwą twarz, o którą jego nerwowe rozdrażnienie rozbiło się, jak szklana bańka rzucona na skałę.
— Tak będzie lepiej — wyrzekł, chcąc pokryć swoje uniesienie, i powrócił do kominka.
Nie przyszło mu wcale do głowy, że żona może go opuścić. Zawstydził się trochę, bo ją kochał i był wyrozumiały. Co więcej mógł zrobić? Powiedział już wszystko. Uniósł się znowu...
— Na miłość Boską! Wiedz o tem, żem szukał na prawo i lewo. Narażałem się, szukając takiego, ktoby się podjął tej przeklętej roboty. I mówię ci, że nie znalazłem nikogo, dość szalonego, lub... głodnego. Za cóż mnie bierzesz? Za mordercę? Chłopiec zginął. Czy myślisz, że chciałem go wysadzić w powietrze? Zginął. Skończyły się jego troski. A nasze dopiero się zaczynają, dlatego właśnie, że on zginął. Nie winię cię. Ale zechciejże zrozumieć, że to był poprostu przypadek, taki sam przypadek, jakby go przejechał omnibus przy przechodzeniu na drugą stronę ulicy...
Cierpliwość jego wyczerpała się, bo był człowiekiem — nie potworem, za jakiego uważała go żona. Umilkł i chrapnął, a wąsy jego najeżyły się, odsłaniając białe zęby, co mu nadało wyraz zadumanego zwierzęcia, z małą głową, posępniejszego od foki.
A to, co się stało, stało się zarówno z twojej, jak mojej winy. Tak! Możesz na mnie patrzeć ile ci się spodoba. Zabij mnie, jeżeli choć na chwilę pomyślałem użyć chłopca do tej roboty! Ty mi go narzucałaś wtedy, kiedy zachodziłem w głowę, jak ratować nas wszystkich z niebezpieczeństwa. Co za dyabeł cię skusił?.. Możnaby myśleć, żeś to robiła umyślnie. I nic teraz nie pomoże twoje wpatrywanie się we mnie i twoje głuchonieme miny...
Chrapliwy, przyciszony głos umilkł. Pani Verlokowa nie odpowiedziała. A w obec jej milczenia, mąż zawstydził się znowu. Ale, jak często zdarza się ludziom spokojnym, zawstydziwszy się, wysunął nowy zarzut:
— Masz dyabelski sposób milczenia — zaczął, nie podnosząc głosu. — Można od tego oszaleć. Twoje szczęście, że nie unoszę się tak łatwo, jak inni, choć muszę patrzeć na twoje głuchonieme sposoby. Bo jestem do ciebie przywiązany, ale nie pozwalaj sobie zanadto, nie pora na to. Musimy teraz myśleć, co dalej robić. Nie pozwolę ci wyjść dziś wieczorem i lecieć cwałem do matki z jakiemiś głupiemi wieściami o mnie. Nie pozwolę na to! Nie łudź się: jeżeli uważasz, że zabiłem chłopca, to i ty zabiłaś go razem zemną.
Tak wyraźne uczucia i tak szczere słowa nie były nigdy dotąd wygłoszone w tym domu, utrzymywanym z zapłaty za tajemniczą robotę i za sprzedaż zagadkowych towarów. Pan Verlok wyrzekł je, bo czuł, że go skrzywdzono. Żona wysłuchała go spokojnie i powstała z krzesła, jak gość, który się żegna. Zwróciła się ku mężowi z wyciągniętą ręką, jakby do milczącego pożegnania. Woalka, zwieszająca się jednym końcem z kapelusza, raziła przy jej wymuszonych ruchach. Ale gdy pani Verlokowa doszła do kominka, nie zastała tam już męża. Nie podnosząc oczu, poszedł położyć się na sofie. Był zmęczony, dotknięty w najsłabszą stronę. Jeżeli żona zechce dalej dąsać się w tem strasznem milczeniu... A była mistrzynią w tej domowej sztuce. Pan Verlok rzucił się ciężko na sofę, nie uważając, swoim zwyczajem, na kapelusz, który przyzwyczajony sam myśleć o swym losie, potoczył się dla bezpieczeństwa pod stół.
Pan Verlok był zmęczony. Reszta jego nerwowej siły wyczerpała się w ciągu tego dnia, pełnego zdumiewających niepowodzeń. Człowiek nie jest z kamienia. Niech dyabli porwą wszystko! Wyciągnął się wygodnie w paltocie. Jedna poła paltota zwieszała się na ziemię. Leżał na wznak. Ale pożądał dokładniejszego wypoczynku, pragnął snu, paru godzin rozkosznego zapomnienia. Przyjdzie i na to czas. A teraz odpoczywał. I myślał:
— Chciałbym, żeby dała temu pokój. To może doprowadzić do rozpaczy...
Pani Verlokowa, zamiast skierować się do drzwi, stała oparta plecami o gzems kominka. Dziki wyraz twarzy nadawała jej spadająca na policzek woalka i nieruchomość czarnych oczu, chłonących światło, bez śladu blasku.
Na sofie pan Verlok wyciągał się rozkosznie i wyrzekł z głębi serca, przytłumionym głosem:
— Bodajbym nigdy nie był widział Greenwich i wszystkiego, co do niego należy...
Słowa te, wyrzeczone stłumionym głosem, obiły się o skamieniałą głowę pani Verlokowej. Rzecz nie do uwierzenia — ale oczy jej zrobiły się jeszcze większe. Słowa męża obudziły w niej wspomnienie. Greenwich! Tam chłopiec znalazł śmierć. W parku, połamane gałęzie, poszarpane liście, żwir, strzępy ciała, pomiażdżone kości — wylatujące w górę jak fajerwerk... Przypomniała sobie teraz to, co usłyszała i stworzyła w myśli z przerażającą dokładnością. Musieli zgarniać łopatą... Wstrząsana dreszczem, ujrzała przed sobą ten stos trupich odpadków, zgarnianych z ziemi... Zamknęła z rozpaczą oczy, przed któremi zjawiła się oderwana głowa Steviego, zawieszona w próżni, zanim rozpłynęła się powoli, jak ostatnia gwiazda fajerwerkowego przedstawienia. Pani Verlokowa otworzyła oczy.
Twarz jej już nie była skamieniała. Zmieniły się rysy i spojrzenie; nabrały odmiennego, dziwnego wyrazu. Pani Verlokowa już nie miała żadnych wątpliwości, oprzytomniała, odzyskała wolę. Ale pan Verlok nie widział tego wszystkiego. Leżał, wypoczywając po nadmiernem zmęczeniu. Nie chciał w tej chwili myśleć o żadnych kłopotach — a tem bardziej o zatargach z żoną. Milczenie jej uważał za objaw pomyślny. Teraz była chwila odpowiednia do zawarcia zgody. Dość długo już to trwało. Przerwał milczenie, wołając ją półgłosem:
— Winnie!
— Jestem! — odrzekła posłusznie.
Odzyskała przytomność, odzyskała władzę nad głosem: uczuła się wolną, niezależną. Umowa skończona... I dlatego odpowiedziała z taką gotowością. Nie chciała, ażeby mąż powstał z sofy. Udało się jej to. Nie poruszył się nawet, ociągała się przez chwilę. Twarz jej była pogodna. Głowę i ramiona pana Verloka zasłaniała wysoka poręcz sofy. Winnie patrzyła na jego nogi...
Stała tak tajemniczo spokojna, otrzeźwiona, dopóki pan Verlok nie zawołał rozkazująco, usuwając się trochę, żeby dla niej zrobić miejsce na brzegu sofy:
— Chodź do mnie!
Powiedział to tonem, który możnaby uważać za szorstki, lecz pani Verlokowa znała ten ton, bo tak przemawiał do niej zawsze w chwilach zalotów...
Poszła na wezwanie, jak gdyby była jeszcze uległą żoną, związaną z tym człowiekiem nierozerwalnymi węzłami. Mijając stół, prawą ręką musnęła zlekka jego krawędzi — a gdy się zwróciła do sofy, kuchenny nóż znikł ze stołu... Pan Verlok usłyszał skrzypnięcie podłogi. Czekał. Pani Verlokowa szła. Ale za każdym krokiem rosło jej podobieństwo do brata, jak gdyby bezdomna dusza Steviego znalazła schronienie w łonie jego siostry, opiekunki i obronicielki. To samo opadnięcie dolnej szczęki — nawet taka sama, lekka rozbieżność źrenic... Ale pan Verlok tego nie widział. Leżał na grzbiecie i wpatrywał się w sufit. Zobaczył dopiero na suficie i na ścianie, poruszający się cień ręki z nożem kuchennym w zaciśniętej dłoni. Cień zamigotał w górę i na dół. Miał czas rozeznać rękę i oręż...
Miał czas zrozumieć w całej pełni złowróżbne zjawisko i odczuć posmak śmierci, chwytającej go za gardło. Żona jego straciła zmysły — chce go zamordować!... Miał czas pomyśleć o obronie, o ucieczce za ciężki stół, gdzie krzesłem mógł powalić na ziemię morderczynią...
Ale zabrakło mu czasu do poruszenia ręką lub nogą. Nóż utkwił w jego sercu. I ugodził trafnie. W ten cios pani Verlokowa włożyła dziedzictwo odległych, nieznanych przodków — dzikość epoki jaskiniowej i niezrównoważoną nerwową wściekłość epoki alkoholików. Pan Verlok, tajny agent ambasady, osunął się na bok pod gwałtownością zadanego ciosu i skonał, nie drgnąwszy, nie dokończywszy wyrazów: „Co ro...“ wyszeptanych jako protest.
Pani Verlokowa wypuściła z ręki rękojeść noża i zdumiewające jej podobieństwo do brata znikło. Odetchnęła głęboko, pierwszy raz od tej chwili, gdy inspektor Heat podał jej oderwany od paltota Steviego szczątek sukna z wypisanym adresem. Oparła się na złożonych rękach o poręcz sofy. Wybrała tę wygodną postawę nie dla czuwania przy ciele pana Verloka, lub wpatrywania się w coś, lecz dla tego, że cały pokój wirował w koło niej tak, jakby stał na morskich falach, w czasie burzy. Winnie była oszołomiona, lecz spokojna. Odzyskała wolność zupełną: nie pragnęła nic i nic już nie miała do czynienia odkąd Stevie przestał potrzebować jej opieki. Nie myślała nic. Stała nieruchoma. Tak samo nieruchoma była śmiertelna powłoka pana Verloka na sofie. Gdyby nie to, że pani Verlokowa oddychała, nie byłoby między tem dwojgiem żadnej różnicy. Panowało to samo zgodne milczenie, które stanowiło podstawę ich cnotliwego pożycia. Bo było ono rzeczywiście uczciwe i pokrywało uczciwymi pozorami wątpliwości, jakie mogłyby powstać z tajnego rzemiosła męża i handlu podejrzanymi towarami.
Pani Verlokowa zwolna podniosła głowę i spojrzała na zegar. Dopiero teraz usłyszała jego tykotanie. Zwykle chodził cicho: dlaczego więc w tej chwili odzywał się tak głośno? Brakowało dziesięciu minut do dziesiątej... Ale spostrzegła, że odgłos nie pochodzi z zegara. Posępnemi oczyma przesunęła po ścianach, nadsłuchując, skąd ten odgłos? — Tik. Tik. Tik...
Po chwili pani Verlokowa spojrzała swobodnie na ciało męża. Postawa jego była tak naturalna i spokojna, że mogła patrzyć na niego bez zakłopotania. Pan Verlok wylegiwał się swoim zwyczajem na sofie. Zdawało się, że mu jest dobrze.
Ciało leżało tak, że twarzy jego nie widziała wdowa. Piękne jej, ociężałe oczy, idąc w kierunku szmeru, spotkały płaski przedmiot, wystający poza krawędź sofy. Rękojeść kuchennego noża. Rzecz zwykła: niezwykłe było tylko to, że nóż tkwił w paltocie pana Verloka i to, że coś z niego spływało. Ciemne krople padały na podłogę, coraz częściej, szemrząc jak zegar, idący coraz prędzej. Szmer ten przemienił się potem w pluskanie. Pani Verlokowa przyglądała się temu i na twarz jej zaczął występować wyraz niepokoju. Pluskało coś, płynęło, prędko, gęsto... coś ciemnego... Krew!
W obec tego nieprzewidzianego widoku, panią Verlokową opuściła obojętność. Zebrała w rękę fałdy sukni i z krzykiem rzuciła się ku drzwiom, jakby ten strumień zagrażał powodzią. Spotkawszy na drodze stół, odepchnęło go z taką siłą, że odbił się daleko i padł ze strasznym łoskotem, a zanim półmisek z mięsem rozbił się z trzaskiem na podłodze.
Potem nastała cisza. Pani Verlokowa, dobiegłszy do drzwi stanęła. I tylko kapelusz leżący na środku pokoju, porzucony przez upadek stołu, zakołysał się lekko na swej okrągłej główce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Maria Gąsiorowska.