Tajny agent (tłum. Gąsiorowska)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Tajny agent
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. The Secret Agent
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH.
JÓZEF CONRAD.
(Korzeniowski).


Tajny agent
Przekład z angielskiego
M. G.





WARSZAWA
DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70.
1908.






I.

Pan Verlok, wychodząc rano, pozostawił sklep pod opieką brata żony. Mógł to uczynić, ponieważ w sklepie bywał ruch mały w ciągu dnia, a właściwie — nie było wcale ruchu do samego wieczora. Pan Verlok niewiele dbał o sprawy sklepowe. Zresztą żona jego czuwała nad swym bratem.
Sklep był mały i dom także mały. Jeden z tych posępnych domów z czerwonej cegły, których było mnóstwo, zanim w Londynie nastała epoka przebudowywania miasta. Sklep mieścił się w małej, kwadratowej kliteczce, z oknem o niewielkich szybach. We dnie, drzwi bywały zamknięte; wieczorem uchylone zlekka, lecz w sposób trochę podejrzany.
W oknie mieściła się wystawa fotografii, mniej lub więcej nieubranych tancerek; jakieś zagadkowe paczki w opakowaniu, podobnem do lekarskich specyfików; lichego gatunku żółte koperty; w wystawie, wisiały stare, francuskie, humorystyczne wydawnictwa, porozmieszczane na przeciągniętych sznurkach, jakby dla wysuszenia; ciemno-niebieska porcelanowa czarka, skrzyneczka z czarnego drzewa, buteleczki atramentu do znaczenia i gumowe stemple; parę książek o tytułach, nasuwających podejrzenie pornografii; kilka numerów starych, zagadkowych dzienników, licho drukowanych z niepokojącymi tytułami jak:Pochodnia” lub „Dzwon” — a dwa palniki gazowe, oświetlające wystawę, były zawsze przykręcone, czy to ze względów oszczędności, czy to ze względu na klijentów.
Klijenci byli albo bardzo młodzi chłopcy, którzy wystawali długo przed oknem, zanim zdecydowali się wsunąć do wnętrza; albo też ludzie średniego wieku, o powierzchowności, świadczącej, że nie obfitują w pieniądze. Niektórzy mieli kołnierze paltotów podniesione do samych wąsów, ślady błota na dolnem ubraniu, zniszczonem i lichego gatunku. A nogi, okryte tem ubraniem, cienkie i nikłe. Z rękoma zanurzonemi w kieszenie, wsuwali się bokiem do sklepu, unikając poruszenia dzwonka, wiszącego na drzwiach.
Ale ten dzwonek, zawieszony nad drzwiami, na wygiętym stalowym drucie, niełatwo było oszukać. Był wprawdzie nieuleczalnie pęknięty; lecz za najmniejszem potrąceniem, zaczynał klekotać z bezczelnym hałasem.
Klekotał — a na ten odgłos, przez szklane drzwi za lichym kontuarem, z pokoju za sklepem, wchodził pośpiesznie pan Verlok. Spojrzenie miał ociężałe; minę taką, jakby cały dzień wylegiwał się ubrany, na nieposłanem łóżku. Możnaby przypuścić, że to źle do niego usposabiało. W drobnym handlu dużo zależy od uprzejmości i miłego wyglądu sprzedającego. Ale pan Verlok znał dobrze swój proceder i nie troszczył się bynajmniej o estetyczną stronę swej powierzchowności. Spokojnie, patrząc zuchwale ociężałemi oczyma, w których głębi czaiła się jakaś zagadkowa groźba, podawał rozmaite przedmioty, najwyraźniej, najbezczelniej niewarte ceny, jakiej za nie żądał: małe tekturowe pudełeczko, na pozór nic wewnątrz nie zawierające, lub paczkę żółtych, lichych kopert, albo przybrudzony tom w papierowej okładce, z obiecującym tytułem. Niekiedy zdarzało się, że któraś z wyblakłych, pożółkłych tancerek znajdowała amatora — nabywcę, jakgdyby była istotą żywą i świeżą.
Czasem, na odgłos pękniętego dzwonka, zjawiała się pani Winifreda Verlokowa, młoda kobieta, o pełnych kształtach w opiętym staniku, o biodrach rozłożystych. Uczesana była zawsze bardzo starannie. Z miną bezdennej obojętności patrząc nieruchomemi oczyma, stawała za szańcem kontuaru. W takim wypadku klijent, jeżeli bardzo młody — zdradzał pomieszanie na widok kobiety i z wściekłością w sercu żądał naprzykład buteleczki atramentu, którą, wyszedłszy na ulicę, rzucał ukradkiem do rynsztoka.
Wieczorni goście — ludzie z popodnoszonymi kołnierzami, w miękkich kapeluszach, z brzegami opuszczonymi na same oczy, pozdrawiali panią Verlokową poufałem skinieniem głowy i, mruknąwszy niewyraźne słowo powitania, podnosili klapę kontuaru i przechodzili do pokoju za sklepem, zkąd było wejście do korytarza, a ztamtąd, po stromych schodach, na górę. Drzwi sklepowe stanowiły jedyne wejście do domu, w którym pan Verlok prowadził handel zagadkowymi towarami i uprawiał rodzinne i domowe cnoty. A te cnoty stanowiły wybitną jego cechę.
Pan Verlok był nawskroś domatorem. Jego upodobania duchowe, umysłowe i materyalne, nie ciągnęły go po za domowe progi. W domu znajdował on wygody dla ciała i spokój dla duszy, dzięki staraniom żony i pełnym szacunku względom żoninej matki.
Matka Winifredy Verlokowej była kobieta otyła, zasapana i o dużej śniadej twarzy. Pod białym czepkiem, nosiła czarną perukę. Skutkiem popuchniętych nóg nie mogła niczem się zająć. Mówiła, że pochodzi z rodziny francuskiej, co mogło być prawdą, a po długich latach małżeńskiego pożycia z handlującym przedmiotami spożywczymi kupcem, pracowała jako wdowa, wynajmując umeblowane pokoje dla panów, w domu, położonym przy skwerze, dawniej uważanym za wspaniały i dziś jeszcze zaliczającym się do wykwintnej dzielnicy Belgrawia. Topograficzne położenie zalecało dobrze te pokoje, ale mimo to, lokatorowie czcigodnej wdowy nie zawsze należeli do sfery dystyngowanej. Ale jacy byli to byli. Winifreda pomagała matce w usłudze.
Ślady francuskiego pochodzenia, którem chełpiła się wdowa po kupcu, zaznaczały się dobitnie i w Winifredzie. Przebijały się zwłaszcza w niezmiernie starannem i artystycznem ułożeniu błyszczących, ciemnych włosów. Oprócz włosów, Winnie posiadała i inne powaby: młodość, pełne, okrągłe kształty, jasną cerę i wyzywającą zagadkową powagę, która jednak nie przeszkadzała jej do rozmowy z lokatorami, prowadzonej przez nich z wielkiem ożywieniem, a z jej strony z niezachwianą uprzejmością. Pan Verlok widocznie wrażliwy był na tyle powabów. Pan Verlok nie był stałym lokatorem. Przyjeżdżał i wyjeżdżał w niewiadomych celach. Zwykle przybywał do Londynu ze stałego lądu. Jadał śniadanie w łóżku i wylegiwał się w pościeli z wyrazem błogiego zadowolenia do południa — niekiedy nawet dłużej. Ale gdy już raz wyruszył z domu, niełatwo powracał. Wychodził późno, a powracał wcześnie, o trzeciej lub czwartej rano; obudziwszy się o dziesiątej, przemawiał wesoło i grzecznie do Winifredy, wnoszącej na tacy śniadanie, ale głos miewał ochrypły i załamywał mu się często, jak głos człowieka, który mówił głośno i z wysiłkiem przez długie godziny. Jego wypukłe, o ciężkich powiekach oczy, spoglądały czule i omdlewająco; kołdrę podciągał pod samą brodę, a ciemne, wielkie wąsy spadały na grube wargi, gotowe zawsze do miodowych żarcików.
Matka Winifredy uważała pana Verloka za bardzo przyzwoitego dżentelmana. Poczciwe kobiecisko w ciągu długiego żywota, spędzonego na rozmaitego rodzaju procederach, utworzyło sobie wyobrażenie „dżentelmana” według typu właścicieli, i gospodarzy eleganckich barów. Pan Verlok zbliżał się do tego ideału — miał ten sam typ.
— Naturalnie, kupimy od matki umeblowanie — oznajmiła spokojnie Winifreda.
Umeblowane pokoje postanowiono zwinąć. Ich dalsze prowadzenie nie odpowiadało planom pana Verlok. Sprawiałoby mu to za wiele kłopotu. Nie godziłoby się z jego innymi interesami. Jakie to były interesy, nie określał bliżej; tylko po zaręczynach z Winifredą zaczął zadawać sobie trochę przymusu; wstawał przed południem, schodził na dół i gawędził uprzejmie z matką, pędzącą nieruchomy żywot w jadalni, położonej w suterenach. Głaskał kota, poprawiał ogień na kominku, i jadł tam drugie śniadanie. Z wyraźną niechęcią opuszczał zaciszne schronienie, ale mimo to bawił na mieście do późnej nocy. Nie proponował nigdy Winifredzie wycieczki do teatru, co powinien był uczynić jako uprzejmy narzeczony. Wieczory miewał zajęte. Zajęcie jego miało pewien związek z polityką, powiedział raz Winifredzie. I ostrzegł ją, że będzie musiała być bardzo uprzejmą dla jego politycznych przyjaciół. A ona, spoglądając nań prosto swemi nieruchomemi, zagadkowemi oczyma, odrzekła, że, naturalnie, będzie uprzejma.
Co więcej powiedział jej odnośnie do swego zajęcia, matka nie mogła się dowiedzieć. Młodzi małżonkowie zabrali ją razem z meblami. Nędzny wygląd sklepu zadziwił ją. Zmiana placu Belgrawii na wązką uliczkę w dzielnicy Soho dała się we znaki jej nogom. Spuchły niesłychanie. Ale za to, z drugiej strony, pozbyła się wszelkiej materyalnej troski. Ociężała dobroduszność zięcia dawała jej poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Troska przyszłości była stanowczo zapewniona, a nawet o syna Stevie, wdowa nie potrzebowała się kłopotać. Znając przywiązanie Winifredy do słabowitego chłopca, łagodność i hojność pana Verloka, matka czuła, że biedny Stevie jest zupełnie zabezpieczony na tym niemiłosiernym świecie. A w głębi serca, może i rada była, że Verlokowie nie mają dzieci. Okoliczność ta panu Verlokowi, o ile się zdawało, była zupełnie obojętna, a Winifreda znalazła ujście dla swych macierzyńskich instynktów w uczuciu dla brata, więc może było tak lepiej, dla biednego Stevie.
Bo tego chłopca trudno było zużytkować. Był wątły i ładny, pomimo wątłości i bezmyślnego opuszczenia dolnej wargi. Dzięki przymusowi szkolnemu nauczył się czytać i pisać. Ale jako chłopiec do posyłek nie miał wielkiego powodzenia. Zapominał poleceń: z drogi obowiązku zwracały go łatwo różne pokusy; zabłąkane psy i koty, za którymi gonił przez wązkie sienie, w głąb złowonnych dziedzińców; albo uliczni sztukmistrze, których produkcyom przyglądał się z otwartemi ustami, z wielką szkodą dla interesu tych, co go wysłali z poleceniami; albo uliczne dramaty koni, które upadły na bruk, wywołując z jego ust przeraźliwe krzyki współczucia, mącące zadowolenie tłumu, rozkoszującego się bezpłatnem widowiskiem. Kiedy odprowadził go na bok poważny i troskliwy policyant, okazywało się często, że Stevie zapomniał nietylko polecenia, z jakiem go wyprawiono, ale nawet własnego adresu — chwilowo przynajmniej. Nagle zapytany, zaczynał jąkać się i dławić. Zaniepokojony czemkolwiek, zezował straszliwie. Mimo to jednak nie miewał żadnych ataków (objaw pocieszający); a przed naturalnymi wybuchami zniecierpliwienia ojcowskiego, mógł zawsze, za czasów dzieciństwa, znaleźć schronienie za krótką sukienką siostry Winifredy. Z drugiej strony, można było go podejrzewać, że ukrywa w głębi swej istoty całe zapasy niesfornej złośliwości. Kiedy skończył lat czternaście, znajomy jego nieboszczyka ojca, agent zagranicznej firm konserwów z mleka, dał mu miejsce w swoim kantorze. Ale pewnego mglistego ranka, w nieobecności pryncypała, Stevie zabrał się gorliwie do puszczania fajerwerków w klatce schodowej. Wypuścił już był z powodzeniem całą seryę rac, rozpryskujących się gwiazd i świec rzymskich; a ta robota mogła mieć bardzo groźne następstwa. Straszliwy popłoch powstał w całym domu. Przeważnie urzędnicy kantorowi, dławiąc się, krztusząc, pędzili przez korytarze, pełne duszącego dymu, a cylindrowe ich kapelusze staczały się ze schodów na wyścigi za swymi właścicielami dojrzałego wieku.
Stevie nie spodziewał się osiągnąć żadnej osobistej korzyści z tego, co uczynił. Trudno było odkryć, jakie powody popchnęły go do tak niezwykłego wybryku. Dopiero po pewnym czasie, Winifredzie udało się wydobyć z niego mgliste i chaotyczne zeznania. Zdaje się, że dwaj chłopcy kantorowi wpłynęli tak na jego uczucia opowiadaniem o niesprawiedliwości i ucisku, aż doprowadzili jego współczucie dla uciśnionych do granic obłędu. Ale pryncypał, naturalnie, wydalił go, ze względu na bezpieczeństwo. Po tym altruistycznym wstępie, Stevie został zużytkowany do zmywania naczyń w suterenach domu i czyszczenia obuwia lokatorów, zamieszkujących u jego matki. Ale zajęcie to nie przedstawiało widoków na przyszłość. Lokatorowie od czasu do czasu wynagradzali go jakimś datkiem. Pan Verlok był najhojniejszym z lokatorów. Ale to wszystko nie poprawiało widoków chłopca; i kiedy Winnie oznajmiła matce o swych zaręczynach z panem Verlokiem, matka, wzdychając, i patrząc w stronę umywalni, nie mogła się powstrzymać od zapytania, co się teraz stanie z biednym Stevie?
Okazało się jednak, że pan Verlok gotów jest zabrać go razem z matką żony i meblami, stanowiącymi cały majątek rodziny. Meble poustawiano jak się dało w domu pana Verloka, a matkę pomieszczono w dwóch pokojach od tyłu, na pierwszem piętrze. Niefortunny Stevie sypiał w jednym z nich. Wtedy już miękki puszek, jak złotawa mgła, zaczął pokrywać ostre zarysy jego dolnej szczęki. Stevie pomagał siostrze w domowych zajęciach, ze ślepą miłością i posłuszeństwem. Pan Verlok uważał, że trochę zajęcia dobrze zrobi chłopcu, a wszystkie wolne chwile Stevie, zapatrzony w cyrkiel i ołówek, poświęcał rysowaniu kół na papierze. Wykonywał to bardzo umiejętnie, rozstawiając szeroko łokcie, pochylony nisko nad kuchennym stołem. Przez otwarte drzwi pokoju za sklepem siostra spoglądała na niego często, z wyrazem macierzyńskiej troskliwości.


II.

Taki to dom, takie gospodarstwo, taki handel, pan Verlok pozostawił za sobą, wychodząc na miasto o pół do jedenastej rano. Była to dla niego niezwyczajnie wczesna godzina; cała jego osoba roztaczała urok świeżości, jak rosa poranna; granatowy paltot miał niezapięty, buty lśniące; policzki świeżo wygolone aż połyskiwały, a nawet oczy o ociężałych powiekach, wypoczęte po spokojnym śnie nocnym, spoglądały ze względnym ożywieniem. Przez sztachety parku widać było jeźdźców galopujących miarowo; pary kłusujące rytmicznie, lub przejeżdżające stępa; pojedyńczych, samotnych jeźdźców, samotne kobiety, za którymi jechał groom z kokardą u kapelusza, w skórzanym pasie, zapiętym na obcisłej kurtce. Toczyły się dwukonne powozy, wśród nich przemykały się niekiedy wysłane skórą dzikiego zwierza, wiozące kobietę w strojnym kapeluszu. A na wszystko padało specyalne londyńskie słońce, o którem można to jedno powiedzieć, że wygląda, jakby krwią nabiegłe. I nawet chodnik pod stopami pana Verloka, miał ten sam odblask starego złota, na który nie padał cień ani od murów, ani od drzew, ani od postaci ludzi i zwierząt.
Pan Verlok szedł przez miasto bez cieniów, w atmosferze sproszkowanego złota, o rdzawych blaskach, padających na mury, na powozy, na dery końskie i na szerokie plecy idącego. Ale pan Verlok nie myślał o świetle. Wpatrywał się przez sztachety parku w ten obraz zamożności i zbytku. Nad tymi ludźmi należało czuwać. Zamożność i zbytek potrzebują opieki. Trzeba opiekować się ludźmi i końmi i powozami i służbą tych ludzi; trzeba czuwać nad źródłami ich bogactwa, w samem sercu miasta, i w sercu kraju. Cały społeczny porządek, zabezpieczający ich prawo próżniactwa, musi być strzeżony od zamachów płytkiej zawiści. To było niezbędną koniecznością — i pan Verlok zatarłby ręce z zadowolenia, gdyby nie to, że odczuwał wstręt do każdego, zbytecznego ruchu. Lenistwo jego nie było może hygieniczne, lecz było mu przyjemne. Praktykował je z pewnego rodzaju fanatyzmem, a raczej z fanatyczną bezwładnością. Syn ludzi pracujących, przeznaczony sam do życia ciężkiej pracy, upodobał sobie lenistwo, skutkiem wpływów równie niezrozumiałych, jak pociąg do jednej kobiety, wśród tysiąca innych. Był zanadto leniwy, nawet na zwykłego demagoga, na mówcę robotniczego, na przywódcę ludzi pracy. To było dla niego już zanadto męczące. Pożądał dogodniejszych form bytu; być może, że żywił filozoficzną niewiarę co do skuteczności wszelkich ludzkich wysiłków. Bo pan Verlok nie był pozbawiony inteligencyi.
Obojętny i ociężały, jak dobrze utuczony karmnik, szedł, stąpając ciężko, nogami obutemi w błyszczące buty. Można go było wziąć za zamożnego rzemieślnika, zajętego interesami zawodowymi: mógł być równie dobrze fabrykantem ram jak ślusarzem, lub majstrem jakiegoś innego rzemiosła. A jednak było w nim coś, czego żaden rzemieślnik nie może nabyć w swej zawodowej pracy, choćby nawet wykonywanej niekoniecznie uczciwie. Była to jakaś nieokreślona cecha, odznaczająca ludzi, którzy żyją z występków, słabości i szaleństw ludzkiego rodzaju: jakieś piętno, wspólne utrzymującym domy gry i miejsca rozpusty: prywatnym detektywom i agentom wywiadowczym; właścicielom szynkowni i sprzedawcom cudownych środków lekarskich.
Nie dochodząc do Knightsbridge, pan Verlok skręcił na lewo, z głównej, hałaśliwej ulicy, pełnej omnibusów, dorożek i powozów. Pod kapeluszem, zsuniętym trochę w tył, widać było jego włosy starannie wyszczotkowane i gładko ułożone; bo pan Verlok szedł do… ambasady. Szedł ulicą cichą i majestatyczną. Zdawało się, że tam na tej ulicy, życie upływa według odrębnych praw — że tam nikt nie umiera! Kołatki przy drzwiach połyskiwały świetnym blaskiem, szyby w oknach lśniły się czystością. Wszędzie cisza. Zdala tylko zaturkotał, czasem wózek mleczarza; albo chłopak od rzeźnika powożący z majestatyczną obojętnością woźnicy rydwanu, biorącego udział w igrzyskach olimpijskich, ukazał się, usadowiony wysoko, na wielkich, czerwonych kołach. Spłoszony kot przemknął się pod nogami pana Verloka i zapadł w najbliższej suterenie, a opasły policyant, obcy na pozór wszelkiemu wzruszeniu, ukazał się niespodzianie, lecz nie zwrócił uwagi na przechodzącego.
Pan Verlok doszedł do Chesham Square i zatrzymał się przed bramą. Było jeszcze tak wcześnie, że odźwierny wybiegł ze swej loży, walcząc z opornym lewym rękawem liberyjnego surduta. Miał czerwoną kamizelkę, spodnie do kolan, twarz rozgrzaną. Pan Verlok pokazał mu kopertę z herbem ambasady i przeszedł mimo. Ten sam talizman ukazał lokajowi, który otworzył drzwi i wpuścił go do przedsionka.
Jasny ogień płonął na wielkim kominie, a przed ogniem, zwrócony doń plecami, stał stary człowiek, we fraku z łańcuchem na szyi i spojrzał na wchodzącego z ponad dziennika, który trzymał w wyciągniętych rękach, przed spokojnem i surowem obliczem. Nie poruszał się, tylko drugi służący, w bronzowych spodniach i szarym surducie, zbliżył się i zapytał pana Verloka o nazwisko, a potem, obróciwszy się na pięcie, w milczeniu przeprowadził go, nie oglądając się wcale. Wiódł go przez korytarz na lewo, do wielkich, dywanem wyłożonych schodów i niespodzianie wprowadził do małego pokoju, gdzie stał ciężki stół do pisania i kilka krzeseł. Służący zamknął drzwi — pan Verlok pozostał sam, nie usiadł. Trzymając kapelusz i laskę w jednej ręce, obejrzał się w około, drugą rękę przesunął po gładko uczesanej głowie.
Otworzyły się cicho inne drzwi i pan Verlok zobaczył postać czarno ubraną, wierzchołek łysej głowy i długie, szpakowate faworyty, zwieszające się z dwóch stron pomarszczonych rąk. Wchodzący niósł przed oczyma pęk papierów, szedł do stołu drobnym krokiem, przeglądając po drodze papiery. Tajny radca Wurmt, kanclerz ambasady, miał wzrok trochę krótki. Zasłużony ten urzędnik złożył papiery na stole i ukazał twarz bez cery, brzydoty melancholijnej, okoloną ciemno szpakowatymi włosami, przeciętą gęstemi krzaczastemi, ciemnemi brwiami. Założył binokle w czarnej oprawie na gruby, niekształtny nos i zadziwił się, ujrzawszy pana Verloka. Słabe oczy zaczęły mrugać niespokojnie pod krzaczastemi brwiami. Nie przywitał się: pan Verlok, również znając swoje stanowisko, nie witał go, tylko pochylił leciuteńko potężny grzbiet w granatowym paltocie.
— Mam tu pańskie sprawozdania — przemówił biurokrata, głosem nadspodziewanie łagodnym i słabym, przyciskając papiery wskazującym palcem. — Nie jesteśmy zadowoleni z postawy tutejszej policyi — dodał po chwili.
Pan Verlok nieznacznie wzruszył ramionami. I po raz pierwszy, od przekroczenia progu swego domu, otworzył usta.
— Każdy kraj ma inną policyę — zauważył filozoficznie.
A widząc, że urzędnik ambasady wpatruje się w niego uporczywie, mrugającemi oczyma, uważał, że musi coś dodać.
— Niech mi wolno będzie zaznaczyć, że nie mam sposobu oddziaływania na tutejszą policyę.
— Pożądane byłoby jednak coś stanowczego, coby pobudziło jej czujność — zauważył urzędnik. — Wszak to leży w pańskim zakresie działania — nieprawdaż?
Pan Verlok odpowiedział westchnieniem, które wymknęło mu się mimowolnie, bo natychmiast spróbował przybrać wesołą minę. Urzędnik mrugał wciąż, jakby go raziło światło i powtarzał niejasno:
— Czujność policyi i surowość władz… Łagodność tutejszych praw i zupełny brak wszelkich represyjnych środków są zgorszeniem dla całej Europy. Byłoby pożądanem teraz właśnie ujawnienie niepokoju — tego wrzenia, które trwa niezawodnie…
— Niezawodnie, niezawodnie — przemówił pan Verlok głębokim, pełnym uszanowania basem, tak odrębnym od tonu, jakiego przedtem używał, że tajny radca spojrzał nań mocno zdziwiony. — Wrzenie istotnie trwa i to w wysokim stopniu, moje raporty w ciągu ostatniego roku stwierdzają to wyraźnie.
— Czytałem pańskie raporty — odrzekł tajny radca łagodnym i obojętnym tonem. — I właściwie nie rozumiem po co je pan pisałeś?
Nastała smętna cisza. Pan Verlok oniemiał, a urzędnik wpatrywał się uporczywie w papiery. Po chwili odsunął je.
— Stan rzeczy, jaki pan przedstawiłeś, stanowi pierwszy warunek pańskiego zajęcia. Ale teraz nie idzie o pisanie, lecz o ujawnienie jakiegoś wyraźnego, znaczącego faktu — dodałbym nawet: faktu zatrważającego.
— Nie potrzebuję mówić, że wszystkie moje siły wytężę w tym celu — odrzekł pan Verlok, stłumiwszy głos do pełnego uszanowania tonu.
Ale to uczucie, że jest pilnie śledzonym z poza szkieł okularów, odejmowało mu swobodę. Odsunął się o krok, pochylając głowę z uszanowaniem. Zasłużonemu, zapracowanemu urzędnikowi ambasady przyszła nowa myśl.
— Pan jesteś bardzo otyły — rzekł znienacka.
Uwaga ta, wyrzeczona z wahaniem człowieka, więcej oswojonego z piórem i atramentem, niż z warunkami życiowymi, dotknęła pana Verloka jako osobista obraza. Odstąpił jeszcze dalej.
— Co? Co szanowny pan raczył powiedzieć? — zawołał z tłumioną urazą.
Urzędnik czuł, że ta rozmowa jest nad jego siły.
— Chciałem powiedzieć — odezwał się — że najlepiej rozmów się pan z panem Włodzimierzem. Tak! To będzie najlepiej. Proszę, zechciej pan tu chwilę zaczekać — dodał i wyszedł drepcąc.
Pan Verlok przesunął ręką po głowie. Pot wystąpił mu na czoło. Odetchnął, jak człowiek, który połknął łyżkę zbyt gorącej zupy. Ale kiedy ukazał się we drzwiach milczący lokaj w ponsowej liberyi, pan Verlok stał wciąż nieruchomo na tem samem miejscu. Czuł, że otaczają go naokoło przepaście.
Poszedł za służącym przez korytarz, oświetlony płomieniem gazowym, po kręconych schodach, na oszklony jasny korytarz pierwszego piętra. Służący otworzył drzwi i usunął się na bok. Pan Verlok poczuł pod nogami gruby dywan. Pokój był obszerny, o trzech oknach: przed wielkim, mahoniowym stołem, siedział w obszernym fotelu młody człowiek, który rzekł po francusku, do wychodzącego z pliką papierów tajnego doradcy.
— Masz zupełną słuszność, mój drogi. To bydlę jest bardzo otyłe.
Pan Włodzimierz, pierwszy sekretarz ambasady, w salonach znany był jako miły i zajmujący człowiek. Był ulubieńcem towarzystwa. Słynął z dowcipu, a gdy siedział pochylony na krześle, z lewą ręką wzniesioną w górę i opowiadał najśmieszniejsze sceny, jakby je pokazywał wielkim, a wskazującym palcem, jego okrągła, wygolona doszczętnie twarz miała wyraz wesołej przekory.
Ale nie było śladu wesołości ni przekory, gdy teraz przyglądał się panu Verlokowi. Zagłębiony w wielkim fotelu, z założonymi kwadratowo łokciami, z jedną nogą założoną na kolanie, z twarzą gładką i różową, miał minę przedwcześnie rozwiniętego, zuchwałego dziecka, które nie pozwoli nikomu nad sobą przewodzić.
— Przypuszczam, że pan rozumiesz po francusku? — spytał?
Pan Verlok chrapliwym głosem odpowiedział twierdząco. Jego potężny tułów pochylił się lekko ku przodowi. Stał na dywanie w samym środku pokoju, ściskając laskę i kapelusz w jednej ręce, a drugą trzymał bezwładnie opuszczoną; wybąknął z głębin gardła, że służył niegdyś we francuskiej artyleryi. A pan Włodzimierz, wzgardliwie i zdradziecko, zmienił nagle język i zaczął przemawiać najczystszą angielszczyzną, bez żadnego śladu cudzoziemskiej wymowy.
— Ach! tak... Naturalnie. Zobaczmy... Ile dostałeś pan za zdobycie wzoru ich najnowszej lawety?
— Pięć lat ciężkiego więzienia w twierdzy — odparł pan Verlok, z zupełną na pozór obojętnością.
— Małym kosztem wydobyłeś się z trudności — zrobił uwagę pan Włodzimierz. — Ale zasłużyłeś na karę za to, żeś się dał przyłapać. Któż cię wprowadził w taką kabałę — co?
Ochrypły głos pana Verloka wspomniał coś o niedoświadczeniu młodości, o fatalnem zaślepieniu do niegodnej...
— Aha! Cherchez la femme! — raczył mu przerwać pan Włodzimierz, posępnie i bez współczucia. I rzucił zapytanie:
— Jak dawno jesteś pan na usługach tutejszej ambasady?
— Od czasu przybycia tu nieboszczyka barona Stotta-Wartenheima — objaśnił stłumionym głosem pan Verlok, wydymając smętnie usta, na znak żalu po zmarłym dyplomacie.
Pierwszy sekretarz śledził bacznie grę jego fizyjonomii.
— Ach! Od tej pory... No! A co masz pan do powiedzenia? — zapytał szorstko.
Pan Verlok odrzekł z pewnem zadziwieniem, że nie ma nic specyalnego do powiedzenia. Został wezwany listownie... I zanurzył rękę w bocznej kieszeni paltota, lecz pod szyderczym, cynicznym nadzorem pana Włodzimierza postanowił nie prezentować listu.
— Ba! — zaczął pan Włodzimierz. — I pan myślisz w taki sposób wykręcać się z zadania? Nie masz nawet powierzchowności odpowiedniej do swego zawodu. Pan — w roli zagłodzonego proletaryusza? — Żarty! Pan — w roli zajadłego socyalisty, czy anarchisty — jakże tam?
— Anarchisty — podpowiedział martwym głosem pan Verlok.
— Bagatela! — mówił pan Włodzimierz, nie podnosząc głosu. — Twój widok zadziwił nawet starego Wurmta… Nie wyprowadziłbyś w pole nawet idyoty… Jesteś poprostu niemożliwy… Więc zrobiłeś z nami znajomość, z okazyj tych armat francuskich? I pozwoliłeś się przyłapać. Musiała to być wielka nieprzyjemność dla naszego rządu. Nie wydajesz mi się bardzo sprytny…
Pan Verlok usiłował się usprawiedliwić.
— Jak już miałem zaszczyt wspomnieć, nieszczęsne uczucie dla niegodnej…
Pan Włodzimierz podniósł dużą, białą, pulchną rękę.
— Ach! tak… Nieszczęśliwa miłość… błąd młodości… Ona wzięła pieniądze, a w zamian sprzedała cię policyi… Co?
Boleściwy wyraz twarzy pana Verloka, chwilowe zgarbienie całej postawy, potwierdziły, że takie właśnie okoliczności towarzyszyły opłakanemu zdarzeniu. Pan Włodzimierz objął dłonią kostkę nogi założonej na kolanie. Skarpetki miał ciemnoniebieskie, jedwabne.
— Sam widzisz, że to nie było zręczne. Może jesteś zanadto wrażliwy?
Pan Verlok objaśnił głosem stłumionym, gardłowym, że już nie jest młody.
— O! To wada, z której wiek nie leczy — zauważył pan Włodzimierz ze złowrogą poufałością. — Ale nie! Istotnie! Jesteś na to zbyt otyły, nie doszedłbyś do takiej tuszy, gdybyś był zachował wrażliwość. Powiem ci krótko, co o tobie myślę. Jesteś człowiek leniwy. Czy dawno bierzesz pensyę z ambasady?
— Jedenaście lat — zabrzmiała odpowiedź, po chwili niechętnego wahania. — Otrzymywałem wielokrotnie polecenia do Londynu, kiedy jego Ekscelencya, baron Stott-Wartenheim, był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Na jego rozkaz osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.
— Doprawdy? No?
— Poddanym angielskim — objaśnił pan Verlok. — Ale mój ojciec był Francuzem i dlatego…
— Mniejsza o to! — przerwał mu sekretarz. — Miałbyś tedy prawo, być jednocześnie marszałkiem Francyi i członkiem parlamentu angielskiego a w takim razie oczywiście mógłbyś być przydatny naszej ambasadzie.
Żart ten wywołał coś nakształt uśmiechu na usta agenta. Pan Włodzimierz zachował niezachwianą powagę.
— Ale, jak ci już powiedziałem, jesteś leniwy; nie umiesz wyzyskać okoliczności. Za czasów barona Stott-Wartenheima, mieliśmy tu w ambasadzie cały komplet miękkich ludzi. I oni to wpoili takim jak ty, fałszywe pojęcie o zadaniu służby tajnych agentów. Ale teraz moim obowiązkiem jest objaśnić cię, czem nie jest wydział tajnej służby. Nie jest filantropijną instytucyą. I kazałem cię tu wezwać po to, żeby ci to powiedzieć…
Pan Włodzimierz zauważył przerażenie na twarzy agenta i uśmiechnął się drwiąco.
— Widzę, że rozumiesz mnie doskonale. Przypuszczam, że masz dość sprytu do swojej roboty. Ale czego nam potrzeba, to czynów — czynów!
Powtarzając ten ostatni wyraz, pan Włodzimierz położył długi, biały palec na krawędzi stołu. Gruby kark pana Verloka, nad aksamitnym kołnierzem paltota, zabarwił się purpurowo. Wargi jego zadrżały i otworzyły się szeroko.
— Jeżeli pan sekretarz raczy przejrzeć moje raporty — zagrzmiał potężnym basem, bez śladu chrapliwości — to znajdzie w nich ostrzeżenie, jakie podałem przed trzema miesiącami, z powodu bytności w Paryżu Wielkiego Księcia Romualda, a które stąd przesłane zostało telegraficznie tamtejszej policyi i…
— Pst! Pst! — przerwał mu, krzywiąc się groźnie, pan Włodzimierz. — Francuska policya nie potrzebowała twojego ostrzeżenia… Nie rycz tak! Co u dyabła przyszło ci do głowy?
Pan Verlok zaczął usprawiedliwiać się z zapomnienia, a w tonie jego głosu, obok uniżoności, była duma. Tłomaczył, że jego organ głosu, sławny na robotniczych wiecach, zwoływanych w olbrzymich salach, niemało przyczynił się do utrwalenia jego opinii, jako dobrego i godnego zaufania towarzysza. Budził on zaufanie do głoszonych haseł.
— Wzywają mnie zawsze do przemawiania, w jaknajkrytyczniejszych chwilach — objaśnił pan Verlok, z widocznem zadowoleniem.
Dodał na zakończenie, że niema takiej wrzawy, nad którąby głos jego nie zapanował. Postanowił dowieść tego czynem i rzekł:
— Proszę o łaskawe pozwolenie!
Pochyliwszy głowę, szybko i zwinnie przeszedł przez pokój i stanął przed wielkiem oknem. Uchylił je, a pan Włodzimierz, zerwawszy się z głębin fotela, stanął za nim. Na ulicy, za dziedzińcem ambasady, widać było szerokie plecy policyanta, przyglądającego się leniwie wspaniałemu wózkowi, w którym jechało przez skwer jakieś zamożne niemowlę.
— Policya — ryknął bez najmniejszego wysiłku pan Verlok.
Pan Włodzimierz zaśmiał się na widok policyanta, który obrócił się jak na sprężynie, szukając z której strony przyszło wezwanie. Agent zamknął spokojnie okno i wrócił na dawne miejsce.
— Kto ma taki głos, budzi naturalnie zaufanie — przemówił już ze zwykłym tłumikiem. — A przytem wiem co mówić…
Pan Włodzimierz, poprawiając w lustrze krawat, wpatrywał się bacznie w mięsisty profil i wielki tułów człowieka, stojącego za nim, a jednocześnie przyglądał się własnej twarzy, wygolonej, okrągłej, różowej, z cienkiemi, wrażliwemi wargami, stworzonemi do wygłaszania subtelnych dowcipów, które zrobiły go ulubieńcem najwyższych kół towarzystwa. Potem odwrócił się nagle i postąpił parę kroków tak prędko, że pan Verlok, spojrzawszy nań bokiem, zatrwożył się.
— Teraz rozmówimy się wyraźnie, po angielsku — zaczął pan Włodzimierz dziwnym, gardłowym akcentem, nietylko angielskim, ale wprost nie europejskim. — I powiem ci, że głos to jeszcze za mało. Nie potrzebujemy twojego głosu. Potrzebujemy roboty, wstrząsających faktów! Niech cię dyabli porwą! — zakończył srogo, a tajemniczo, rzucając te wyrazy prosto w oczy agentowi.
— Czy Ekscelencya chce mnie nastraszyć? — bronił się chrapliwie Verlok, patrząc na dywan.
Pan Włodzimierz uśmiechnął się szyderczo i zaczął mówić znowu po francusku.
— Podajesz się za agenta-prowokatora? A takiego agenta zadaniem jest — prowokacya. O ile mogę sądzić z tego, coś mówił, od trzech lat nie uczyniłeś nic, żeby zarobić pieniądze, które bierzesz.
— Nic!? — zawołał Verlok, wciąż nieruchomy, nie podnosząc oczu, ale z głęboką urazą w głosie. — Niejednokrotnie przecież zapobiegałem temu, co miało się stać…
— Tu w Anglii mają przysłowie, że „lepiej zapobiegać, niż leczyć” — przerwał pan Włodzimierz, rzucając się na fotel. — Przysłowie jest głupie! Bo zapobieganiu niema granic. Ale jest charakteryczne. W tym kraju nie lubią ostateczności. Nie bądź jednak zanadto Anglikiem. I nie mów niedorzeczności. Nam nie potrzeba zapobiegania, tylko — leczenia.
Pochylił się nad stołem i, przejrzawszy leżące tam papiery, zaczął odmiennym, obojętnym tonem, nie patrząc na pana Verloka.
— Wiesz pan zapewne, że się zebrała międzynarodowa konferencya w Medyolanie?
Pan Verlok objaśnił, że ma zwyczaj codziennie czytywać dzienniki i że rozumie co czyta.
— Hm! — mruknął pan Włodzimierz, uśmiechając się zlekka i przerzucając w papierach, a wyciągnąwszy z nich wzgardliwie szary zeszyt, zapytał:
— Może mnie zatem objaśnisz, co znaczą te świstki z nagłówkiem P. P. i złożonymi na krzyż młotem, piórem i pochodnią? Co one znaczą?
Pan Verlok podszedł do wspaniałego biurka.
Przyszłość Proletaryatu. Stowarzyszenie — objaśniał, stając ciężko obok fotelu. — Stowarzyszenie w zasadzie nie anarchistyczne, lecz dostępne dla rewolucyjnych pojęć wszelkich odcieni.
— Należysz do niego?
— Jestem jednym z jego wiceprezesów — wykrztusił z przymusem pan Verlok.
Pierwszy sekretarz ambasady, podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Powinnibyście się wstydzić sami siebie — rzekł uszczypliwie. — Czy wasze stowarzyszenie nie jest w stanie robić nic innego, oprócz drukowania tych bałamutnych proroctw na bibulastym papierze? Czemuż oni nic nie robią? Pomyśl o tem. Ta sprawa dostała się teraz w moje ręce i mówię ci wyraźnie, że musisz zapracować na swoją pensyę. Dobre czasy starego Stott-Wartenheima skończyły się. Kto nic nie robi, nie wart zapłaty.
Pan Verlok uczuł dziwne osłabienie w grubych nogach. Odstąpił krok w tył i wytarł nos hałaśliwie.
Był rzeczywiście zdumiony i zastraszony. Rdzawe londyńskie słońce, przebijając się przez londyńską mgłę, zalewało ciepłym blaskiem gabinet pierwszego sekretarza; w ciszy słychać było brzęczenie muchy, rozbijającej się o szybę — zapowiedź nadciągającej wiosny.
Podczas tej pauzy, pan Włodzimierz sformułował w myśli cały szereg niepochlebnych spostrzeżeń nad twarzą i postacią agenta. Człowiek ten był nadspodziewanie pospolity, ociężały i bezwstydnie tępy. Wyglądał zupełnie jak majster od wodociągów, przynoszący rachunek do zapłacenia…
Więc to był ten sławny, zaufany tajny agent — tak dochowujący swego incognita, że nie oznaczano go nigdy inaczej, tylko przez trójkąt — △ — w urzędowej, półurzędowej i poufnej korespondencyi zmarłego barona Stott-Wartenheima. Słynny △, którego ostrzeżenia miały moc zmieniać plany i daty królewskich podróży, a niekiedy nawet wpływały na zupełne ich zaniechanie! Ten człowiek!
Pan Włodzimierz w głębi duszy dał folgę gwałtownemu rozweseleniu, częścią z powodu własnego zdziwienia, które uznał za wielce naiwne, ale głównie z powodu ogólnie żałowanego barona. Jego Ekscelencya, łaską monarchy narzucony na ambasadora nie jednemu ministrowi spraw zagranicznych, pomimo jego oporu, używał w swoim czasie sławy pewnego rodzaju taniej, złowrogiej przezorności. Jego Ekscelencya miał głowę, nabitą groźbą społecznego przewrotu. Uważał siebie za dyplomatę, przeznaczonego z łaski losów na specyalne stanowisko obrońcy dyplomacyi od grożącej jej zagłady, a nawet końca całego świata w ogólnym, strasznym wybuchu ludowej rewolucyi. Jego proroctwa i biadające depesze stanowiły przez długie lata źródło uciechy dla ministeryum spraw zagranicznych. Opowiadano, że kiedy leżącego na śmiertelnem łożu, odwiedził monarcha, umierający zawołał:
— Nieszczęsna Europo! Zginiesz skutkiem moralnej zgnilizny swych dzieci!
Był to człowiek, przeznaczony na to, by stać się pastwą pierwszego lepszego, sprytnego oszusta, któryby się z nim zetknął — myślał pan Włodzimierz, przyglądając się z uśmiechem panu Verlokowi.
— Powinieneś czcić pamięć barona Stott-Wartenheima — odezwał się niespodziewanie.
Na schylonej twarzy agenta odbił się wyraz ponurego niezadowolenia.
— Niech mi wolno będzie przypomnieć — zaczął — że przyszedłem tu na rozkaz, przesłany mi listownie. W ciągu ostatnich lat jedenastu, byłem tu tylko dwa razy, ale nigdy o jedenastej rano. Wzywanie mnie o tej porze jest nieostrożnością. Może mnie kto zobaczyć… A to nie żarty dla mnie.
Pan Włodzimierz wzruszył ramionami.
— Toby położyło koniec mojej działalności — mówił dalej agent z tłumionym uniesieniem.
— To już twoja rzecz! — mruknął pan Włodzimierz, niby łagodnie, a brutalnie. — Jeżeli przestaniesz być użyteczny, stracisz zajęcie. Tak! Odrazu. Bez żadnego gadania. Zostaniesz… zostaniesz…
Pan Włodzimierz zmarszczył brwi, szukając odpowiedniego wyrażenia w miejscowym żargonie: ale wnet rozjaśnił się i błysnął białymi zębami w uśmiechu.
— Zostaniesz wylany — dodał srogo.
Po raz drugi panu Verlokowi uczyniło się słabo. Ale podniósł głowę, zdobywając się na męstwo.
Pan Włodzimierz zniósł z niezmąconą pogodą, jego badawcze spojrzenie.
— Potrzeba nam jakiegoś podniecającego środka dla konferencyi w Medyolanie — zaczął od niechcenia. — Rozprawy nad międzynarodową akcyą, w celu stłumienia zbrodni politycznych, nie prowadzą do niczego. Anglia się ociąga. Ten kraj, przejęty sentymentalnymi poglądami na wolność osobistą, jest poprostu niemożliwy. Niepodobna tego dłużej ścierpieć, że twoim przyjaciołom wolno się tu zbierać…
— W ten sposób mam ich wszystkich pod okiem — przerwał pan Verlok cierpko.
— Daleko lepiej byłoby mieć ich wszystkich pod kluczem. Trzeba doprowadzić do porządku Anglię. Głupia tutejsza burżuazya staje się wspólniczką tych ludzi, którzy postawili sobie za cel, wyrugować ją z jej własnych domów i skazać na śmierć głodową w rynsztoku. Zapewne zgodzisz się na to, że średnie warstwy ludności są głupie?
Pan Verlok potwierdził chrapliwie:
— Istotnie są głupie.
— Nie mają wcale wyobraźni. Są zaślepieni idyotyczną próżnością. Potrzeba im dać ostrogę. I to jest właśnie odpowiednia chwila, ażeby twoi przyjaciele zabrali się do roboty. Wezwałem cię tu, by ci wyłożyć swoje poglądy.
I pan Włodzimierz zaczął rozwijać swoje poglądy, wzgardliwie zstępując z wyżyn, a jednocześnie zdradzając zupełną nieznajomość celów, planów i metod działania świata rewolucyonistów, co przejęło pana Verloka głębokiem przerażeniem. Pan Włodzimierz plątał przyczyny ze skutkami, w sposób nie do przebaczenia; najwybitniejszych działaczów, z bezmyślnymi bombiarzami; dopatrywał się organizacyi tam, gdzie nie mogło być mowy o jej istnieniu; raz wyrażał się o partyi socyalno-rewolucyjnej, jako o doskonale zorganizowanej karnej armii, gdzie rozkaz wodzów jest jedynem prawem, a po chwili, określał ją jako bezładne zbiorowisko zrozpanoszonych bandytów. Raz jeden pan Verlok otworzył usta, chcąc zaprotestować, lecz nakazano mu milczenie, ruchem kształtnej, białej ręki. A potem był już tak oszołomiony, że nie mógłby nawet protestować. Słuchał, skamieniały z przerażenia, a jego nieruchomość mogła się wydawać uważnem skupieniem.
— Cały szereg zamachów — dowodził spokojnie pan Włodzimierz — wykonanych w tym kraju, nie uplanowanych ale tu spełnionych, — oto czego nam potrzeba! Twoi przyjaciele mogliby wzniecić pożar w połowie Europy, tutejsza opinia jeszcze nie dałaby się skłonić do wydania praw represyjnych względem przestępców. Bo tutejsi ludzie nie wyglądają po za własne podwórko…
Pan Verlok odchrząknął, ale zabrakło mu odwagi, i nie powiedział nic.
— Zamachy te nie potrzebują być krwawe — wykładał dalej pan Włodzimierz, jakby objaśniał jakiś naukowy temat — ale muszą być wstrząsające, efektowne. Wymierzone naprzykład przeciw gmachom publicznym. Co jest w obecnej chwili, najdroższem bożyszczem tutejszej burżuazyi? Jak pan myślisz? Co?
Pan Verlok rozłożył ręce i wzruszył lekko ramionami.
— Jesteś zbyt leniwy, żeby myśleć — odrzekł na ten gest pan Włodzimierz. — Proszę, zwróć baczną uwagę na to, co powiem. Bożyszczem w naszych czasach nie jest ani majestat monarszy, ani religia. A więc kościoły i pałace monarsze trzeba pozostawić w spokoju. Rozumiesz mnie?
Oburzenie i niechęć agenta objawiły się w formie żartobliwej.
— Doskonale rozumiem. Naprzykład… może ambasady? Szereg zamachów na inne ambasady? — zaczął. Ale umilkł pod zimnem, badawczem wejrzeniem sekretarza.
— Umiesz być dowcipny, jak uważam — rzucił od niechcenia uwagę pan Włodzimierz. — Bardzo dobrze. Możesz rozweselać słuchaczów na socyalistycznych zebraniach. Ale ten pokój, nie jest bynajmniej odpowiedniem miejscem do żartów. Bezpieczniej będzie uważać pilnie na to, co mówię. Ponieważ żądać będę od ciebie faktów, zamiast sensacyjnych bajeczek, staraj się skorzystać z trudu, jaki sobie zadaję, dla objaśnienia cię o co chodzi. Najdroższem bożyszczem dzisiejszych czasów to — nauka. Czemużby nie przekonać twoich przyjaciół, że niektóre jej przybytki, trzeba zmieść z powierzchni ziemi, zanim P. P. stanie się teraźniejszością.
Pan Verlok milczał uparcie. Lękał się otworzyć usta, by nie jęknąć.
— Tego trzeba sprobować. Zamachy na głowy ukoronowane nie robią już takiego wrażenia jak przedtem. Zamach na kościół? Straszny na pozór, lecz możnaby go uważać za prostą, antyreligijną manifestacyę. Toż samo zamach na restauracye lub teatr: wybuch rozpaczy zgłodniałych nędzarzy — czyn społecznej zemsty. Wrażliwość tych warstw społecznych, na które należy działać, stępiała. Wzruszenie i litość trwają krótko. Zamach, jeżeli ma poruszyć opinię publiczną — musi mieć charakter wyłącznie niszczycielski. Wy, anarchiści, musicie dobitnie zaznaczyć, że waszym celem jest zniweczenie wszystkich społecznych urządzeń. A tego dokonać można tylko za pomocą zamachu, skierowanego na coś, stojącego po za obrębem ludzkich namiętności. A więc nauka — wiedza. Wszyscy ci przeklęci profesorowie są w głębi duszy rewolucyjnie usposobieni. Niech więc dowiedzą się, że ich poświęcana buda skazana jest na zagładę, że musi ustąpić miejsca dla Przyszłości Proletaryatu. Wycie tych uczonych idyotów dopomoże pracom konferencyi medyolańskiej. Wszystkie dzienniki uderzą na trwogę i budzą czujność samolubnych warstw społeczeństwa. Bo te klasy wierzą w jakiś tajemniczy wpływ nauki na źródło ich materyalnego dobrobytu. Wierzą w to. I ta niedorzeczna dzikość zamachu poruszy je głębiej niż zmaglowanie całej ulicy, lub teatru pełnego ludzi. Bo wtedy powiedzianoby: „O! to tylko wybuch nienawiści klasowej!” Ale zamach na przybytek nauki? Co powiedzieć o takiem dzikiem niszczycielstwie, niezrozumiałem, niepojętem, poprostu szalonem? Zresztą ja jestem człowiek ucywilizowany, nie przyszłoby mi na myśl, namawiać cię do zwykłej rzezi, choćby miała ona wydać najkorzystniejsze wyniki. Ale rzeź nie przyniosłaby takich korzyści. Morderstwa już spowszedniały. Stały się czemś codziennem, a ponieważ bomby są waszą ulubioną bronią należy ich użyć przeciw temu, co społeczeństwo otacza dziś czcią największą — przeciw nauce. Cobyś powiedział naprzykład o zamachu na… astronomię?
Pan Verlok, stojąc, jak skamieniały obok fotelu, wzdrygnął się tylko od czasu do czasu, jak pies, dręczony we śnie niespokojnemi widziadłami. Zapytany, powtórzył nieludzkim, dziwnym, głosem:
— Na astronomię?
Ale ochłonął już z osłupienia, w jakiem pogrążyło go podążanie za planami pana Włodzimierza. Odzyskał władzę przyswajania sobie pojęć. Ogarnął go gniew. A gniew wzmagało jeszcze niedowierzanie. I nagle wydało mu się, że jest ofiarą jakiegoś wymyślnego żartu. Pan Włodzimierz wyszczerzył zęby w uśmiechu, a na jego okrągłej, pełnej twarzy ukazały się wdzięczne dołeczki. Ulubieniec dam siedział w zwykłej pozie, jaką przybierał przy wygłaszaniu dowcipnych uwag. Siedział pochylony, z białą ręką wzniesioną do góry, jakby trzymał w dwóch palcach subtelny wytwór swojej wyobraźni.
— Niepodobna wymyśleć nic lepszego. Mogą się wysilać wszystkie dzienniki, lecz nie zdołają wmówić publiczności, że którykolwiek członek proletaryatu mógł mieć osobistą urazę do astronomii. A prócz tego cały ucywilizowany świat zna Greenwich. Wiedzą o niem wszyscy w Londynie, nawet czyściciele butów. Czy nie?
Twarz pana Włodzimierza promieniała bezczelnem zadowoleniem, któreby zdumiało kobiety, zachwycające się w salonach jego dowcipem.
— Tak! — powtórzył, uśmiechając się wzgardliwie. — Wysadzić w powietrze obowiązujący w całym naukowem świecie południk! To może wywołać wycie wściekłości…
— Trudne zadanie — bąknął pan Verlok, czując że to jedno może powiedzieć bezpiecznie.
— O co idzie? Czy nie masz całej bandy pod ręką? Samej śmietanki? Stary terorysta Jundt jest pod bokiem. Widuję go w Piccadilly prawie codzień, jak się przechadza w swoim wytartym hawłoku. A Michelis — ten apostoł, wypuszczony z więzienia za urlopem: nie będziesz chyba utrzymywał, że nie wiesz gdzie on jest? A jeżeli rzeczywiście nie wiesz, to ja ci mogę powiedzieć, — dopowiedział groźnie pan Włodzimierz. — Jeżeli sobie wyobrażasz, że jesteś jedynym na liście tajnych agentów, to się mylisz…
Pan Verlok w odpowiedzi na ten bezpłatny dodatek, szurgnął zlekka nogą.
— A ta cała paczka w Lozannie — co? Czy nie zleciała się tutaj, na pierwszą pogłoskę o medyolańskiej konferencyi? Bo Anglia — to kraj zupełnie głupi!
— Ale to będzie dużo kosztowało — zauważył instynktownie pan Verlok.
— Ten pocisk nie trafi do celu — odparł pan Włodzimierz. Dostaniesz swoją płacę miesięczną, ale ani grosza więcej, dopóki coś się nie stanie. A jeżeli nie stanie się nic w krótkim przeciągu czasu — nie dostaniesz nawet pensyi. Czem się pozornie zajmujesz? Z czego rzekomo żyjesz?
— Mam sklep — objaśnił pan Verlok.
— Sklep? Jakiego rodzaju?
— Materyały piśmienne, dzienniki… Moja żona…
— Kto?! Co?! — przerwał pan Włodzimierz z gardłowym, czysto azyatyckim dźwiękiem.
— Moja żona — powtórzył pan Verlok, podnosząc trochę chrapliwy głos. — Jestem żonaty…
— Niech cię dyabli porwą! — wykrzyknął sekretarz z nieudanem zadziwieniem. — Żonaty! I przytem zdeklarowany anarchista? Co za niepojęta mieszanina. Ale zapewne mówisz to tak sobie, dla pozoru… Anarchiści nie żenią się. To wiadomo — nie mogą się żenić. Uważałoby się to za odstępstwo od przekonań.
— Moja żona nie jest anarchistką — mruknął niechętnie agent. — Zresztą, to pana nie powinno obchodzić.
— Przeciwnie, obchodzi mnie! — warknął pan Włodzimierz. — Zaczynam nabierać przekonania, że nie jesteś odpowiedni do roboty, do której cię użyto. Twoje małżeństwo musiało cię skompromitować w oczach towarzyszów. Czy nie mogłeś się inaczej urządzić? Więc to jest, niby, prawy związek?
Pan Verlok nadął policzki i odsapnął: nic więcej. Uzbroił się w cierpliwość. Niedługo już miała trwać ta próba. Pierwszy sekretarz nagle stał się bardzo lakoniczny, obojętny, stanowczy.
— Możesz odejść — wyrzekł. — Dynamitowy zamach jest niezbędny. Daję miesiąc czasu. Posiedzenia konferencyi zostały zawieszone. Zanim rozpoczną się na nowo, coś musi stać się tutaj; albo twoje stosunki z nami zostaną zerwane.
I nagle znowu zmienił ton z niepojętą łatwością.
— Pomyśl o moim wykładzie, panie… panie Verlok — dodał z wymownym ruchem ręki ku drzwiom. — Pomyśl o południku. Konieczne. Nic lepszego, ani nic łatwiejszego, jak sądzę. Nie znasz średnich warstw społeczeństwa tak dobrze, jak ja…
Wstał i, skrzywiwszy żartobliwie delikatne usta, śledził w lustrze ciężką postać agenta, idącego ku drzwiom z kapeluszem i laską w ręku. Drzwi zamknęły się.
Służący zjawił się na korytarzu wyprowadził pana Verloka inną drogą i wypuścił przez małe drzwiczki, w rogu podwórza. Odźwierny przy bramie udał, że go nie widzi wychodzącego i pan Verlok wraca tą samą drogą, jaką szedł rano, ale szedł jakby pogrążony we śnie — we śnie dręczącym.
Szedł machinalnie, a znalazłszy się przed sklepem, wszedł odrazu za ladę i usiadł na drewnianem krześle tam stojącem. Nikt nie przerywał jego rozmyślań. Stevie, okryty wielkim, bajowym fartuchem, zamiatał i wycierał kurze na schodach, zatopiony w tej czynności całą duszą, pani Verlokowa, usłyszawszy w kuchni szczękanie pękniętego dzwonka, uchyliła firankę i spojrzała przez oszklone drzwi. Zobaczywszy małżonka, siedzącego chmurnie, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, wróciła do kuchni. We dwie godziny później, zdjęła bratu zielony fartuch i rozkazała mu umyć twarz i ręce, mówiąc tonem stanowczym, jakiego używała zawsze od lat piętnastu, odkąd przestała go myć sama. A potem oderwała na chwilę wzrok od rondli, dla obejrzenia twarzy i rąk, które Stevie przedstawił jej po umyciu z pewnym niepokojem. Za dawnych czasów obrządek ten dokonywał się pod grozą ojcowskiego gniewu — nawet dla bojaźliwego Stevie. Posługiwano się tylko względem niego zapewnieniem, że panu Verlokowi sprawiłoby przykrość najlżejsze zaniedbanie przepisów porządku, gdyby je zauważył w czasie wspólnych posiłków.
Winifreda od śmierci ojca czuła wielką ulgę, wiedząc, że nie potrzebuje już drżeć o biednego Stevie. Nie mogła znieść, gdy bito biednego chłopczynę. Doprowadzało ją to niemal do szału. Jako mała dziewczynka jeszcze stawiała czoło gniewliwemu handlarzowi produktów spożywczych, broniąc z płonącemi oczyma bitego braciszka. Ale dziś nikt, patrząc na nią, nie posądziłby, że jest zdolna do takiego uniesienia.
Skończyła układać potrawy na półmiskach. Stół nakryty stał w pokoju za sklepem. Stanąwszy na dole schodów zawołała: „Matko!” A potem otworzyła oszklone drzwi, i zawołała: „Adolfie!“ Pan Verlok nie zmienił postawy. Od dwóch godzin nie poruszył się z miejsca… Wstał ociężale i przyszedł do stołu, w paltocie i kapeluszu, nie mówiąc ani słowa. Milczenie jego nie było czemś niezwykłem w tym domu, ukrytym w mroku ciemnej ulicy, rzadko nawiedzanej przez słońce — w tym pokoju za ciemnym sklepem z bezwartościowym towarem. Ale tego dnia milczenie pana Verloka zdradzało tak wyraźną troskę, że zrobiło wrażenie na obu kobietach. Milczały także, czuwając pilnie nad biednym Stevie, ażeby nie wpadł w jeden z częstych napadów wielomówności. Lecz chłopiec wpatrywał się tylko w pana Verloka błędnym wzrokiem i zachowywał się grzecznie i spokojnie.
Obie kobiety odczuwały zawsze niepokój, wobec zadania jakie im przypadło, ażeby Stevie nie naraził się niczem panu domu. „Ten chłopiec“, jak go nazywały, mówiąc do siebie, był dla nich źródłem niepokoju prawie od chwili swego urodzenia. Zmarły kupiec czuł się upokorzony, jako ojciec tak dziwacznego dziecka i swoją niechęć ujawniał w brutalnem postępowaniu; był on człowiekiem wrażliwym i jego cierpienie, jako człowieka i ojca, było zupełnie naturalne. Potem trzeba było czuwać nad chłopcem, by nie dał się we znaki lokatorom, którzy są ludźmi drażliwymi i gniewają się o byle co. Prócz tego, nieustająca troska o przyszłość chłopca. Widmo dobroczynnego przytułku, czekającego kiedyś jej dziecię, dręczyło starą kobietę w suterenie domu na placu Belgrawii.
— Gdyby nie to że dostałaś takiego dobrego męża, moja droga — mawiała teraz do córki — nie wiem coby się było stało z tym biedakiem…
Pan Verlok tyle zwracał uwagi na chłopca, ile mąż, nie mający szczególnego zamiłowania do zwierząt, uważa na ulubionego kota swej żony. Obie kobiety rozumiały, że więcej żądać niepodobna. Wystarczało to, by w sercu starej matki wzbudzić pełną uszanowania wdzięczność dla zięcia. W początkach, usposobiona niedowierzająco, skutkiem długiego życia zapytywała nieraz córkę:
— Czy ci się nie zdaje, moja droga, że panu Verlokowi może sprzykrzyć się chłopiec?
Winifreda przeczyła temu lekkim ruchem głowy. Raz tylko odpowiedziała z posępnem uniesieniem:
— Musiałabym ja przedtem mu się sprzykrzyć!
Potem nastąpiło długie milczenie. Matka, siedząc z nogami, opartemi na stołeczku, usiłowała zrozumieć właściwie znaczenie tych słów zagadkowych. Bo nigdy nie mogła zrozumieć, co właściwie skłoniło Winifredę do zaślubienia pana Verloka. Było to bardzo rozsądne i wyszło jej na dobre, ale dziewczyna mogła się spodziewać męża w odpowiedniejszym wieku. Trafiał się jej porządny, młody chłopiec, jedyny syn rzeźnika z sąsiedniej ulicy, pomagający ojcu w handlu, a Winnie chodziła z nim na przechadzki z widocznem upodobaniem. Młodzieniec zależał od ojca, to prawda: ale interes szedł dobrze i widoki na przyszłość miał świetne. Zapraszał dziewczynę do teatru wiele razy. I właśnie, kiedy matka zaczynała obawiać się, że dojdzie do zaręczyn, (a co wtedy zrobiłaby sama, z tym obszernym domem i ze Steviem w dodatku?) nagle romans zerwał się niespodziewanie, a Winnie bardzo posmutniała. Lecz na szczęście, zrządzeniem Opatrzności, zjawił się pan Verlok jako lokator frontowego pokoju na pierwszem piętrze i o młodym rzeźniku nie było już nigdy wzmianki. Wyraźne zrządzenie Opatrzności.


III.

— Idealizowanie uboży życie. Upiększanie odejmuje mu właściwy charakter powikłania — niweczy je. Pozostaw to moralistom, mój chłopcze. Historyę tworzą ludzie, ale nie tworzą jej w swojej głowie. Myśli, które rodzą się w ludzkich głowach, mają nieznaczny wpływ na przebieg zdarzeń. Historya rządzi; tworzy ją siła robocza i wytwórczość — potęga ekonomicznych warunków. Kapitalizm zrodził socyalizm, a prawa jakie kapitalizm ustanowił dla zabezpieczenia własności, wywołały anarchizm. Nikt nie zdoła dziś przewidzieć, jaką postać przyjmą w przyszłości urządzenia społeczne. Więc poco bawić się w prorocze fantazye? W najlepszym razie mogą one wyrazić tylko myśl proroka, ale nie mają żadnej objektywnej wartości. Zostaw tę zabawkę moralistom, mój chłopcze.
Michelis, skazaniec wypuszczony warunkowo z więzienia, mówił głosem spokojnym, głosem, który brzmiał jak stłumiony i martwy, pod warstwą tłuszczu, pokrywającego ciało apostoła. Wyszedł on niedawno z doskonale pod względem hygienicznym utrzymywanego więzienia, okrągły jak beczka, z olbrzymim brzuchem i tłustemi policzkami, o bladej przezroczystej cerze, jak gdyby stróże znieważonego społeczeństwa uwzięli się przez lat piętnaście nadziewać go tuczącem pożywieniem w wilgotnej i ciemnej celi. I od tej pory nie mógł dojść do zmniejszenia swej wagi, choćby o jedną uncyę.
Mówiono, że przez ostatnie trzy sezony jakaś bardzo bogata stara dama wysyłała go na kuracyę do Marienbadu — gdzie miał raz ukoronowaną głową jednego z państw budzić zaciekawienie publiczności, ale wtedy właśnie policya nakazała mu opuścić Marienbad w ciągu doby. Jego męczeństwo zostało uwieńczone zakazem przystępu do uzdrawiających źródeł. Teraz był już zrezygnowany…
Oparty na grzbiecie krzesła łokciem, w którym nie było śladów stawu, pochylił się na krótkich, grubych lędźwiach i splunął w ogień.
— Tak! miałem czas rozmyślać o różnych rzeczach — dodał z prostotą. — Społeczeństwo dało mi dużo czasu do rozmyślań.
Z drugiej strony kominka, w fotelu obitym włosienicą, na którym zwykle siadywała matka pani Verlokowej, uśmiechnął się posępnie, wykrzywiając bezzębne usta, Karol Jundt. Terorysta — jak się sam mianował — stary był, łysy, z białą kozią bródką, zwieszającą się z podbródka. W zagasłych oczach przebijał wyraz tajonej złośliwości. Gdy z trudnością dźwignął się z siedzenia, wyciągając chudą rękę, z artretycznymi guzami na palcach, podobny był do konającego mordercy, który zbiera resztki sił, dla zadania ostatniego ciosu. Wspierał się na grubym kiju, który drżał pod drugą jego ręką.
— Marzyłem zawsze — zaczął gniewnie — o zebraniu garści ludzi niezachwianych w postanowieniu zaparcia się wszelkich skrupułów w wyborze środków; dość silnych, by nie ulękli się miana niszczycieli, a wolnych od plamy zrezygnowanego pesymizmu; który podgryza podstawy świata. Żadnej litości dla niczego i nikogo na ziemi, nie wyłączając ich samych: — śmierć w ich ręku, na usługach dobra ludzkości — oto jakich ludzi chciałbym znaleźć!
Mała jego, łysa główka zatrzęsła się i zadrgała śmiesznym ruchem koziej bródki. Jego mowa była niezrozumiała dla obcych ludzi. Miotająca nim namiętność, podobna do gwałtownego podniecenia zgrzybiałego, bezsilnego rozpustnika, nie mogła zapanować nad zasychającem gardłem i bezzębnemi dziąsłami, o które zawadzał koniec języka. Pan Verlok, usadowiony w rogu sofy, na drugim końcu pokoju, dwukrotnie chrząknął na znak uznania.
Stary terrorysta pokręcił zwolna głową, osadzoną na suchej szyi.
— Ale nie udało mi się nigdy zebrać więcej, niż trzech takich ludzi. A to przez wasz zgniły pesymizm — warknął w stronę Michelisa, który nagle wsunął pod krzesło grube jak kłody nogi.
On pesymista! Szalony zarzut! Krzyknął, że takie oskarżenie jest zniewagą. On tak jest daleki od pesymizmu, że przewiduje zbliżający się koniec wszelkiej prywatnej własności, zbliżający się logicznie, nieubłaganie, skutkiem naturalnego rozwoju nieodłącznej od niego zbrodniczości. Posiadający jakąkolwiek własność zmuszeni będą nietylko liczyć się z rozbudzonym proletaryatem, ale będą umieli walczyć sami z sobą. Tak. Walka, ciągła walka jest nieodłącznym warunkiem prywatnej własności. To nieuniknione. Ach! On nie liczy na żadne uczuciowe wybuchy, na żadne mowy, deklamacye, gniew ludu, czerwone flagi powiewające nad tłumem, ani słońce zemsty, wschodzące nad skazanem na zagładę społeczeństwem. Nie! On swoją wiarę opiera na podstawie zimnego rozsądku. On wierzy — jest optymistą…
Przerwał, odetchnął parę razy, chwytając z trudem powietrze i dodał:
— Czy myślicie, że gdybym nie był optymistą — nie znalazłbym w ciągu piętnastu lat sposobu poderżnięcia sobie gardła? A w ostateczności, mogłem przecie roztrzaskać głowę o ściany więziennej celi.
Utrudniony oddech zgasił zapał i ogień w jego głosie: blade policzki obwisły nieruchome; ale w niebieskich przymkniętych oczach widniała ta sama ufność, pomimo nieruchomości trochę błędnego spojrzenia, jaka umiała pojawiać się w nich wtedy, gdy niepoprawny optymista siadywał zamyślony, podczas bezsennych nocy w więziennej celi.
Przed nim stał Karol Jundt, z zarzuconą na ramię połą wytartego hawloka. Na wprost kominka towarzysz Ossipon, były student medycyny, główny twórca świstków P. P., wyciągał silne nogi, zwrócone podeszwami do ognia. Żółty, kędzierzawy czub wznosił się nad jego czerwoną, piegowatą twarzą, o spłaszczonym nosie i wydatnych, murzyńskiego typu ustach. Oczy podłużne spoglądały omdlewająco z ponad wystających kości policzkowych. Ubrany był w szarą, flanelową koszulę, luźno puszczone końce czarnego, jedwabnego krawata, spadały mu na piersi pod zapiętą, sukienną żakietką: głowę opierał na grzbiecie krzesła, wysuwając potężną szyję i z papierosa, osadzonego w długiej drewnianej cygarniczce, wypuszczał pod sam sufit, kłęby dymu.
Michelis wykładał dalej swoje pomysły, wylęgnięte w samotności więziennej. Mówił sam dla siebie, obojętny na życzliwość lub niechęć, skutkiem nabytego zwyczaju mówienia z sobą samym w bielonych ścianach ciemnej celi, w grobowej ciszy wielkiego gmachu stojącego nad rzeką, szpetnego i złowróżbnego, niby cmentarzysko tych, którzy dla społeczeństwa przestali istnieć.
Z Michelisem nie było dysputy, dlatego, że dźwięk drugiego głosu mącił jego myśli — odwykłe od ludzkich głosów przez długie lata. Nikt mu teraz nie przerywał, a on rozwijał swoje poglądy o ekonomicznem położeniu świata, odpowiedzialnego za przeszłość, sięgał do źródeł historyi, do pojęć kształtujących rozwój ludzkości i nawet porywy namiętności ludzkich…
Przerwał mu gwałtowny wybuch śmiechu towarzysza Ossipona. Spłoszony apostoł przymknął oczy, usiłując zebrać rozproszone myśli. Nastała cisza, ale od dwóch płomieni gazowych nad stołem i od ognia, żarzącego się na kominku, zrobiło się straszliwie gorąco w małym pokoiku za sklepem. Pan Verlok dźwignął się ociężale, z niechęcią, ze swojej sofy, otworzył dla powietrza drzwi do kuchni i odsłonił niewinnego Stevie, który siedział spokojnie przy stole, i rysował koła — koła — koła — niezliczone koła, migotliwe wiry kół, które splątanemi liniami tworzyły obraz kosmicznego chaosu. Rysownik nie odwracał głowy: w wysiłku pilnej pracy jego grzbiet, cienka szyja, pochylony kark z dołkiem pod nasadą czaszki, drżały, jakby miały się załamać.
Pan Verlok, chrząknąwszy z niezadowoleniem i zdziwieniem, wrócił na sofę. Aleksander Ossipon wstał, rosły i barczysty, w wytartym granatowym garniturze, otrząsnął go po długiej nieruchomości i pochylił się nad plecami Steviego. A potem wrócił, mówiąc tonem wyroczni:
— Doskonałe. Bardzo charakterystyczne, zupełnie typowe.
— Co jest doskonałe? — mruknął pytająco pan Verlok.
— Typowa forma zwyrodnienia, te rysunki — objaśnił Ossipon od niechcenia, wskazując głową w stronę kuchni.
— Uważacie, że ten chłopiec jest zwyrodniały? — szepnął pan Verlok.
Towarzysz Aleksander Ossipon — z przydomkiem Doktór — były student medycyny, następnie wędrowny nauczyciel w związkach robotniczych, wykładający hygienę z punktu zapatrywań socyalistycznych; autor popularnego, quasi — medycznego studyum w formie taniego pamfletu pod tytułem: „Występki, zatruwające średnie warstwy społeczeństwa“, skonfiskowanego przez policyę, specyalny delegat różnych, mniej lub więcej czerwonych komitetów do literackiej propagandy wraz z Jundtem i Michelisem — zwrócił na agenta ambasady spojrzenie, wyrażające nieuleczalną, bezdenną zarozumiałość…
— Takie jest naukowe określenie. I nawet on sam jest doskonałym typem zwyrodnienia. Dość spojrzeć na jego uszy. Gdybyście znali dzieła Lombrosa…
Pan Verlok pochmurny, rozciągnięty na sofie, wpatrywał się w guziki swej kamizelki, ale policzki jego pokrył lekki rumieniec. W ostatnich dniach każda wzmianka o „nauce“ wywoływała przed jego oczyma postać pana Włodzimierza; a to zjawisko znowu budziło w panu Verloku trwogę i rozpacz, wyładowujące się w klątwach. Lecz teraz nie powiedział nic. Tylko Karol Jundt, nieubłagany zawsze, zawyrokował:
— Lombroso jest osieł.
Towarzysz Ossipon odpowiedział na to bluźnierstwo groźnem spojrzeniem. A tamten, patrząc zagasłemi oczami, mruczał, zawadzając co chwila językiem o bezzębne wargi.
— Widzieliście kiedy podobnego idyotę! Dla niego więzień jest zbrodniarzem. Jakie to proste — prawda? A cóż powiedzieć, o tych, którzy go zamknęli w więzieniu? Co to jest zbrodnia? Czy on wie, ten głupiec, który zrobił karyerę wśród tłumu sytych błaznów, na oglądaniu uszu i zębów mnóstwa głodnych, nieszczęśliwych biedaków? Zęby i uszy są piętnem i cechą zbrodniarza? Doprawdy? A cóż powiedzieć o prawie, które go piętnuje jeszcze wyraźniej — o tych pięknych, rozpalonych narzędziach, wynalezionych przez ludzi sytych, dla zabezpieczenia się od głodnych? Piętnowanie rozpalonem żelazem podłego ciała biedaków — co? Czy nie czujecie tu, czy nie słyszycie, jak się smaży, jak syczy ich gruba skóra pod rozpalonem żelazem? W taki to sposób fabrykują się zbrodniarze dla waszego Lombrosa, żeby mógł o nich wypisywać swoje brednie…
Kijem i nogą stukał o podłogę, a jego tułów, okryty skrzydlatym hawelokiem, stał groźnie. Zdawało się, że węszy on w powietrzu woń spełnianych okrucieństw — że wytęża ucho dla usłyszenia przerażających jęków. Z jego postawy biła potężna, moc suggestii. Ten blizki śmierci weteran walk dynamitowych był swego czasu niepospolitym aktorem na estradach tajnych zebrań i prywatnych narad. Słynny terorysta, nigdy w życiu nie podniósł nawet palca na gmach społeczny. Nie był człowiekiem czynu i nie był nawet mówcą o burzliwej wymowie, która jak potok, porywa za sobą masy, unosząc je z ogłuszającym hukiem i pianą zapału. Obrał on sobie cząstkę subtelniejszą, zuchwałego i jadowitego budziciela złowrogich porywów, drzemiących w głębiach ślepej zawiści i rozpaczliwej pychy ciemnoty, wśród cierpień i nędzy ubóstwa, na dnie wszystkich szlachetnych i pełnych nadziei złudzeń, słusznego oburzenia — litości — buntu. Cień tego złowrogiego talentu przywarł do niego, jak woń trucizny do szklanego flakona, wypróżnionego już — przeznaczonego do wyrzucenia na śmietnik.
Michelis, apostoł na urlopie, uśmiechnął się słabo, a księżycowe jego oblicze pochyliło się melancholicznie. On także był więźniem. I jego ciało przypiekano rozpalonym żelazem — szepnął z cicha. Ale towarzysz Ossipon oprzytomniał już po otrzymanym ciosie.
— Nie rozumiecie — zaczął wzgardliwie.
Ale umilkł, onieśmielony martwem spojrzeniem zapadłych oczu, kierujących się zwolna na niego. Dał pokój rozprawie i tylko zlekka wzruszył ramionami.
Stevie, na którego nikt nie zwracał uwagi, podniósł się i zabrał swoje rysunki. Dochodził właśnie do drzwi pokoju i słyszał wybuch obrazowej przemowy Karola Jundta. Arkusz papieru, pokryty kołami wysunął się z rąk chłopca, który stanął wpatrzony w starego terorystę, jakby przykuty na miejscu strasznemi jego słowy i lękiem. Stevie wiedział, że rozpalone żelazo, przyłożone do ciała, sprawia ból. Oczy jego zapłonęły oburzeniem; to musi okropnie boleć… Otworzył usta…
Michelis, wpatrując się w ogień, dał znowu upust swemu optymizmowi. Widział już koniec kapitalizmu w pożeraniu drobnych kapitalistów przez większych, którzy tym sposobem nieświadomie przyśpieszają chwilę, kiedy cierpiący proletaryat wejdzie w prawowite posiadanie ich bogactw. Michelis, podnosząc niebieskie oczy do sufitu, z wyrazem anielskiej ufności, wymówił wielkie słowo:
— Cierpliwości.
Na progu Stevie, uspokojony, zatonął w błogiem osłupieniu.
Twarz towarzysza Ossipiona skurczyła się z wyrazem rozpaczy.
— A więc na nic się zdało cokolwiek robić? wszystko jest bezużyteczne!…
— Tego nie mówię — odparł łagodnie Michelis.
Wpatrywał się w czerwone węgle. Zgadzał się na to, że robota przygotowawcza dla przyszłości, jest konieczną; gotów był nawet zgodzić się na to, że wielka zmiana nastąpi w wybuchu rewolucyi. Ale utrzymywał, że rewolucyjna propaganda jest robotą subtelną, wymagającą wielkiej sumienności. Jest to kształcenie przyszłych władców świata. Wymaga równej staranności, jak wychowanie i nauka udzielona monarchom. Pragnąłby, ażeby te dogmaty głoszone były przezornie, bo niewiadome nam są wyniki, jakie inne ekonomiczne zmiany mogą wywołać i jaki wpływ wywrzeć na szczęście, moralność, umysłowość i dzieje ludzkości. Bo dzieje tworzy się pracą, nie ideami; ekonomiczne warunki zdolne są zmienić wszystko — sztukę, filozofię, miłość, cnotę — samą nawet prawdę!
Węgle w kominie opadły z lekkim szelestem; Michelis, pustelnik otoczony widziadłami pustyni, powstał raptownie z miejsca. Rozłożył krótkie, grube ręce, jak gdyby w uścisku chciał objąć i przycisnąć do piersi cały świat, odrodzony własną siłą. Wyszeptał z wysiłkiem i uniesieniem:
— Przyszłość jest równie pewna jak przeszłość, jak niewolnictwo, feudalizm, indywidualizm, kolektywizm. To nie jest próżne proroctwo, lecz fakt stwierdzony przez prawa rządzące światem…
Towarzysz Ossipon wydął wzgardliwie murzyńskie usta.
— Głupstwo! — wyrzekł wcale spokojnie. — Niema ani praw, rządzących światem, ani żadnej zgoła pewności, a tę kształcącą propagandę niech wszyscy djabli porwą! Nie o to idzie co ludzie wiedzą, choćby wiedzieli najdokładniej. Idzie nam tylko o to, co masy czują. Bez uczucia i zapału niema roboty.
Umilkł, a po chwili dodał skromnie i stanowczo:
— Mówię do ciebie teraz, ze stanowiska naukowego… naukowego… a cóż ty na to, Verlok?
— Nic! — warknął z sofy pan Verlok, podrażniony nienawistnym wyrazem, na którego dźwięk szepnął przez zaciśnięte zęby:
— Niech go!…
Z kolei dał się słyszeć jadowity bełkot bezzębnego terorysty.
— A czy wiecie jak jabym nazwał obecne warunki ekonomiczne? Nazwałbym je ludożerstwem. Tak! Bo ludzie zaspokajają swą chciwość drgającem ciałem i gorącą krwią innych ludzi — nic innego!…
Stevie, usłyszawszy te przerażające słowa, przełknął głośno ślinę jakby to była trucizna, osunął się bezwładny, w siedzącej postawie, na stopnie kuchennych schodów.
Michelis, zdawało się, że nic nie słyszał. Usta miał zacięte, a na otyłej twarzy nie drgnął żaden muskuł. Mętnemi oczyma oglądał się za kapeluszem i włożył go na głowę. Jego krótkie, tłuste ciało przepłynęło między krzesłami pod ostrym łokciem Karola Jundta. Stary terorysta podniósł niepewną, podobną do ptasich szponów rękę i wsadził na głowę, czarny, pilśniowy kapelusz o szerokich skrzydłach, które rzuciły cień na jego twarz zapadłą, pomarszczoną, wynędzniałą. Poruszał się powoli, stukając laską o podłogę. Przystawał co chwila i zamyślał się, i stał nieruchomo, dopóki nie zawołał go Michelis. Łagodny apostoł ujął go pod ramię z braterską pieczołowitością, a za nimi, z rękoma w kieszeniach, szedł, ziewając szeroko, barczysty Ossipon. Granatowa czapka ze skórzanem dnem, zsunięta w tył na gęstej, żółtej czuprynie, nadawała mu podobieństwo do morskiego żeglarza, znudzonego światem po burzliwej hulance. Pan Verlok wyprowadził gości, idąc z głową odkrytą, w paltocie, zwieszającym się ciężko z ramion, z oczyma, utkwionemi w ziemię.
Zamknął za nimi drzwi z hamowaną gwałtownością, przekręcił klucz w zamku, zasunął zasuwę. Niezadowolony był ze swych przyjaciół. W świetle teoryi pana Włodzimierza, co do bomb, przedstawiali się bardzo błaho. Ponieważ pana Verloka rola w polityce ograniczała się dotąd do obserwacyi, nie mógł on tak odrazu, ani u siebie w domu, ani na większych zebraniach przerzucić się do roli czynnej. Musiał być ostrożny. Przejęty słusznem oburzeniem człowieka przeszło czterdziestoletniego, którego najdroższy skarb — spokój i bezpieczeństwo — jest zagrożony, zapytywał sam siebie wzgardliwie, czego więcej można się spodziewać po tej paczce, po takim Karolu Jundtcie, po takim Michelisie, po takim Ossiponie. Zatrzymał się i, zamiast zgasić gaz w sklepie, pogrążył się w rozmyślaniach. Z jasnowidzeniem pokrewnego temperamentu wydał wyrok. Leniwcy — ten Karol Jundt — pielęgnowany przez starą kobietę z kaprawemi oczyma, którą przed laty uwiódł i wydarł przyjacielowi, a potem niejednokrotnie usiłował strząsnąć z siebie do rynsztoka. I całe szczęście dla niego, że powracała uporczywie, bo gdyby nie to, nie miałby teraz kto wsadzić go do omnibusa, w którym ten ludzki upiór odbywał zwykłą przejażdżkę w pogodne poranki. A gdy nieposkromiona, swarliwa wiedźma umrze, chwiejący się na nogach upiór zniknie także i będzie wtedy koniec z buntowniczym Karolem Jundtem. Moralne pojęcia pana Verloka oburzał też optymizm Michelisa, zawojowanego przez bogatą, starą opiekunkę, która postanowiła osadzić go w wiejskim domku, jaki miała w okolicy Londynu. Tam były więzień, będzie mógł całymi dniami wałęsać się po cienistych alejach i rozmyślać w rozkosznem próżniactwie. Co zaś się tyczy Ossipona, to ten nie zazna nigdy braku, dopóki nie zbraknie na świecie głupich dziewcząt, składających oszczędności.
Pan Verlok, podobny zupełnie usposobieniem do swych współtowarzyszów, przeciągał jednak między nimi a sobą wyraźną granicę. Bo różnił się od nich głębokim poszanowaniem form towarzyskiej przyzwoitości, nad którą górowała jedynie niechęć do wszelkiego rodzaju trudu, cecha, wspólna większej części rewolucyjnych reformatorów dzisiejszego układu społecznego. Bo nie podnoszą oni buntu przeciw nierówności i przywilejom wynikającym z tego układu, tylko przeciw obowiązkom moralności, panowania nad sobą i pracy, jakiemi te przywileje trzeba opłacać. Większość rewolucyonistów to wrogowie wszelkiej karności i wszelkiego trudu. Reszta buntowników, to ludzie próżni, a próżność jest matką i wzniosłych i nikczemnych złudzeń, towarzyszką poetów, reformatorów szarlatanów, proroków i podpalaczy.
Nagle, wśród głębokiego rozmyślania, pan Verlok drgnął. Przypomniał sobie pana Włodzimierza. I zazdrościł im wszystkim, którzy nie znali pana Włodzimierza i znajdowali pomoc w kobietach, kiedy tymczasem on — Verlok — miał kobietę, o której potrzebach musiał myśleć…
Przypomniał sobie, że trzeba iść spać. Westchnął. Dla człowieka tego, co on, usposobienia, myśl ta powinna była być przyjemną. Ale obawiał się demona bezsenności, którzy go zagarnął pod swoją władzę. Podniósł rękę i zakręcił gaz…
Promień światła padał przez drzwi sąsiedniego pokoju. Dzięki temu, pan Verlok mógł sprawdzić zawartość kasy. Mało było w niej pieniędzy; poraz pierwszy, od czasu otwarcia sklepu, zastanowił się nad jego handlową wartością. Przegląd ten wypadł niepomyślnie. Pan Verlok rozpoczął handel nie w handlowych bynajmniej celach. Pociągnęło go doń wrodzone upodobanie w zagadkowych procederach, w których pieniądze zbiera się bez trudu. Prócz tego sklep dawał mu jakieś stanowisko. Ale jako sposób do życia był zupełnie niewystarczający.
Wyjął z szuflady pudełko z pieniędzmi i odwróciwszy się, by wyjść ze sklepu, zobaczył, że Stevie dotąd jest na dole.
Co on tam robi? Dlaczego zachowuje się tak dziwacznie? Popatrzył nieufnie na szwagra, lecz nie zapytał go o nic. Rozmowa pana Verloka z bratem żony ograniczała się zwykle do mruknięcia po śniadaniu:
— Moje buty!
A to było raczej wskazówką, niż wyraźnem żądaniem, lub rozkazem. Pan Verlok spostrzegł teraz ze zdumieniem, że właściwie nie wie, co powiedzieć chłopcu. Stał, milcząc, na środku pokoju i patrzył. I pomyślał zadziwiony, że musi opiekować się tym chłopcem… Dotąd nie zastanawiał się nawet nad jego istnieniem.
Stanowczo nie wiedział jak do niego przemówić. Stevie wywijał rękoma i mruczał, chodząc na około stołu w kuchni, niby podrażnione zwierzę w klatce. Zapytanie: „Czy nie lepiej żebyś poszedł spać?“ nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, więc pan Verlok przestał przyglądać się szwagrowi i odszedł ociężałym krokiem, unosząc pudełko z pieniędzmi. Przystanął chwilę na schodach i zamyślił się nad tem co mu dolega. Ale rozmyślaniom jego przeszkadzał odgłos nieustannego chrapania. Odgłos ten dochodził z pokoju świekry. Jeszcze jedna, o której trzeba myśleć, przemknęło mu przez głowę — i z tą myślą wszedł do swej sypialni.
Pani Verlokowa spała, pomimo lampy palącej się jasno na stoliczku obok łóżka. Światło z pod abażuru padało na białą poduszkę i zatopioną w niej głęboko głowę z zamkniętymi oczyma, i ciemnemi włosami, przeplatanymi na noc w warkocze. Obudziła się na wołanie:
— Winnie! Winnie!…
Zrazu nie poruszyła się, patrząc spokojnie na pudełko z pieniędzmi w ręku pana Verloka. Ale gdy zrozumiała, że jej brat: „dokazuje w kuchni“, nagłym ruchem podniosła się i usiadła na krawędzi łóżka. Bose nogi, osłonięte prostą, perkalową koszulą, zapiętą szczelnie przy rękach i szyi, spuściła na dywan, szukając pantofli, i wpatrując się w twarz męża.
— Nie umiem sobie z nim poradzić — mówił gniewnie pan Verlok. — Nie można go zostawić na dole samego, ze światłem…
Nie odpowiedziała nic, przebiegła z pośpiechem pokój i drzwi zamknęły się za jej białą postacią.
Pan Verlok postawił pudełko na nocnym stoliczku i zaczął operacye rozdziewania, rzucając paltot na opodal stojące krzesło. Za paltotem podążył surdut i kamizelka. Pan Verlok chodził po pokoju w samych skarpetkach, a jego gruba postać, z rękoma, manewrującemi nerwowo koło szyi, przesuwała się przed lustrem. Zerwał szelki z ramion i, podniósłszy gwałtownie roletę, przycisnął czoło do zimnej szyby, poza którą rozciągała się zimna, czarna, wilgotna, błotnista masa cegieł, kamieni i dachów — masa sama w sobie nieprzyjemna i wroga ludziom.
Pan Verlok odczuwał to z uczuciem niemal fizycznego bólu, żadne inne zajęcie nie zostawia po sobie takiej pustki, jak zajęcie tajnego agenta. Coś nakształt tego, jak kiedy koń padnie pod jeźdźcem w bezludnej, bezwodnej pustyni. Panu Verlokowi nasunęło się to porównanie, bo dosiadał on już różnych koni w swem życiu i teraz czuł, że mu lada chwila zagraża upadek. Przyszłość przedstawiała mu się równie czarna, jak ta noc za szybami, na których opierał czoło. I nagle, pojawiła mu się wygolona, dowcipna twarz pana Włodzimierza, niby różowa pieczęć na tle groźnych ciemności.
Widzenie było tak wyraźne, że pan Verlok odskoczył od okna i zapuścił ze zgrzytem roletę. Patrzył na powracającą żonę, gdy się kładła do łóżka z niezmąconym spokojem i uczuł się beznadziejnie osamotnionym na świecie. Pani Verlokowa wyraziła zdziwienie, że go zastaje jeszcze nie w łóżku.
— Trochę mi niedobrze — szepnął, przesuwając ręką po spotniałem czole.
— Zawrót głowy?
— Tak… Niedobrze mi.
Pani Verlokowa, ze spokojem doświadczonej małżonki wyraziła swoje zapatrywanie co do powodów cierpienia, i zaproponowała zwykłe lekarstwa; ale mąż, stojąc nieruchomo na środku pokoju, pochylił głowę ze smutkiem.
— Dostaniesz kataru, stojąc bez butów — zauważyła.
Pan Verlok zdobył się na wysiłek, rozebrał się i położył do łóżka. Na dole, w cichej, wąskiej uliczce, rozległy się miarowe kroki przed domem i skonały w dali, bezpowrotnie, jak gdyby przechodzień wybrał się w podróż na całą wieczność; a senne tykotanie zegara w sieni słychać było wyraźnie w sypialni.
Pani Verlokowa, leżąc na wznak i wpatrując się w sufit, zrobiła uwagę:
— Bardzo mały dziś był obrót w sklepie.
Pan Verlok odchrząknął i zapytał:
— Czy zgasiłaś gaz na dole?
— Zgasiłam — odparła żona. Biedny chłopiec jest dziś bardzo wzburzony — szepnęła po chwili.
Pana Verloka nic nie obchodziło wzburzenie Steviego, lecz był przerażająco roztrzeźwiony i obawiał się ciemności i ciszy, jakie zapanują po zgaszeniu lampy. Ten lęk skłonił go do zrobienia uwagi, że Stevie nie posłuchał jego rady, co do pójścia na spoczynek. Pani Verlokowa wpadła w sidła i zaczęła tłumaczyć mężowi, że to wcale nie „zuchwalstwo“ lecz tylko „wzburzenie“. W całym Londynie niema chłopca w tym wieku, równie ładnego i uległego jak Stevie — dowodziła; ani tkliwszego i posłuszniejszego a nawet pożyteczniejszego, byle tylko ludzie nie kręcili mu w biednej głowie. I, zwracając się w stronę leżącego małżonka, uniosła się na łokciu i zaczęła tłumaczyć, jak dalece pożytecznym członkiem rodziny jest Stevie. To uczucie, rozdmuchane do chorobliwych rozmiarów w jej dziecięcych latach. widokiem cierpień brata zabarwiło teraz jej policzki lekkim rumieńcem i rozpaliło blask w dużych ciemnych oczach, pod czarnemi rzęsami. Pani Verlokowa odmłodniała w tej chwili; wyglądała tak młodo, jak dawna Winnie, tylko więcej ożywiona, niż ta dawna Winnie bywała kiedykolwiek w obecności lokatorów matki. Pan Verlok, miotany niepokojem, nie zwracał uwagi na słowa żony. Zdawało mu się, że głos jej dochodzi z wielkiego oddalenia. Dopiero jej widok przywołał go do przytomności.
Oceniał on tę kobietę i miał dla niej pewien rodzaj uczucia, a to wzmagało jeszcze jego duchową udrękę. Kiedy żona umilkła, poruszył się niespokojnie i rzekł:
— Od kilku dni jestem trochę cierpiący…
Mogło to być wstępem do zwierzeń, lecz pani Verlokowa opuściła głowę na poduszki i, patrząc w sufit, zaczęła mówić:
— Ten chłopiec zadużo tu słyszy. Gdybym była wiedziała, że oni zejdą się wieczorem, byłabym dopilnowała, żeby poszedł spać jednocześnie ze mną. Zupełnie stracił głowę, bo usłyszał jak mówili o ludziach, którzy się żywią ciałem i krwią ludzką. Poco to mówić takie rzeczy?
W głosie jej dźwięczała wzgardliwa niechęć.
— Zapytaj o to Karola Jundta — warknął mąż dziko.
Pani Verlokowa orzekła stanowczo, że Karol Jundt jest „obrzydliwie stary“. Wyraziła jednocześnie swą sympatyę dla Michelisa. O barczystym Ossiponie, w którego obecności czuła zawsze pewien niepokój, maskując go kamienną obojętnością, nie rzekła nic. Zaczęła znowu mówić o bracie, przedmiocie jej pieczołowitości i troski od lat tylu.
— On nie może słuchać tego, co się tu mówi. On myśli, że to wszystko święta prawda. Nie wątpi o tem. Doprowadza go to do wściekłości.
Pan Verlok milczał.
— Stevie patrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał, kiedy zeszłam na dół. Serce mu biło jak młotem. On nie może zapanować nad wzruszeniem. Obudziłam matkę i powiedziałam jej, żeby siedziała przy nim, dopóki nie uśnie. Nie jego to wina. Trzeba go zostawić w spokoju.
Pan Verlok nic nie odpowiedział.
— Żałuję teraz, że chodził do szkoły — zaczęła po chwili pani Verlokowa. Bierze gazety z okna i czyta, a zawsze rozgorączkowuje się tem czytaniem. Nawet dwunastu numerów nie sprzedaje się w ciągu miesiąca. Zajmuje to tylko miejsce w wystawie, a pan Ossipon znosi co tydzień całe paki tej P. P. do sprzedania po pół pensa sztuka. Jabym nie dała pół pensa za całą pakę. Głupie szpargały i tyle. Niema na to zbytu. Któregoś dnia Stevie dorwał się do jednego numeru i znalazł tam historyę niemieckiego podoficera, który oderwał połowę ucha rekrutowi i nie został za to ukarany. Bydlę! Tego dnia nie mogłam sobie dać rady z chłopcem. Prawda, że taka historya może oburzyć każdego. Ale poco drukować takie rzeczy? Nie jesteśmy niemieckimi niewolnikami, dzięki Bogu. Nic nam do ich spraw — prawda?
Pan Verlok nie odpowiadał.
— Musiałam chłopcu odebrać nóż kuchenny — mówiła dalej pani Verlokowa, już trochę sennym głosem. — Odgrażał się, tupał i szlochał. On nie może znieść najmniejszej wzmianki o okrucieństwie. Gdyby zobaczył tego podoficera, zakłułby go, jak prosię. I słusznie. Tacy ludzie niewarci są litości…
Przestała mówić, a nieruchome oczy zaczęły się przysłaniać senną mgłą.
— Lepiej ci teraz? mój drogi — spytała słabym głosem. Może zgasić światło?
Pan Verlok leżał nieruchomy, milczący, pewny, że nie zaśnie, pełen trwogi na myśl o zbliżającej się ciemności. Zdobył się wreszcie na wysiłek.
— Dobrze. Zgaś lampę — wyrzekł głucho.


IV.

Trzydzieści przeszło stolików, okrytych czerwonemi w biały deseń serwetami, stało pod ciemno brunatnemi buazeryami dużej sali w suterenach. Bronzowe żyrandole z licznemi lampami zwieszały się u nizkiego, zlekka sklepionego sufitu; na ścianach bez okien widniały freski płaskie i bezbarwne, przedstawiające myśliwskie sceny w średniowiecznych kostyumach. Nicponie w zielonych kurtkach trzymali myśliwskie kordelasy nad kuflami pieniącego piwa.
— Może się mylę, ale zdaje mi się, że będziecie wiedzieli co jest na dnie tej przeklętej sprawy — wyrzekł Ossipon, oparty na łokciach i pochylony nad stołem, trzymając nogi podwinięte pod krzesło.
W spojrzeniu jego przebijała dzika ciekawość. Nagle, stojąc na podwyższeniu w pobliżu drzwi mechaniczny fortepian zagrał walca z wyzywającą dokładnością. Hałas był ogłuszający. Kiedy muzyka ucichła, równie nagle jak wybuchła, ponury człowiek w okularach, siedzący naprzeciw Ossipona, nad wielkim szklanym kuflem, pełnym piwa, wyrzekł spokojnie.
— W zasadzie to co który z nas może wiedzieć lub nie wiedzieć o danym fakcie nie może stanowić przedmiotu niczyich pytań.
— Niezawodnie! — potwierdził równie spokojnie, półgłosem Ossipon. — W zasadzie…
Oparłszy dużą, czerstwą twarz na dłoniach, wpatrywał się w niego bacznie; ponury człowieczek w okularach napił się spokojnie piwa i postawił kufel na stole. Miał on płaskie, wielkie uszy, odstające szeroko od czaski, tak wątłej, że Ossipon zgniótłby ją z łatwością w dwóch palcach; czoło podparte okularami — i płaskie policzki o tłustej, niezdrowej cerze — zrzadka porosłe ciemnym zarostem. Opłakaną, bijącą w oczy, nędzę fizycznej powłoki wynagradzała uderzająca pewność siebie tego człowieka. Mówił krótko, i miał szczególny dar zmuszania innych do milczenia.
Ossipon z poza złożonych dłoni mruknął:
— Chodziliście dziś dużo po mieście?
— Nie. Leżałem do południa w łóżku — odparł zapytany. Dlaczego pytacie?
— O! Tak sobie — objaśnił Ossipon, wpatrując się w niego badawczo, choć trochę onieśmielony, lekceważącem obejściem małego człowieka.
Rozmawiając z nim — co się rzadko zdarzało — rosły Ossipon doznawał zawsze uczucia fizycznej i moralnej małości. Pomimo to, odważył się zadać nowe pytanie:
— Szliście potem pieszo?
— Nie. Jechałem omnibusem — odpowiedział bez wahania.
Mieszkał on daleko, w Islington, w małym domku, na nędznej ulicy, zasypanej śmieciem i brudnemi papierami, gdzie dzieci, poza godzinami szkolnemi, biegały i hałasowały, wydając przeraźliwe wrzaski, bez śladu wesołości. Pokój, w którym główny mebel stanowiła wielka szafa, zamknięta na ciężką kłódkę — odnajmował od dwóch, starych panien, szwaczek, szyjących głównie dla dziewcząt służących. Nie wymagał żadnej usługi i był wzorowym lokatorem, nie sprawiającym żadnego kłopotu. Jedynem jego dziwactwem było to, że żądał, ażeby pokój zamiatano w jego obecności, a wychodząc zamykał drzwi na klucz i klucz z sobą zabierał.
Ossipon wyobraził sobie te okrągłe, w czarnej oprawie okulary, przesuwające się ulicami na szczycie omnibusu. Blady uśmiech pojawił się na grubych wargach Ossipona, gdy wyobraził sobie, że domy chwieją się, że przechodnie uciekają w popłochu na widok okularów. Gdyby wiedzieli… I szepnął badawczo.
— Długo jechaliście?
— Godzinę, a może i więcej — odrzekł człowieczek w okularach i napił się znowu piwa.
— Godzinę — powtórzył Ossipon. Więc może jeszcze nie słyszeliście nowiny, której się dowiedziałem na ulicy?
Zapytany potrząsnął przecząco głową. Ale ponieważ nie okazał ani śladu zaciekawienia, więc Ossipon odważył się dodać, że dowiedział się o tem przed chwilą. Chłopak, sprzedający gazety, wrzasnął mu nad samem uchem, a że nie spodziewał się nic podobnego, zadziwiło go to i wzruszyło, aż mu w ustach zaschło…
— Nie spodziewałem się wcale zastać was tutaj — dodał, wciąż oparty łokciami na stole.
— Bywam tu czasami — odrzekł tamten, ciągle z tą samą, wyzywającą obojętnością.
— To coś niepojętego że właśnie wy nie wiecie o tem — mówił dalej Ossipon, mrugając. — Właśnie wy! — dodał zagadkowo.
Ta widoczna dyskrecya świadczyła najlepiej o niepojętej, niewytłumaczonej nieśmiałości barczystego chłopaka w obecności tego spokojnego człowieczka, który podniósł znowu kufel, napił się i postawił kufel na stole stanowczym i spokojnym ruchem. Nic więcej.
Ossipon, przeczekawszy dłuższą chwilę, gdy nie usłyszał nic, rzekł, wysilając się na obojętność, i zniżając głos do szeptu:
— Czy… czy… dajecie wasz… materiał każdemu kto o to poprosi?
— Z zasady nie odmawiam nigdy — dopóki mam w domu choć szczyptę — odpowiedział stanowczo zapytany.
— I uważacie to za dobre?
Okrągłe, wielkie okulary zwróciły się ku Ossiponowi, połyskując zimnym blaskiem.
— Zupełnie. Zawsze. W każdej okoliczności. Cóżby mogło mnie powstrzymać? Czemu nie miałbym dać? Dlaczego miałbym się namyślać?
Ossiponowi tchu zabrakło.
— Czy to ma znaczyć, że dalibyście nawet... szpiclowi, gdyby zażądał waszego towaru?
Człowieczek w okularach uśmiechnął się blado.
— Niech tylko przyjdzie i spróbuje, a zobaczy — odrzekł. Oni mnie znają, ale i ja także znam ich wszystkich. Nie przyjdą oni do mnie — nie...
Wązkie, sine wargi zacięły się. Ossipon nacierał dalej:
— Ale mogliby kogo nasłać, zastawić na was pułapkę. Czy rozumiecie? Wydobyć od was materyał, a potem, mając w ręku dowód, uwięzić was.
— Dowód? Na co? Może na to, że wyrabiam materyały wybuchowe, nie mając pozwolenia?
Wyrzekł to z pogardliwem szyderstwem, lecz wyraz wychudłej, chorobliwej twarzy pozostał bez zmiany.
— Wątpię, czy który z nich miał ochotę podjąć się aresztowania. Nie zdaje mi się, by znaleźli takiego. Nawet wśród najdzielniejszych. Ani jeden.
— Dlaczego? — nastawał Ossipon.
— Bo wiedzą, że ja nie rozstaje się nigdy z ostatnią garstką mego towaru. Mam go zawsze przy sobie.
Dotknął zlekka ręką surduta i dodał:
— W grubej, szklanej flaszce...
— Tak mi mówiono — odpowiedział Ossipon, z odcieniem podziwu. — Ale nie wiedziałem że oni...
— Oni wiedzą — przerwał mu mały człowieczek, opierając się o grzbiet krzesła, górujący nad jego drobną główką. — Nie zaaresztują mnie nigdy, żaden policyant na to się nie odważy... Kto chce mieć do czynienia z takim, jak ja człowiekiem, musi być zdecydowany na wielkie, proste nie przynoszące sławy bohaterstwo.
Znowu sine wargi zacięły się z wyrazem zadowolenia i pychy. Ossipon powstrzymał ruch zniecierpliwienia.
— Albo poprostu nic nie wiedzieć — odciął, się. — Mogą znaleźć takiego, który nie będzie wiedział, że macie zawsze przy sobie dość materyału, żeby wysadzić w powietrze wszystko i wszystkich w promieniu sześćdziesięciu jardów.
— Nie tak to łatwo zrobić, jak się zdaje — bronił się tamten.
— Ba! — upierał się Ossipin. — Nie rachujcie na to zbytecznie. A może sześciu ludzi rzucić się na was z tyłu, na ulicy? Gdyby wam przycisnęli ręce do żeber, cóżbyście mogli wtedy zrobić?
— Mógłbym. Gdy wychodzę, trzymam zawsze rękę na gumowej piłce w kieszeni od spodni. Naciśnięcie tej piłki działa na materyę wybuchową, zamkniętą we flaszce, którą mam w kieszeni, pneumatyczne działanie rurki, która...
Nagłym ruchem odsłonił Ossiponowi rurkę gumową, podobną do robaka, wychodzącą mu z pod pachy, a drugim końcem wpuszczoną do kieszeni na piersiach. Ubranie jego nieokreślonej, brunatnej barwy, było wytarte, poplamione, zakurzone w załamaniach, z postrzępionemi dziurkami od guzików.
— Przyrząd wybuchowy jest napół mechaniczny, napół chemiczny — objaśnił łaskawie.
— Działa piorunująco, nieprawdaż? — zagadnął Ossipon, wzdrygając się lekko.
— Bynajmniej — odrzekł niechętnie zapytany — dwadzieścia sekund musi upłynąć od chwili naciśnięcia piłki, do chwili gdy nastąpi wybuch.
— Fiu-u-u! — gwizdnął Ossipon. — Dwadzieścia sekund! Okropność! I sądzicie że zdobyliście się na to. Jabym zwaryował...
— Nic by to nie pomogło. Naturalnie, jest to właśnie słaba strona tego specyalnego wynalazku, który zachowuję na swój wyłączny użytek. To właśnie najgorsze, że sam wybuch jest zwykle słabą stroną nowych wynalazków. Teraz próbuję wynaleźć taki przyrząd wybuchowy, któryby się nadawał do wszystkich warunków, a nawet do nie przewidzianej zmiany warunków. Zmienny, a jednak dokładnie działający mechanizm. Przyrząd prawdziwie inteligentny.
— Dwadzieścia sekund — szepnął zadumany Ossipon. — Uf. A potem...
Okrągłe okulary, połyskując, obróciły się w około, jakby obliczając rozmiar piwiarni w podziemiach restauracyi Silenusa.
— Nikt z zebranych w tej sali, nie mógłby ocaleć zapadł wyrok po tym przeglądzie. — Ani nawet ci, co są teraz na schodach.
Automatyczny fortepian przy schodach zaszczękał znienacka tonami mazurka, jakby nagle zjawiający się, pospolity, a bezczelny upiór. Klawisze podnosiły się i opadały tajemniczo. A potem odrazu wszystko ucichło. Przez jedno mgnienie oka, Ossipon wyobraził sobie tę oświetloną jasno salę, zamienioną w straszną, czarną jamę, wyrzucającą z gardzieli duszące gazy, ze szczątkami pogruchotanych cegieł i zmiażdżonych ciał ludzkich. Ten obraz śmierci i zniszczenia, przedstawił mu się tak wyraźnie, że wzdrygnął się poraz drugi. Towarzysz patrzył na niego z miną spokojnego zadowolenia.
— W ostatecznej chwili jedynym środkiem ratunku jest nasz charakter. A niewielu jest na świecie ludzi z charakterem tak silnym, jak mój. Najskuteczniej tu działa przeświadczenie, jakie mają o mnie ci ludzie, że w danym razie posłużyłbym się moją bronią. Takie mają przekonanie. I to mnie zabezpiecza.
— A jednak między nimi są także ludzie z charakterem — mruknął Ossipon.
— Być może. Ale na mnie nie robią oni wrażenia. Bo są odemnie niżsi. I nie może być inaczej. Bo ich charakter opiera się na podstawie konwencyonalnej moralności. Wspiera się na społecznym porządku. A mój charakter nie ma żadnych sztucznych podstaw. Oni rachują na życie a ja rachuję na śmierć, która nie ma hamulca i z którą niepodobna walczyć. Stąd moja wyższość.
— Słyszałem niedawno toż samo od Karola Jundta — odparł Ossipon, śledząc zimny połysk okrągłych okularów.
— Karol Jundt! — bąknął wzgardliwie właściciel okularów. — Delegat międzynarodowego Czerwonego Komitetu... Jest was trzech delegatów, prawda? Nie będę mówił o pozostałych dwóch, ponienieważ jednym z nich jesteście wy, ale, to co mówicie niczego nie dowodzi. Jesteście delegatami do rewolucyjnej propagandy, ale nie w tem leży złe, że jesteście tak samo niezdolni do niepodległej myśli jak pierwszy lepszy kolonialny kupiec, lub dziennikarz, lecz w tem — że nie macie charakteru.
Ossipon rzucił się oburzony.
— Co nam możecie zarzucić? — zawołał stłumionym głosem. — Czego więcej żądacie?
— Doskonałego przyrządu wybuchowego — odrzekł stanowczo zagadnięty. — Czemu się krzywicie?
— Nie krzywię się wcale! — ryknął, jak niedźwiedź rozgniewany Ossipon.
— Jesteście tyle warci co i ci, którzy z wami walczą, naprzykład policya, — wyrzekł po chwili spokojnie człowieczek w okularach. Pewnego dnia spotkałem niespodzianie Naczelnego Inspektora, Heata, na rogu ulicy. Przyjrzał mi się badawczo. Ja wcale na niego nie patrzyłem. Ale wiem, że myślał w tej chwili o wielu rzeczach: o swych zwierzchnikach, o swojej reputacyi, o sądach, o swojej pensyi, o dziennikach. A ja — myślałem tylko o jednem; o moim przyrządzie wybuchowym. Heat wydał mi się nicością — tak samo, jak jak... naprzykład, Karol Jundt. Bo terorysta i policyant... są z tej samej gliny. Oni prowadzą swoją grę — wy — agitatorzy — swoją. A ja nie prowadzę żadnej gry: ja pracuję czternaście godzin dziennie i często przymieram głodem. Moje doświadczenia kosztują, i nieraz przez dzień, lub dwa, nie mam za co kupić pożywienia. Patrzysz na moje piwo! Tak! Wypiłem już dwa kufle, i wypiję jeszcze trzeci. Dziś dla mnie święto, i obchodzę je w samotności. Czemużby nie? Pracuję zawsze sam. Pracowałem sam przez długie lata. Właściwym działaczem jestem ja...
Ossipon zaczerwienił się mocno.
— Nie będziemy się o to sprzeczali — odrzekł. — Obawiam się, że wam popsuję święto. Dziś rano w parku Greenwich jakiś człowiek zginął skutkiem wybuchu...
— Zkąd wiecie o tem?
— Chłopcy od drugiej wykrzykują tę wiadomość po wszystkich ulicach. Kupiłem dziennik i wszedłem tu. Mam go w kieszeni...
Wydobył spory, czerwony arkusz. Przerzucił go szybko.
— A! Jest. Bomba w parku Greenwich. O pół do jedenastej. Ranek mglisty. Wstrząśnienie dało się uczuć na znacznej przestrzeni. Olbrzymia jama wyrwana pod drzewem, pełna zmiażdżonych korzeni i połamanych gałęzi. Naokoło rozrzucone szczątki człowieka. Tylko tyle. Reszta, to już bzdurzenie gazeciarskie. Przypuszczalny zamach na Obserwatoryum, jak mówią. Ha! Trudno temu wierzyć.
Wpatrywał się długo w gazetę, a potem podał ją towarzyszowi, który spojrzał na nią z roztargnieniem i położył na stole.
Pierwszy przemówił Ossipon, ciągle urażony.
— Szczątki jednego tylko człowieka. A zatem — sam się wysadził w powietrze. Nie udał się wam dzień — prawda? Nie przewidywaliście tego? Ale ja nie miałem żadnej wiadomości, nic zgoła — o zamiarze podobnego zamachu tu, w tym kraju... W obecnych okolicznościach to poprostu zbrodnia.
Mały człowieczek podniósł w górę gęste, ciemne brwi zimno i wzgardliwie.
— Zbrodnia! Co to takiego? Co to jest zbrodnia? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Jakże mam się wyrażać? Muszę posługiwać się utartemi określeniami — odparł zniecierpliwiony Ossipon. — Znaczy to, że ta awantura może bardzo zaszkodzić naszemu położeniu w tym kraju. Czy to nie jest dla was zbrodnią? Pewny jestem, że w tych czasach musieliście dawać komuś swoje wyroby.
Ossipon wpatrywał się bacznie w towarzysza. Tamten z zimną krwią skinął głową.
— Daliście! — wybuchnął redaktor P. P. przytłumionym szeptem. — Nie! I naprawdę rozdajecie to tak na zażądanie, pierwszemu lepszemu głupcowi, który się zgłosi?
— Właśnie! Przeklęty porządek społeczny nie jest zbudowany z papieru i atramentu i nie wierzę, ażeby kombinacya papieru z atramentem, zdołała go kiedykolwiek obalić. Tak! Rozdawałbym moje materyały pełną garścią, każdemu mężczyźnie, kobiecie, dziecku — każdemu głupcowi, któremu się spodoba przyjść do mnie! Wiem co o tem sądzicie. Ale nie uznają żadnych rozporządzeń Czerwonego Komitetu. Mogą was stąd wypędzić, albo uwięzić, albo powiesić za tę sprawę — nic mnie to nie obchodzi. To, co spotyka nas indywidualnie, niema żadnej wagi.
Mówił spokojnie, bez uniesienia, prawie obojętnie, a Ossipon, wzburzony do głębi, usiłował naśladować tę obojętność.
— Gdyby policya rozumiała swój interes, podziurawiłaby was, jak rzeszoto, rewolwerowemi kulami, albo skrępowała na ulicy, w biały dzień.
Człowieczek w okularach zaczął rozstrząsać tę możliwość, na swój właściwy, spokojny, zarozumiały sposób.
— Tak — potwierdził bez wahania — ale w takim razie, musieliby się liczyć z tutejszemi prawami...
Ossipow mrugnął.
— Wyobrażam sobie, coby się z wami stało, gdybyście zechcieli przenieść swoje laboratoryum da Ameryki. Oni tam nie krępują się względami prawa...
— Nie mam też zamiaru jechać tam i próbować. Po za tem, uwaga wasza jest słuszna — przyznał zaczepiony. — Oni tam mają więcej charakteru, i charakter ich jest nawskroś anarchiczny. Żyzny grunt dla nas, Ameryka — bardzo podatny grunt. Wielka Rzeczpospolita nosi w sobie pierwiastki rozkładowe... Anglia to jest dla nas niebezpieczna ze swojem idealnem pojęciem legalności. Umysł ludu spowinięty jest tu w mnóstwo porządnych skrupułów, a to przeszkadza w naszej robocie. Mówicie, że Anglia jest naszem schroniskiem? Tem gorzej! Kapua! Czy my potrzebujemy schroniska? Tu gadacie, drukujecie, spiskujecie i — nie robicie nic. Dobre to dla takich, jak Karol Jundt.
Wzruszył ramionami i dodał ze zwykłą stanowczością:
— Zniweczenie przesądów, wyrwanie z korzeniem poszanowania prawa — oto nasz cel. Nicby mnie tak nie ucieszyło, jak to, gdyby inspektor Heat i jego koledzy zaczęli strzelać do nas na ulicy w biały dzień, z aprobatą publiczności. Wtedy nasza sprawa byłaby już przez pół wygrana i rozpocząłby się rozkład starej moralności, w samym obrębie jej świątyni. Do tego powinniście dążyć. Ale wy, rewolucyoniści, nigdy tego nie zrozumiecie. Wy układacie plany przyszłości, gubicie się w marzeniach o jakimś ekonomicznym systemie, przetworzonym z teraźniejszego, a tu potrzeba tylko zmieść wszystko i stworzyć zupełnie nowe pojęcie o życiu. Przyszłość sama się utworzy, byleby dla niej zrobić miejsce. I dlatego — gdybym miał dostateczną ilość mego materyału sypałbym z niego kopce na rogach ulic: ale że nie mam, więc staram się udoskonalić przyrząd wybuchowy, i zbudować taki, któryby rzeczywiście odpowiedział celowi.
Ossipon, oszołomiony, jakby się nużał w głębokich wodach, podchwycił ostatnie wyrazy:
— Tak! Wasz przyrząd wybuchowy. Nie zadziwiłbym się, jeżeli to jeden z waszych przyrządów zmiótł tak doszczętnie tego człowieka w parku.
Cień niezadowolenia padł na wychudzoną, nieubłaganą twarz nawprost Ossipona.
— Największa trudność polega na wykonywaniu praktycznych prób z różnego rodzaju przyrządami. A jednak wybróbować je trzeba... Zresztą...
Ossipon mu przerwał.
— Kto mógł być ten człowiek? Upewniam was, że my tu, w Londynie, nie mamy pojęcia... Może moglibyście mi opisać tego, komu daliście swój materyał?
Zapytany skierował na Ossipona swe wielkie okulary.
— Opisać go? — odrzekł powoli. — Zdaje mi się, że teraz nic już nie przeszkadza. Mogę go opisać jednem słowem: Verlok.
Ossipon zerwał się z krzesła i opadł na nie, jakby ugodzony w głowę.
— Verlok!? Nie może być!
Spokojny człowieczek skinął głową.
— On sam. Nie możecie mi zarzucić, że w tym wypadku dałem materyał pierwszemu lepszemu głupcowi z ulicy. Przecież to wybitny członek partyi, o ile wiem.
— Tak! — potwierdził Ossipon. — Wybitny. A właściwie nie! On był tylko punktem środkowym dla ogólnego porozumienia i przyjmował u siebie towarzyszów na zebraniu. Raczej pożyteczny, niż wybitny. Przed laty, przemawiał zwykle na mityngach — we Francyi, o ile mi się zdaje. Ale podobno nietęgo. Posiadał zaufanie takich ludzi, jak Moser, Latorre i cała paczka tych starych. Jedyny zaś rzeczywisty talent, jaki miał, to zręczność w unikaniu uwagi policyi. Tu, naprzykład, zdaje się, że nie śledzono go zanadto. Miał ślubną żonę, jak wiecie. Przypuszczam, że za jej pieniądze założył sklep...
Ossipon umilkł, zamyślił się i szepnął do siebie.
— Ciekawym, co ta kobieta teraz zrobi?
I zamyślił się głęboko. Towarzysz jego zachował niezachwianą obojętność. Znano go ogólnie pod przezwiskiem profesora. Otrzymał ten tytuł, dzięki temu, że kiedyś, w jakimś technicznym instytucie był asystentem-laborantem. Poróżnił się z władzami z powodu nieodpowiedniego traktowania. Potem znalazł zajęcie w laboratoryum fabryki farbiarskiej. I tam również obchodzono się z nim niesprawiedliwie. Walki, ciężka praca, dla zdobycia lepszego stanowiska, przepoiły go tak nadmiernem wyobrażeniem o swej wartości i zasługach, że trudno było ludziom osądzić go sprawiedliwie. Zwykle pojęcie sprawiedliwości reguluje się według cierpliwości danego osobnika. Profesor miał zdolności genialne, lecz zbywało mu na wielkiej, społecznej cnocie: rezygnacyi.
— Pod względem umysłowym — nicość — wymówił głośno Ossipon, porzucając rozmyślania, o pani Verlokowej, osamotnionej osobie i sklepie. — Zupełna pospolitość. Źle robicie, profesorze, że nie utrzymujecie więcej łączności z towarzyszami — dodał w formie upomnienia. — Czy on mówił cośkolwiek czy wspomniał o swoich zamiarach? Nie widziałem go przeszło od miesiąca. Trudno mi uwierzyć, że nie żyje...
— Powiedział mi, że to będzie zamach na jakiś gmach — odrzekł profesor. — Potrzebowałem wiedzieć ten szczegół przed przygotowaniem pocisku. Mówiłem mu, że mam ilość materyału zaledwie wystarczającą do wywołania dostatecznego zniszczenia, ale nastawał na mnie usilnie. Ponieważ potrzebował czegoś, coby można nieść jeszcze w ręku, zaproponowałem mu użyć do tego kwadratowej puszki od lakieru, którą miałem u siebie. Pomysł podobał mu się. Ale miałem z tem trochę kłopotu. Trzeba było najpierw wykroić dno, a potem je przylutować. W puszce umieściłem słój z grubego szkła, z szeroką szyją, ściśle zakorkowany, oblepiony wilgotną gliną i zawierający szesnaście uncyi X 2 zielonego proszku. Przyrząd wybuchowy został połączony z zaśrubowanym wierzchołkiem słoja. Wytłomaczyłem mu dokładnie jak dowcipnie pomyślane jest wszystko. Rurka zawierająca...
Ale Ossipon nie słuchał.
— Jak myślicie? Co się właściwie stało? — przerwał profesorowi.
— Nie mogę odgadnąć. Obliczone to było na dwadzieścia minut po zaśrubowaniu wierzchołka. Musiał albo za długo czekać, albo poprostu upuścił puszkę. A wtedy wybuch nastąpił. Przyrząd sprawił się dobrze. Obawiałem się najwięcej jakiejś niedokładności przy ostatecznem nastawieniu. Ale niemożna nigdy obliczyć ludzkiej głupoty. I przeciw ludziom niepodobna zabezpieczyć najlepszego nawet przyrządu.
Profesor skinął na kelnera. Ossipon siedział sztywno, a jego oczy, skutkiem wytężonej pracy mózgu, patrzały błędnie.
Kiedy kelner zapłacony odszedł, Ossipon wstał, z miną głębokiego niezadowolenia. Obawiał się nagany ze strony Czerwonego Komitetu, ciała, które nie miało stałego miejsca zamieszkania. Nazwisk jego członków nie znał dokładnie. Gdyby z tej nieprzyjemnej sprawy wynikło cofnięcie skromnych zasiłków, udzielanych na wydawnictwo pamfletów P. P. — wtedy rzeczywiście, należałoby opłakiwać niepojęte szaleństwo Verloka.
— Solidaryzowanie się z najgwałtowniejszą formą działalności, a głupia lekkomyślność, to zupełnie odrębne rzeczy — wyrzekł posępnie i szorstko. — Nie wiem co przyszło do głowy Verlokowi. Jest tu jakaś tajemnica. W każdym razie — Verlok zginął. Możecie myśleć co się podoba, ale jednak w tych okolicznościach jedyną polityką dla rewolucyjnej partyi jest wyparcie się wszelkiego wspólnictwa z tym waszym przeklętym wybrykiem. Tylko niepokoi mnie, w jaki sposób dokonać tego przekonywająco.
Profesor, stojąc, już gotów do wyjścia, był zaledwie tego wzrostu, co siedzący Ossipon. Zwrócił okulary na jego twarz.
— Możecie zażądać od policyi świadectwa dobrego prowadzenia. Oni wiedzą, gdzie który z was nocował dzisiaj. Może — jeżeli zażądacie — zechcą ogłosić urzędowe zaświadczenie.
— Wiedzą oni niezawodnie, że nie braliśmy w tem udziału — mruknął z goryczą Ossipon. — Ale inna rzecz co powiedzą.
Siedział wciąż zamyślony, nie zwracając uwagi na małą, sowią postać, w wytartem odzieniu, stojącą obok niego.
— Muszę zaraz dotrzeć do Michelisa i skłonić go, żeby przemówił serdecznie na którem z naszych zebrań. Publiczność ma pewną sympatyę dla niego. Jego nazwisko jest znane. A ja mam stosunki z wielu reporterami — mówił prawie do siebie zadumany Ossipon. — Przeklęty osieł! Zostawić nam na karku taką głupią sprawę... A nawet tego nie wiem, czy...
Siedział, zaciąwszy usta. Nie uśmiechała mu się myśl wybrania się po wiadomości do sklepu. Posądzał, że policya mogła tam urządzić zasadzkę. A jednak, jeżeli tam nie pójdzie, nie dowie się tego, co może być dlań bardzo ważne. Zastanowił się, że jeżeli ten człowiek w Greenwich rzeczywiście został tak poszarpany, jak mówią dzienniki, niepodobna było odrazu stwierdzić jego tożsamości. A w takim razie policya nie ma szczególnych powodów do śledzenia sklepu Verloka więcej, niż innych miejsc, gdzie schodzą się anarchiści — więcej, niż naprzykład Silenusa. Gdziekolwiek pójdzie, wszędzie spotka się z nadzorem. Jednakże...
— Myślę, co trzeba teraz zrobić? — szepnął półgłosem.
Zgrzytliwy głos odpowiedział mu z wyrazem wzgardy:
— Złączyć swoje losy z tą kobietą, dla jej pieniędzy...
Wyrzekłszy to, profesor odszedł. Ossipon, zaskoczony znienacka, drgnął, lecz nie poruszył się z krzesła, siedząc jak przygwożdżony na miejscu. Mechaniczny fortepian, po kilku akordach, rozpoczął wygrywać narodowe pieśni angielskie, a niemile jego urywane tony goniły Ossipona, gdy wchodził na schody i szedł przez przedsionek — do samego progu.
Na ulicy, przed głównemi drzwiami, stał szereg obdartych przekupniów, sprzedających dzienniki. Dzień był posępny, chłodny; chmurne niebo, błoto na ulicach, łachmany brudnych ludzi, harmonizowały z wilgotnemi płatami papieru, zaczernionego drukarską farbą...
Ossipon obejrzał się bacznie w obie strony, zanim przeszedł przez ulicę, ale profesor już znikł mu z oczu.


V.

Profesor skręcił na lewo i szedł z głową podniesioną, wśród tłumu przechodniów, z których każdy górował nad jego karłowatą osobą. Nie mógł zaprzeczyć, że doznał zawodu. Ale na drugi raz wymierzy cios lepiej, cios, który zdoła zrobić szczerbę w imponującym gmachu legalności, osłaniającym srogą niesprawiedliwość społeczeństwa. Profesor ubogi, z powierzchownością tak nędzną, że przeszkadzała mu do powodzenia, wyobraźnię miał rozpłomienioną opowieściami o ludziach, którzy z głębin ubóstwa zdołali wznieść się do wyżyn władzy i bogactwa. Jego bajeczna nieznajomość światowych stosunków ułatwiała mu to złudzenie, że władze i bogactwo, można zdobyć samemi zdolnościami. A pod tym względem wiedział, że może wymagać dużo. Ojciec jego był pełnym zapału kaznodzieją jakiejś nielicznej, surowej sekty. Syn, indywidualista z usposobienia, wiarę zastąpił nauką, a jego moralna istota żywiła się tylko szaloną ambicyą. To była jedyna jego świętość. Zawiedziony na tym punkcie, poznał rzeczywiste warunki świata, zrozumiał jego sztuczną moralność, jego zepsucie i bluźnierstwa. I w tem oburzenie profesora znalazło ostateczny powód, rozgrzeszający go, że przewrót i zniszczenie obrał za narzędzie dla swej ambicyi. Miał on silną i niezachwianą wiarę, że podstawy obecnego porządku społecznego można zmienić tylko środkami gwałtownymi, stosowanymi gromadnie, lub przez pojedyncze osobniki. Uważał się za narzędzie — wierzył w to niewzruszenie. Wykonywając swe zadanie z nieubłaganą bezwzględnością, zdobył sobie pozory władzy i osobistego uroku. Zaspakajało to jego mściwą gorycz. Koił ten swój niepokój. Najzapaleńsi rewolucyoniści nieraz może szukają na tej drodze uspokojenia, tak jak ogół ludzkości szuka zadowolenia swej pychy, zaspokojenia pożądań — a może — zagłuszenia wyrzutów sumienia.
Szedł tak wśród tłumu, nędzny, karłowaty, i rozmyślał nad swą potęgą, trzymając rękę zapuszczoną głęboko w lewej kieszeni spodni, obejmując lekko gumową piłkę, złowrogą rękojmią wolności. Ale wkrótce ogarnęło go niemiłe wrażenie, na widok ulicy pełnej powozów i chodników, zatłoczonych ludźmi. Szedł długą, prostą ulicą, na której snuły się olbrzymie tłumy i naokoło siebie, poza granicami widnokręgu, zamkniętemi przez wysokie mury, czuł te masy ludzi, potężne swą liczbą. Ludzie roili się, jak szarańcza, pracowici, jak mrówki, bezmyślni jak żywiołowa siła, pędząca ślepo, niedostępna uczuciom, logice, a nawet — uczuciu trwogi.
Tego się lękał najwięcej. Niedostępna uczuciu trwogi! Nieraz opanowywała go okropna, trzeźwa nieufność do rodzaju ludzkiego. Co będzie, jeżeli nic ich nie zdoła wzruszyć? Takie chwile zwątpienia miewają wszyscy, których ambicya pcha do zawładnięcia ludzkością, artyści, politycy, myśliciele, reformatorzy i święci. Godne pogardy uczucie, od którego silne charaktery bronią się samotnością; i profesor z okrutną rozkoszą pomyślał o swym pokoju, o zamkniętej na kłódkę szafie, w domu, stojącym wśród ubogich domów — o tej pustelni prawdziwego anarchisty.
Chcąc prędzej dojść do miejsca, gdzie mógłby wsiąść do obnibusu, skręcił z ludnej ulicy w wąskie, ciemne przejście, wyłożone kamiennemi płytami. Po jednej stronie nizkie, murowane z cegły domy spoglądały zakurzonemi oczyma, śmiertelnem spojrzeniem nieuleczalnego zniszczenia — opustoszałe skorupy, oczekujące zburzenia. Po drugiej stronie, pozostało jeszcze nieco życia. Pod jedyną, gazową latarnią, otwierała się czeluść podrzędnego składu mebli, gdzie w ciasnocie natłoczonej gęstwiny szat, podszytej niby zaroślami plątaniną nóg stołowych, połyskiwało stojące zwierciadło, jak tafla wody wśród lasu. Jakaś nieszczęśliwa kanapka, w towarzystwie dwóch obcych jej krzeseł, stała na ulicy.
Jedyną ludzką istotą, oprócz profesora, w tem przejściu był człowiek wysokiego wzrostu, silnej budowy, który, idąc z przeciwnej strony, przyśpieszył kroku.
— Stój! — zawołał i przystanął z boku, patrząc bacznie.
Profesor stanął, robiąc pół obrotu, tak, że jego plecy dotknęły muru. Prawa ręka oparła się lekko na poręczy kanapki, a lewa zanurzyła się głębiej w kieszeni spodni...
Było to spotkanie niby w korytarzu ludnego domu. Człowiek o wyniosłej postaci miał ciemny paltot, zapięty pod szyję, a w ręku parasol. Kapelusz, zsunięty na tył głowy, odsłaniał czoło, bielejące w mroku. Oczy, głęboko osadzone, błyszczały przenikliwie. Długie, spadające na dół wąsy, koloru dojrzałego zboża, sięgały do wygolonego podbródka.
— Nie pana szukam — wyrzekł krótko.
Profesor ani drgnął. Z oddali dochodził stłumiony odgłos ożywionej ulicy. Heat, naczelny inspektor wydziału najważniejszych przestępstw, zmienił nagle ton.
— Nie śpieszy się panu do domu? — zagadnął drwiąco.
Mały człowieczek, niepozorne narzędzie nieubłaganego zniszczenia, lubował się zewnętrznie swoją potęgą, trzymając w szachu tego człowieka, obrońcę zagrożonego społeczeństwa. W tym jednym człowieku skupiało się wszystko, czemu profesor wypowiedział nieubłaganą wojnę: prawo, własność, ucisk i niesprawiedliwość. W nim jednym, trzymał on w tej chwili wszystkich swych wrogów, i upajał się rozkoszą zadowolonej pychy...
Spotkanie było czysto przygodne. Inspektor Heat miał nieprzyjemny, pracowity dzień, od chwili odebrania pierwszego telegramu z Greenwich, przed samą jedenastą. Najważniejsze było to, że wypadek zdarzył się w niespełna tydzień po zapewnieniu, jakie inspektor dał pewnemu dostojnikowi: że nie zagraża żaden zamach ze strony anarchistów. Jeżeli kiedy, to w owej chwili pewny był tego, co mówił. A mówił z tem większem zadowoleniem, że widocznie dostojnik pragnął bardzo usłyszeć to zapewnienie. Upewnił go zatem, że o każdym zamachu wydział otrzyma wiadomość na dwadzieścia cztery godzin przed jego wykonaniem, mówił stanowczo, przekonany, że wie, co się dzieje w jego wydziale. Posunął się aż do zapewnień, których prawdziwa przezorność nakazywałaby nie dawać.
— Niema ani jednego wśród nich, któregobyśmy nie mogli dostać w nasze ręce każdej chwili. Wiemy co każdy robi przez całą dobę — upewniał inspektor.
Dostojnik raczył się uśmiechnąć. Jego mądrość była nawskroś urzędowa, bo gdyby było inaczej, rozumiałby, że w tak zawikłanej plątaninie stosunków, między spiskowcami a policyą, zdarzają się zupełnie nieprzewidziane rozwiązania i szczerby w przestrzeni i czasie. Anarchista może być śledzony dzień po dniu, godzina po godzinie a mimo to, policya może stracić z oczu jego ślad na parę godzin, w ciągu których zdarzy się jakiś opłakany wypadek. Ale dostojnik wierzył w dokładność policyjnych urządzeń i dlatego raczył się uśmiechnąć, a wspomnienie tego uśmiechu było teraz wielce nieprzyjemne inspektorowi, specyaliście w sprawach mających związek z anarchistami. I nietylko to wspomnienie było mu nieprzyjemne. Bo wezwany nagle do gabinetu naczelnego dyrektora wydziału, nie był w stanie zapanować nad swem zdumieniem. Otworzył szeroko oczy i zawołał:
— To być nie może!
I wystawił się na to, że zwierzchnik wskazał końcem palca depeszę, którą, przeczytawszy mu głośno, rzucił na biurko.
Inspektor Heat zrobił bardzo szybko karyerę, ale rozumiał to dobrze, że reputacya człowieka zależy nietylko od jego roboty, lecz i od sposobu jej wykonania. Czuł, że lepiej było osłonić się nieprzeniknionym spokojem wobec nieprzewidzianego wypadku. Byłoby to korzystniej dla jego sławy. Od cierpkiego tonu dyrektora mogły zdrętwieć zęby...
Inspektor Heat od samego rana nie miał czasu na posiłek. Wyprawiwszy się na miejsce, dla przeprowadzenia badań, nałykał się zimnej, niezdrowej mgły w parku. Potem był w szpitalu, a po ukończeniu śledztwa w Greenwich, postradał zupełnie chęć do jedzenia. Nie był przyzwyczajony, jak doktorzy, do oglądania zbliska poszarpanych szczątków ludzkiej istoty, więc wstrząsnął go do głębi widok, jaki ujrzał po zdjęciu gumowej opony ze stołu, pewnego oddziału szpitalnych zabudowań.
Druga gumowa opona rozesłana była na stole, a rogi jej założono do środka, nad stołem poszarpanych i skrwawionych strzępów, przysłaniających coś, co mogło stanowić ucztę dla ludożerców. Trzeba było mieć dużo siły woli, żeby się nie cofnąć wobec tego widoku. Naczelny inspektor Heat, wybitny urzędnik swego wydziału, nie stracił gruntu pod nogami, ale przez chwilę nie zbliżał się. Miejscowy policyant w mundurze spojrzał z pod oka i rzekł z prostotą:
— Leży tu cały. Do ostatniego kawałka. To była robota!
On pierwszy przybiegł na miejsce wybuchu. Opowiedział znowu całe zdarzenie. Mignęło coś, nakształt błyskawicy, wśród gęstej mgły. Stał wtedy przy domku odźwiernego i rozmawiał z nim. Wstrząśnienie niemal go ogłuszyło. Popędził między drzewami w kierunku obserwatoryum.
— Ile mi sił starczyło — powtórzył dwukrotnie.
Naczelny inspektor Heat pochylił się nad stołem, powoli, ze zgrozą. Szpitalni posługacze odwinęli rogi opony i odsunęli się. Oczy inspektora wpatrywały się pilnie w ten stos pomieszanych szczątków, jakby pozbieranych w jatce i sklepie gałganiarza.
— Użyliście łopaty przy tej robocie — zauważył, widząc drobne ziarnka żwiru, odłamki brunatnej kory i cienkie drzazgi podruzgotanego drzewa.
— Niemożna było inaczej, w jednem miejscu — objaśnił policyant. — Posłałem odźwiernego po łopatę. Kiedy posłyszał, że skrobię ziemię, oparł się głową o drzewo i rozchorował się jak pies...
Inspektor, pochylając się ostrożnie nad stołem, stłumił przykre łaskotanie w krtani. Piorunująca siła, która ludzkie ciało zamieniła na stos jakichś nieokreślonych strzępów, robiła na nim wrażenie niemiłosiernego okrucieństwa, pomimo, że rozum tłomaczył, iż skutek musiał być piorunujący, jak błyskawica. Ten człowiek, ktokolwiek był, poniósł śmierć odrazu: a jednak niepodobna było uwierzyć, by ludzkie ciało mogło dojść do tego stopnia poszarpania, nie przeszedłszy przez męki niewysłowionego bólu. Natychmiastowa śmierć. I przyszło inspektorowi na myśl wszystko, co czytał o strasznych i długich snach, przeżywanych w chwili obudzenia; o obrazach całego życia, jakie przedstawiają się tonącemu, gdy jego głowa wychyla się na powierzchnię wody po raz ostatni... Niepojęta tajemnica takich chwil przedstawiła mu się jasno, i zrozumiał, że można przeżyć całe wieki męczarni i trwogi, między dwoma mrugnięciami powieki... Wpatrywał się z pozornym spokojem, pochylony nad stołem, jak ubogi nabywca w sklepie rzeźnika nad odpadkami, które mają mu służyć do sporządzenia taniego obiadu na niedzielę. A jednocześnie jego wyrobiona zdolność doskonałego badacza, zdążała za bezładną gadaniną zadowolonego policyanta.
— Chłopiec z jasnymi włosami — wyrzekł policyant i umilkł. — Stara kobieta, powiedziała sierżantowi, że zauważyła chłopca z jasnymi włosami jak wychodził z dworca Maze Hill. Widziała dwóch ludzi wychodzących z dworca — mówił policyant. — Ale nie wie czy szli razem. Nie zwróciła uwagi na drugiego, tylko na tego ładnego, delikatnego chłopca, który niósł puszkę z olejną farbą.
— Czy znasz tę kobietę? — bąknął inspektor, wpatrzony ciągle w stół, postanawiając ją natychmiast przesłuchać.
— Znam. Gospodyni dawnego szynkarza — objaśnił policyant.
Rzucił na stół spojrzenie z pod oka i dodał nagle:
— Leży tu cały, wszystko co mogłem zebrać. Jasny blondyn, szczupły, dosyć szczupły. Niech pan inspektor spojrzy na tę nogę. Zebrałem najjpierwej nogi, jedną po drugiej. Był tak rozsypany na wszystkie strony, że niewiadomo było od czego zacząć...
Policyant znowu umilkł: odblask niewinnego, chełpliwego uśmiechu nadał jego okrągłej twarzy wyraz dziecięcy.
— Potknął się niezawodnie — dodał stanowczo. — I ja też się potknąłem i upadłem, biegnąc tam. Korzenie sterczą na wszystkie strony. Musiał się potknąć o korzeń, upadł, a to co niósł, wybuchło mu w ręku, jak myślę.
— Osobistość nieznana — powtarzało echo w mózgu inspektora i drażniło go.
Był z natury ciekawy. Chciałby przekonać publiczność jak pożyteczny jest jego wydział, ujawniając osobistość zabitego. Ale to wydawało się niemożebne. Pierwsze słowo zagadki było nieczytelne: niepodobna było przypuszczać nic, oprócz srogiego okrucieństwa.
Przełamując wstręt, inspektor wyciągnął rękę dla zadośćuczynienia swemu sumieniu, i wziął najmniej poplamiony szmatek ubrania. Był to wązki pasek aksamitu, z trójkątnym kawałkiem ciemnogranatowego sukna, wiszącym przy nim.
Przybliżył go do oczu, a policyant mówił dalej:
— Aksamitny kołnierz, zabawne to, że ta stara kobieta zauważyła aksamitny kołnierz. Ciemnogranatowy paltot z aksamitnym kołnierzem, miał na sobie — mówiła nam. To niezawodnie ten sam chłopiec, którego widziała. Nic już nie brakuje; jest kołnierz i wszystko. Zdaje mi się, ze nie zostawiłem tam nic, ani kawałka.
Wytresowane władze umysłowe inspektora przestały słyszeć głos policyanta. Inspektor zbliżył się do okna dla lepszego światła. Na jego twarzy odwróconej, widniało głębokie zainteresowanie, gdy oglądał zbliska ten trójkątny kawałek sukna. Oderwał go nagle i, wsunąwszy do kieszeni, rzucił aksamitny kołnierz napowrót na stół.
— Nakryjcie! — wydał krótki rozkaz posługaczom i, nie patrząc już na stół wyszedł śpiesznie, salutowany przez policyanta.
Zatopiony w myślach wsiadł do wagonu trzeciej klasy i pociąg uniósł go do miasta. Ten kawałek sukna był niesłychanie cenny i znalazca nie mógł obronić się pewnemu zdziwieniu na myśl, jak dziwnym trafem dostał się w jego posiadanie. Zdawało się, że samo Przeznaczenie wcisnęło w jego ręce, ten klucz od zagadki. I tak, jak zwykle przeciętni ludzie, którzy mają ambicyę panowania nad wypadkami, powziął nieufność do tak czysto przypadkowego i niezasłużonego powodzenia. Nie uważał już za pożądane ujawnienie osobistości tego, kto dziś rano unicestwił się tak doszczętnie. Ale nie był pewny, jakie będzie co do tego zdanie „Wydziału“. Bo „Wydział“ dla tych, którzy w nim służą, przedstawia się jako „osoba“ z własnemi zapatrywaniami, a nawet uprzedzeniami. „Wydział“ wie mniej, niż niektórzy jego podwładni. A nawet lepiej dla niego, żeby nie wszystko wiedział. Naczelny inspektor Heat wysiadł z pociągu głęboko zamyślony, nie bez pewnego odcienia nielojalności...
W takiem usposobieniu duchowem, głodny, lecz z mdłościami po tem, co zobaczył, wpadł niespodziewanie na profesora. W okolicznościach, sprzyjających rozdrażnieniu normalnego człowieka, spotkanie to było wyjątkowo nieprzyjemne. Inspektor Heat rozpoczął swój zawód od tropienia gwałtowniejszych form kradzieży. W tym zakresie zdobył swe ostrogi, a przeniesiony do innego wydziału zachował pewne sympatye dla dawnej specyalności. Uważał kradzież za jeden odłam ludzkiego przemysłu, pierwotny bezwątpienia, ale mający niejakie podobieństwo z innemi gałęziami pracy, naprzykład w fabrykach i kopalniach. Była to zawsze praca, a główną różnicę stanowił odrębny rodzaj niebezpieczeństwa z nią połączonego: zamiast zatrucia ołowiem, uduszenia gazami lub zasypania w podziemnym wybuchu, niebezpieczeństwo przedstawiało się wyraźnie: „siedem lat ciężkich robót“. Inspektor odczuwał bezwątpienia całą różnicę pod względem moralnym. Ale jego złodzieje tego nie czuli. Byli oni, bądź co bądź, jego współobywatelami, zbłąkanymi skutkiem braku oświaty. Inspektor Heat mógł wyrozumieć nastrój ich umysłu i ich popędy, które niewiele się różnią od nastroju i popędów policyanta. Obie strony mają własne metody działania i własną rutynę. Rozumieją się doskonale, co jest korzystne dla obu stron i wywołuje pewną przyjacielskość w stosunkach. Złodzieje nie są buntownikami. Fizyczna siła inspektora, jego zimna krew, jego odwaga i uczciwość zjednały mu szacunek, a nawet cześć w sferze, w której święcił pierwsze swe powodzenia. Inspektor Heat, przystanąwszy w tej chwili, o sześć kroków od anarchisty, przezwanego „profesorem“, pomyślał z żalem o świecie złodziejskim, trzeźwym bez krwiożerczych ideałów, szanującym władze, wolnym od nienawiści i rozpaczy.
Niezadowolony był sam z siebie, że przystanął, że przemówił, że poszedł tą uliczką dla skrócenia drogi, a głos jego brzmiał groźnie.
— Mówię, że nie pana szukam — powtórzył.
Anarchista nie poruszył się. Tłumiony, wewnętrzny śmiech odsłonił jego zęby i dziąsła, i wstrząsnął całą postawą.
Inspektor mimowoli dodał, wbrew rozsądkowi:
— Przynajmniej teraz... Gdy będzie potrzeba, wiem gdzie pana znaleźć.
Słowa były zupełnie odpowiednie w ustach urzędnika policyjnego, przemawiającego do swej trzody. Ale sposób, w jaki je przyjęto, odstępował od tradycyi i przepisów przyzwoitości. Młoda, chorowita figurka odpowiedziała zniewagą:
— Nie wątpię, że wtedy w dziennikach pojawi się i pański nekrolog. Pan sam dobrze wiesz, czego się możesz spodziewać... Ale może pana spotkać ta nieprzyjemność, że zostaniesz razem ze mną pogrzebany, pomimo, że pańscy przyjaciele będą starali się rozłączyć nas dokładnie...
Pomimo całej wzgardy normalnego człowieka, dla tych, którzy tak mówią, pełna grozy przenośnia, zawarta w słowach anarchisty, zrobiła wrażenie na inspektorze. Za wiele miał bystrości i za wiele wiedział, żeby ją uważał za czczą przechwałkę. Mrok, panujący w wąskiej uliczce, nabrał złowrogiego zabarwienia od ciemnej, wątłej postaci, opartej o mur, mówiącej słabym, a pewnym siebie głosem. Czerstwa, bujna żywotność naczelnego inspektora, charłactwo tamtego człowieka, tak widocznie niezdolnego do życia, były same w sobie już złowieszcze: bo taki nędzny człowiek, jak profesor, nie może dbać o życie. A nad inspektorem życie miało tak potężną władzę, że nowy spazm mdłości zrosił potem jego czoło. Odgłosy życia miejskiego, stłumione echo kół na ulicach dochodziły do zaułka, znajome i miłe. Inspektor był człowiekiem. Ale był mężczyzną i nie mógł przepuścić takich słów bez odpowiedzi.
— To, co pan mówisz, dobre jest do straszenia dzieci — wyrzekł surowo i spokojnie, bez przesadnej wzgardliwości. — Znajdę pana, gdy zechcę... innym razem.
— Lepsza sposobność nie trafi się nigdy odrzekł anarchista. — Dla człowieka silnych przekonań piękna to okazya do poświęcenia. Nie ma nawet kota w pobliżu, a te stare domy, przeznaczone na zburzenie, runą odrazu, tam gdzie pan stoisz... Mniejszym kosztem nie weźmiesz mnie pan nigdy...
— Sam pan nie wiesz do kogo mówisz — odrzekł stanowczo inspektor. — Gdybym teraz usiłował cię uwięzić, byłbym takim samym jak ty szaleńcem. Ja wiem czego chcę. Wiem, że ostatecznie, my będziemy górą. Ale niech mnie dyabli porwą, jeżeli wiem, czego wy chcecie!... — dodał wzgardliwie, z pośpiechem, jak człowiek, któremu się śpieszy, bo zmarnował dużo czasu.
Anarchista odpowiedział słabym uśmiechem bladych warg.
— Dajcie lepiej temu pokój! — rzucił mu na zakończenie inspektor — Zawielu jest po naszej stronie... Obejrzyj się tylko naokoło...
Drwiący uśmiech zagasł na ustach profesora. To mrowie nieprzeliczone na ulicach zbudziło posępny gniew jego duszy. Ta myśl ścigała go zawsze, ta obawa trwożyła go w jego złowrogiej samotności...
Odszedł, uśmiechając się jeszcze, ale nie śmiał się długo. Smutny, nędzny człowieczyna wyszedł z wąskiego zaułka na hałaśliwą ulicę. Inspektor Heat patrzył za nim przez chwilę, skierował się w przeciwną stronę. A idąc wyciągniętym krokiem szepnął przez zęby: — Szaleniec!
W głównej kwaterze wpuszczono go natychmiast do gabinetu zwierzchnika, dyrektora Wydziału. Zastał go pochylonego, z piórem w ręku nad stołem, jakby się modlił do olbrzymiego kałamarza z bronzu i kryształu. Nie poruszając się, podniósł oczy, o powiekach ciemniejszych od twarzy i pokrytych zmarszczkami. Raporta już otrzymał: o każdym z anarchistów...
Powiedziawszy to, spuścił oczy, podpisał parę papierów i dopiero wtedy położył pióro i oparł się o krzesło, zwracając badawcze spojrzenie na swego słynnego podwładnego. Naczelny inspektor wytrzymał to spojrzenie z uszanowaniem, lecz pozostał nieprzenikniony.
— Zdaje się, że miałeś pan słuszność, mówiąc mi w pierwszej chwili, że londyńscy anarchiści nie mają nic wspólnego z tą sprawą. Oceniam ścisły nadzór, jaki rozciągasz nad tymi ludźmi. Ale na publiczności zrobi to wrażenie takie, że przyznajemy się do nieświadomości.
Mówił swobodnie, lecz ostrożnie. Zdawało się, że waży każde słowo.
— Chyba, że przynosisz pan jakie wiadomości z Greenwich — dodał.
Naczelny inspektor zaczął zdawać sprawę ze swego dochodzenia, jasno i dokładnie. Zwierzchnik zwrócił się ku niemu z krzesłem, skrzyżował cienkie nogi i oparł się na łokciu, przechylony na bok, osłaniając jedną ręką oczy. Jego postawa miała pewien wdzięk. Blaski niby przyćmionego srebra, igrały z obu stron hebanowo czarnej głowy, kiedy ją zwolna pochylił, wysłuchawszy do końca.
Naczelny inspektor czekał, jak gdyby rozmyślał nad tem, co powiedział, ale w rzeczywistości zastanawiał się czy powiedzieć coś więcej. Zwierzchnik przerwał jego wahanie.
— Czy sądzisz, że było ich rzeczywiście dwóch? — zapytał, nie odsłaniając oczu.
Naczelny inspektor uważał to niemal za pewne. Według jego zdania, ludzie ci rozeszli się na jakieś sto kroków przed obserwatoryum. Wyjaśnił, jakim sposobem tamten drugi zdołał ujść niepostrzeżony. Sprzyjała mu mgła, choć niezbyt gęsta. Zdaje się, że odprowadzał towarzysza, a potem zostawił go samego przy robocie. Sądząc z czasu, który upłynął od chwili, gdy stara kobieta widziała dwóch ludzi, wychodzących z dworca, można wnosić, że tamten drugi zdążył na odchodzący pociąg, kiedy jego towarzysz padł rozszarpany.
— Na strzępy? Co? — bąknął dyrektor wydziału, nie odejmując ręki od oczu.
Naczelny inspektor w kilku słowach opisał widok szczątków.
— Sądownicy będą mieli uciechę — zakończył ponuro.
Dyrektor odsłonił oczy.
— A my nie mamy im nic do powiedzenia — zauważył.
Popatrzył chwilę, śledząc bacznie naczelnego inspektora. Nie był on skłonny do złudzeń. Wiedział dobrze, że Wydział jest na łasce swoich podwładnych, którzy mają własne, odrębne pojęcia o uczciwości. On sam rozpoczął był swój zawód, w podzwrotnikowych koloniach. Pracował tam chętnie. Udało mu się wyśledzić i zniweczyć szkodliwe, tajne stowarzyszenia wśród krajowców, a potem wziął dłuższy urlop i ożenił się nagle. Zrobił dobrą partyę, ze względów światowych, ale jego żona, miała silne uprzedzenia do klimatu kolonii. Przytem miała wpływowe stosunki. Ale, mimo to, nie lubił on swego zajęcia w obecnych warunkach. Czuł się zależnym od zbyt wielu podwładnych i zbyt wielu zwierzchników. Bliskość dziwnego zjawiska, zwanego opinią, ciężyła mu i niepokoiła go. Przeceniał widocznie jej potęgę. A to wszystko, w połączeniu z błahością roboty, źle oddziaływało na cierpiącą wątrobę.
Wstał i zdumiewająco ciężkim, jak na tak smukłego człowieka, krokiem, poszedł do okna. Po szybach spływały strugi deszczu — krótka ulica, na którą patrzył, stała zalana wodą i pusta, jakby spłókana nagłą powodzią. Dzień był gnębiący — rozpoczął się od przejmującej mgły, a teraz rozpływał się w zimnym deszczu. Migotliwe płomyki gazowe roztapiały się w przepojonem wodą powietrzu.
— Straszne! Straszne! — myślał dyrektor, zwrócony twarzą do szyby. — Trwa to już od dziesięciu dni, nie, od dwóch tygodni...
Przez jedno mgnienie przestał myśleć. A potem odezwał się:
— Zarządziłeś pan zapewne śledztwo na miejscu, żeby trafić na ślad tego drugiego człowieka na kolei?
Dyrektor nie wątpił, że naczelny inspektor Heat zna się dobrze na łowieniu ludzi. Inspektor odrzekł naturalnie, że wszystko zostało zarządzone, zaraz po zeznaniu starej kobiety. Wymienił nazwę stacyi, z której ci dwaj ludzie przybyli. Posługacz, który odbierał bilety w Maze Hill, pamięta dobrze, że dwaj ludzie, podobni do opisanych, wyszli na peron. Wyglądali na porządnych rzemieślników wyższego gatunku — malarzy szyldów, lub pokojowych. Wysoki człowiek, z blaszaną puszką w ręku, wysiadł z wagonu trzeciej klasy. Na peronie oddał puszkę młodemu chłopcu z jasnymi włosami, który szedł za nim. Wszystko zgadza się z tem, co mówiła sierżantowi owa stara kobieta w Greenwich.
Dyrektor zauważył — wciąż odwrócony do okna, że brak dowodu, stwierdzającego łączność tych dwóch ludzi z zamierzonym zamachem. Wszystko opiera się na wątpliwej wiarogodności gadaninie starej kobiety.
— Odpryski i kawałki blachy widziałem sam wyraźnie — odrzekł inspektor. — Jest to uderzające potwierdzenie faktu.
— I ci ludzie przyjechali z małej stacyjki? — zapytał, zamyślając się, dyrektor.
Naczelny inspektor dodał jeszcze objaśnienie, że trzecią osobą, która wsiadła na tej samej stacyjce, był kolporter, dobrze znany tragarzom. Ale dyrektor wpatrywał się wciąż w ciemną przestrzeń za oknem.
— Może dwaj zagraniczni anarchiści, przybywający z tej miejscowości? — powiedział napół do siebie. — To zupełnie niezrozumiałe...
— Zapewne, panie dyrektorze. Ale byłoby to jeszcze więcej niezrozumiałe, gdyby Michelis nie mieszkał w sąsiedztwie...
Usłyszawszy to nazwisko, dyrektor wyrzekł się odrazu nadziei dzisiejszego wista w klubie. Była to najprzyjemniejsza chwila w jego życiu, zdala od podwładnych. Wstępował do klubu na partyę, trwającą od piątej do siódmej, zapominając przez te dwie godziny o wszystkiem, co było nieprzyjemnego w życiu. Partnerami jego byli: posępnie żartobliwy wydawca słynnego tygodnika, milczący stary prawnik, z małemi złośliwemi oczkami i stary, prostoduszny pułkownik, z nerwowemi, ogorzałemi rękoma. Znał ich tylko z klubu, nie spotykał nigdzie indziej. Schodzili się tam, jak wspólnicy niedoli, na grę, która miała własność kojenia ukrytych trosk i codzień o zachodzie słońca — dyrektor odczuwał błogą niecierpliwość, niby uczucie wypróbowanej, głębokiej przyjaźni, ozłacającej mu życie. W tej chwili zaś, musiał wyrzec się przyjemnego uczucia, a w zamian zbudziło się w nim coś, niby nagła i silna nieufność do narzędzi, któremi się posługiwał.


VI.

Wielka pani, opiekunka Michelisa, uwolnionego warunkowo z więzienia apostoła ludzkich nadziei, była jedną z najbardziej wpływowych, arystokratycznych znajomości żony dyrektora, do której mówiła „Annie“ i traktowała jak młodą, niedoświadczoną dziewczynę. Ale samego dyrektora przyjmowała przyjaźnie w swoim domu, na co nie wszyscy wpływowi znajomi jego żony chcieli się zgodzić. Wielka pani z rodu, wydana zamąż młodo i świetnie, przed bardzo dawnymi laty obracała się zawsze w wysokich kołach towarzystwa, stykając się z ważnemi sprawami, i znakomitymi ludźmi. Pomimo podeszłego wieku, miała to wyjątkowe usposobienie, które lekceważy sobie wpływ czasu, uważając starość za pospolity przesąd, wyznawany przez masy niższego gatunku ludzi. Nie uznawała bezwzględnych uwielbień dla nikogo — raz dlatego, że umiała dojrzeć w każdej wielkości słabą stronę, a powtóre, że takie uwielbienie byłoby uznaniem własnej niższości. Przywykła wyrażać bez ogródek swoje zdanie, i nie krępować się niczem w postępowaniu; a że jej takt wypływał z wrodzonej dobroci, organizm był silny, umysł pogodny i przyjacielski, trzy pokolenia zachwycały się nią szczerze, a ostatnie, jakie prawdopodobnie dano jej było oglądać — ogłosiło ją za kobietę nadzwyczajną. Inteligentna i obdarzona umysłem ciekawym, ale nie zajmująca się jak większość kobiet, pospolitemi towarzyskiemi sprawami, ściągała w swoje progi wszystko, co prawnie lub bezprawnie — wzniosło się nad martwy poziom przeciętności stanowiskiem, rozumem, śmiałością, powodzeniem lub nieszczęściem. Książęta krwi, artyści, uczeni, młodzi mężowie stanu, szarlatani różnego wieku i zawodów — wszyscy, którzy lekko, jak korki wyskakujące z szumem z butelki, wskazywali jej kierunek prądów danej chwili — przyjmowani byli gościnnie w jej domu, słuchani, studyowani, rozumiani i chwaleni. Mówiła ona zawsze, że lubi śledzić w którym kierunku idzie świat. Jej salon był prawdopodobnie jedynem miejscem na świecie, gdzie — po za gruntem urzędowym — dyrektor wydziału najważniejszych przestępstw mógł się spotkać z więźniem, uwolnionym warunkowo z więzienia. Kto wprowadził do tego domu Michelisa — dyrektor nie pamiętał. Przypuszczał, że zapewne jakiś członek parlamentu, starożytnego rodu, a nowożytnych pojęć, co stanowi ulubiony temat dowcipów pism humorystycznych. W tej świątyni starej, mądrej i ciekawej kobiety, niepodobna było przewidzieć kogo się zastanie za parawanem z błękitnej, spłowiałej materyi w złotych ramach, w zacisznym kąciku wielkiego salonu, szumiącego gwarem mnóstwa głosów i pełnym ludzi, gdzie stał szezlong i kilka foteli.
Michelis stał się przedmiotem współczucia opinii publicznej, tej samej opinii, która przed laty oklaskiwała srogi wyrok, skazujący go na dożywotnie więzienie za szalony zamach, wykonany dla uwolnienia towarzysza, przewożonego na więziennym wozie. Spiskowcy zamierzali zastrzelić konie, i rozpędzić eskortę. Nieszczęściem, zastrzelono przytem jednego z policyantów. Pozostawił on żonę i troje drobnych dzieci, a śmierć jego wywołała wybuch szalonego oburzenia i współczucia dla ofiary na całej przestrzeni państwa, dla którego wielkości, potęgi i obrony padają ludzie, pełniący swe obowiązki.
Powieszono trzech głównych przywódców spisku. Michelis, młody, szczupły, ślusarz z zawodu, pilny uczeń wieczornych szkół, nie wiedział nawet, że ktoś został zabity, bo jego rola w zamachu polegała na otworzeniu drzwiczek więziennego ekwipażu. Kiedy go uwięziono, miał w jednej kieszeni pęk wytrychów, dłutko w drugiej, a w ręku krótkie obcęgi; zupełnie jak złodziej. Ale żaden złodziej nie otrzymałby tak surowej kary. Śmierć policyanta sprawiła mu wielkie zmartwienie, niepowodzenie zamachu również. Nie taił się z tem, a to wydało się sądowi oburzającem. Sędzia, wydając wyrok, rozwodził się obszernie nad znieprawieniem i gruboskórnością młodego więźnia.
To mu zrobiło rozgłos przy skazaniu: rozgłos jego uwolnienia niewięcej był uzasadniony. Uwolnili go ludzie, dla siebie tylko wiadomych powodów, on zaś przyjął to w prostocie ducha i niewinności serca. To, co spotykało jego osobiście, nie miało dlań wagi. Był on tak, jak ci święci, którzy w świątobliwych rozmyślaniach zatracają swą osobistość. Przekonania jego nie podlegały rozumowaniu. Głosił niezachwianą wiarę w przyszłość, z niewyczerpaną łagodnością, z pojednawczym uśmiechem na ustach, spuszczając niebieskie oczy, bo widok ludzkich twarzy mieszał jego myśli, rozkwitłe w więziennej samotni. I w tej charakterystycznej postawie zastał go raz dyrektor wydziału najważniejszych przestępstw, napełniającego otyłą postacią, uprzywilejowany fotel za błękitnym parawanem. Siedział w głowach szezlongu wielkiej pani, spokojny, łagodny, wierzący jak dziecko w tę przyszłość, która mu się objawiła w więziennej celi. Jeżeli nie zdołał przekonać zaciekawionej słuchaczki, jaką będzie ta przyszłość, zrobił na niej bez trudu wrażenie swoją niezachwianą wiarą i szczerym optymizmem.
Wielka pani miała w sobie dużo prostoty. I dlatego zapatrywania i wierzenia Michelisa nie gorszyły jej, ani przerażały, bo sądziła je ze swego wysokiego stanowiska. Jej sympatyę łatwo mógł zdobyć człowiek tego, co on rodzaju. Stała ona ponad całą gmatwaniną stosunków ekonomicznych, a skłonna była do współczucia dla wielu nędz ludzkich. Dyrektor pamiętał dobrze rozmowę tych dwojga. Słuchał w milczeniu. Było to coś, nakształt porozumiewania się mieszkańców dwóch odrębnych planet. Wreszcie Michelis wstał, wziął podaną sobie rękę wielkiej pani, potrzymał ją chwilę przyjaźnie i swobodnie w swej wielkiej, tłustej dłoni i wyszedł za obręb błękitnego parawanu, kołysząc szeroki grzbiet okryty krótką z kratkowanego materyału żakietką. Patrząc pogodnie i dobrodusznie, szedł przez wielki salon pomiędzy tłumem gości. Gdy się zbliżał, milkły rozmowy. On zaś uśmiechał się naiwnie do wysokiej, świetnej panny, z której spojrzeniem spotkały się przypadkiem jego oczy i wyszedł, nie wiedząc, że goni go wzrok wszystkich tam zebranych gości.
Pierwszy występ Michelisa w świecie powiódł się — powodzenia nie zamąciło ani jedno urągliwe słowo. Pani domu, patrząc z roztargnieniem na dyrektora, siedzącego obok niej za parawanem, porządkowała swoje wrażenia pod maską zamyślenia na pięknej, starej twarzy. Schodzili się goście naokoło parawanu i pełne uszanowania milczenie zapanowało, a potem wielka pani wybuchnęla, protestując z oburzeniem:
— I to ma być rewolucyonista. Co za niedorzeczność.
Spojrzała surowo na dyrektora, który szepnął usprawiedliwiając się:
— Być może, że wcale nie niebezpieczny...
— I ja tak myślę. To poprostu wyznawca idei... Nastrój odpowiedni dla świętego — oznajmiła stanowczo wielka pani. — I takiego człowieka więziono przez lat dwadzieścia. Można się oburzyć na podobną głupotę... A teraz, gdy go uwolniono, wszyscy jego bliscy poumierali, lub wyjechali z kraju. Rodzice pomarli: narzeczona umarła i w więzieniu postradał zdolność do ręcznej pracy... Sam mi to opowiedział z najgłębszą słodyczą: ale za to — jak mówił — miał w więzieniu czas do rozmyślania... Ładna nagroda! Jeżeli z takiego materyału są i inni rewolucyoniści, to wielu z nas powinnoby padać przed nimi na kolana — dodała z odcieniem szyderstwa, a na twarzach, zwróconych ku niej z uszanowaniem, zastygły uśmiechy. — Ten biedaczysko nie jest już w stanie sam sobie radzić. Ktoś musi zaopiekować się nim — dodała stanowczo.
Liczne głosy odezwały się, wyrażając przelotne współczucie. Dyrektor nie powiedział nie, ani wtedy, ani później, bo jego stanowisko nie pozwalało mu na wyrażanie osobistego zdania o więźniu uwolnionym warunkowo. Ale wgłębi duszy podzielał przekonanie pani domu, że Michelis jest humanitarnym sentymentalistą — trochę szalonym, ale niezdolnym zabić nawet muchy. Więc kiedy to nazwisko padło znienacka, zamieszane w nieprzyjemną awanturę z bombą, odrazu zrozumiał jakie niebezpieczeństwo grozi uwolnionemu warunkowo apostołowi, a myśl jego zwróciła się jednocześnie do rozmiłowanej w nim opiekunki. Nie ścierpiałaby ona zamachu na wolność Michelisa. Lubiła go szczerze i głęboko. Nietylko uważała go za nieszkodliwego, ale i mówiła to głośno, co stanowiło już pewnego rodzaju demonstracyę. Była prawie gotową podzielać jego wiarę co do przyszłości, bo jego przekonania nie raziły jej przesądów. Nie lubiła ona nowego żywiołu plutokracyi, wdzierającej się do towarzyskiego życia, jako wroga rozwoju ludzkości, wydawał się jej wstrętny, ze swym mechanicznym, pozbawionym uczucia układem. A marzenia Michelisa dążyły nie do zniszczenia, lecz poprostu do zupełnego podkopania ekonomicznego systemu świata; moralnej szkody, jaką mogłoby to sprawić, nie rozumiała ona. Wiedziała tylko, że zmiotłoby to z powierzchni cały tłum „parweniuszów“, których nie lubiła i którym nie dowierzała, bo mieli oschłe serca i niewyrobione pojęcia. Zniknięcie kapitałów nie wpłynęłoby na zmianę położenia ludzi jej własnej sfery, mówiła szczerze o tem dyrektorowi, który przez politykę nie zaprzeczał. Lubił on szczerze tę sędziwą uczennicę Michelisa: miał dla niej uczucie wdzięczności i poddawał się chętnie jej osobistemu urokowi. Czuł się lubiony w tym domu. Była dla niego uosobieniem dobroci.
Wpływ jej na jego pożycie małżeńskie ułatwiał mu życie i działał dobroczynnie na jego życie trawione małostkowemi pożądaniami, małostkowemi zazdrościami, małostkowem samolubstwem.
I dlatego, oceniając trafnie przekonania i poglądy, czysto kobiece, tej swojej dobrej przyjaciółki, dyrektor zatrwożył się na myśl o prawdopodobnym losie Michelisa. Raz uwięziony pod zarzutem jakiegokolwiek, choćby najmniejszego udziału — w zamachu, zostałby odesłany do więzienia, dla odsiedzenia reszty kary. A to byłoby dla niego śmiercią i nie wyszedłby już żywy z murów więzienia. Dyrektor zrobił sobie uwagę nieodpowiednią dla jego urzędowego stanowiska, lecz zaszczytną dla jego serca.
— Jeżeli tego człowieka zapakują nanowo pod klucz — pomyślał — ona mi nigdy tego nie przebaczy... Niech djabli!... Jeżeli ten przeklęty Heat będzie miał wolne ręce do działania, tamten umrze w więzieniu, zaduszony własnym tłuszczem, a ona... nigdy mi nie daruje...
Jego czarna, wysoka postać, z białą opaską kołnierzyka, pod srebrzystymi odblaskami na tyle krótko ostrzyżonej głowy, stała bez ruchu. Milczenie trwało tak długo, że inspektor Heat ośmielił się odchrząknąć. Wywołało to pożądany skutek. Zwierzchnik, wciąż odwrócony tyłem, zapytał:
— Czy pan łączysz Michelisa z tą sprawą?
Inspektor odrzekł stanowczo, lecz ostrożnie:
— Chyba nie brak nam dowodów przeciw niemu. W każdym razie, człowiek taki jak on nie powinien być na wolności.
— Musiałbyś pan jednak postarać się o — pozytywne dowody — szepnął z cicha dyrektor.
— Nietrudno o dowody przeciw niemu — odrzekł z cnotliwem zadowoleniem Heat. — Co do tego, może pan liczyć na mnie!...
Roześmiał się chełpliwie i powtórzył:
— Może pan na mnie liczyć.
Tego już było zawiele na wymuszony spokój, którym dyrektor od półtora roku pokrywał rozdrażnienie, jakie w nim budził cały system i podwładni w jego wydziale. Kto inny, mniej kanciasty, dopasowałby się do tego jak śruba po paru obrotach, z przyjemnem zadowoleniem, lecz dyrektor, usłyszawszy teraz śmieszek inspektora, odwrócił się od okna, jakby pod wpływem elektrycznego wstrząśnienia. I przez jedno mgnienie oka zobaczył na twarzy podwładnego, w jego okrągłych oczach, utkwionych w siebie, wyraz badawczej ciekawości, zanim inspektor zdążył go przytłumić zwykłym pozorem skupionej uwagi. Dyrektor wydziału miał rzeczywiście powołanie odpowiednie do swego stanowiska. Odrazu ocknęła się w nim podejrzliwość. Jego opinia o gorliwości i uzdolnieniu inspektora Heata, zawsze dość umiarkowana, wyłączała nawet pozór zaufania.
— On ma jakieś podejrzenie — pomyślał dyrektor i ogarnął go gniew.
Zbliżył się dużymi krokami do biurka i usiadł gwałtownie.
— Jestem zasypany tem śmieciem — pomyślał z nieuzasadnioną urazą — i niby mam w ręku nici całej sprawy, a jednak mogę trzymać tylko to, co oni mi podadzą — nic więcej. A drugie końce nici oni mogą uczepić, gdzie zechcą...
Podniósł głowę i zwrócił do swego podwładnego twarz ściągłą i szczupłą, o wydatnych rysach pełnego energii Don-Kiszota.
— Co pan masz przeciw temu człowiekowi, Michelisowi? — zagadnął szorstko.
Zagadnięty spojrzał z zadziwieniem. Patrzył spokojnie, nie mrużąc okrągłych oczów, tak jak zwykł się wpatrywać w różnych zbrodniarzy, gdy składali zeznania tonem obrażonej niewinności, udanej szczerości lub pozornej rezygnacyi. Ale poza tą urzędową, kamienną nieruchomością, kryło się zadziwienie, bo inspektor nie był przyzwyczajony, żeby do niego przemawiano takim tonem zniecierpliwienia i lekceważenia.
— Co mam przeciw Michelisowi? — powtórzył.
Dyrektor przyglądał się bacznie końcom jego wąsów, sięgających do dolnej szczęki jego twarzy, której wyraz stanowczy zacierała zbyt wielka mięsistość, chytrym zmarszczkom w zewnętrznych kącikach powiek — i nagle, wśród tego przeglądu, błysnęła mu znienacka świadomość — niby nagłe natchnienie:
— Mam pewne dane, że wchodząc do pokoju, nie myślałeś pan o Michelisie — rzekł ważąc każde słowo.
— Tak pan dyrektor przypuszcza? — powtórzył inspektor ze zdziwieniem, które było niemal zupełnie szczere.
Odczuł on w tej sprawie jakąś delikatną kombinacyę, zmuszającą do nieszczerości, którą można nazwać przezornością, dyskrecyą lub przebiegłością.
— Tak — odrzekł krótko dyrektor wydziału. — Nie mówię, że nie myślałeś pan wcale o Michelisie. Ale nacisk, jaki położyłeś, mówiąc o nim, nie wydaje mi się szczerym, panie inspektorze...
Umilkł, a bystre spojrzenie jego zapadłych oczu dopowiedziało to, czego nie wymówiły usta „i sam wiem dobrze, że tak jest“. Dyrektor wydziału, noszącego nazwę Wydziału najważniejszych przestępstw, nie mogąc dla wysokiego stanowiska wychodzić osobiście dla wykrywania tajemnic w sercach zbrodniarzy, dawał upust wrodzonym zdolnościom, śledząc swych podwładnych. Ten popęd był zupełnie naturalny. Dyrektor był urodzonym detektywem. Wybrał sobie ten zawód, posłuszny bezwiednie swemu instynktowi, który raz tylko go zawiódł — w wyjątkowej sprawie małżeństwa.
Siedząc z łokciem, opartym o biurko, ze skrzyżowanemi, cienkiemi nogami, z twarzą, opartą na szczupłej dłoni, zaczynał rozglądać się w tej ciemnej sprawie, z rosnącem zajęciem. Poraz pierwszy od chwili objęcia swego stanowiska uczuł, że może za pobieraną pensyę dokonać jakiejś samodzielnej rzeczywistej pracy. A to uczucie sprawiało mu przyjemność.
— Przewrócę go na drugą stronę, jak rękawiczkę — myślał, wpatrując się ciągle w inspektora.
A głośno przemówił:
— Nie wątpię, że pan znasz się na rzeczy, ale...
Przerwał i zaczął zupełnie innym tonem:
— Co mianowicie możesz pan powiedzieć przeciw Michelisowi? Oprócz tego, że dwaj podejrzani ludzie wsiedli na stacyi, w pobliżu miejsca jego pobytu?
— To samo już wystarcza, gdy wchodzi w grę taki człowiek — odrzekł inspektor, odzyskawszy zupełnie równowagę.
W gruncie był on dobrym człowiekiem, przyzwyczajonym do zaufania, okazywanego mu przez zwierzchników, dla których był zawsze przyjaźnie usposobiony. Trzech już pamiętał na tem stanowisku. Z pierwszymi dwoma poszło mu łatwo: prowadził ich na jedwabnej nitce. Ten trzeci, dla całego wydziału od początku przedstawiał się zagadkowo i dziś, po upływie półtora roku, pozostał wciąż zagadką. Ale inspektor uważał, że pomimo dziwacznych pozorów, jest on nieszkodliwy. Słuchał jego słów z pozornem uszanowaniem, w głębi zaś serca z dobrodusznem pobłażaniem.
— Michelis zameldował się przed wyjazdem na wieś?
— Zameldował, panie dyrektorze.
— A co on tam może robić? — pytał dalej dyrektor, pomimo że wiedział najdokładnej, co Michelis robi na wsi.
Wiedział, że Michelis, wtłoczony z trudem w ciasny, drewniany fotel, siedząc przy stoczonym przez robaki stole, w pokoiku na piętrze czteropokojowego domku, pokrytego dachówką, mchem porosłą, dniem i nocą pisze drżącą ręką „Autobiografię więźnia“, która ma być księgą Objawienia w historyi ludzkości. Warunki ograniczonej przestrzeni, samotność i cisza, dopomagały jego natchnieniu. Było to coś nakształt więzienia, tylko bez nienawistnego przymusu codziennych spacerów. Michelis zapominał o Bożym świecie. Pot perlił się na jego czole. Rozkoszny zapał znaglał do pośpiechu. Zapał naiwnej próżności, którą zbudziła oferta pięciuset funtów, obiecanych przez wydawcę.
— Rzecz bardzo ważna, wiedzieć co on tam robi — nastawał chytrze dyrektor.
Inspektor Heat, czując, że budzi się w nim nanowo rozdrażnienie, objaśnił, że policya hrabstwa została zawiadomiona o przybyciu Michelisa i że za parę godzin można mieć szczegółowe sprawozdanie. Telegram do naczelnego...
Mówił wolno, a w myśli rozważał następstwa. Zmarszczone brwi były jedyną oznaką natężenia myśli. Nagle przerwało mu zapytanie:
— Posłałeś pan już telegram?
— Nie jeszcze, panie dyrektorze — odrzekł, jakby zadziwiony Heat.
Dyrektor poruszył się żywo.
Czy sądzisz pan, że Michelis ma coś wspólnego z tą bombą?
— Niemożna tego twierdzić stanowczo. Ma on stosunki z ludźmi niebezpiecznymi. Został delegatem Czerwonego Komitetu w niespełna rok po wyjściu z więzienia. Zapewne na znak uznania...
Inspektor Heat roześmiał się trochę gniewnie, trochę wzgardliwie. Rozgłos, jaki wrażliwi dziennikarze nadali nazwisku Michelisa po jego uwolnieniu, dotąd jeszcze drażnił inspektora. Uwięzienie tego człowieka byłoby czynem zupełnie legalnym i pożytecznym. Dawniejsi dwaj dyrektorowie wydziału wydaliby odrazu polecenie aresztowania, a ten — nie mówiąc tak ani nie, siedział jakby pogrążony w marzeniu; nietylko legalnem i koniecznem było to uwięzienie, ale uwalniało inspektora od pewnej trudności. Bo jeżeli Michelis wiedział napewno cośkolwiek o zamachu, Heat pewny był, że nie wiedział zawiele. Mniej od innych, których aresztowanie wydawało się inspektorowi koniecznem, ale trudniejszem, ze względu na prawo. A prawo nie osłaniało takiego Michelisa, więźnia uwolnionego warunkowo. Byłoby niedorzecznością nie skorzystać z tych legalnych ułatwień, a dziennikarze, którzy narobili tyle hałasu po jego uwolnieniu, z równym hałasem potępią teraz uwięzionego.
Byłoby to osobistym tryumfem inspektora. Wolał to, niż mieć do czynienia z rozpaczliwym szaleństwem profesora; niechęć jego zmogła się jeszcze po przypadkowem spotkaniu w zaułku. Anarchista nie był bliźnim w oczach inspektora. Był to raczej wściekły pies, którego się omija, niedlatego, żeby Heat miał się go obawiać, nie wątpił, że kiedyś dostanie go w swoje ręce. Ale jeszcze nie w tej chwili, teraz nie była jeszcze na to pora, dla wielu przyczyn osobistych i publicznych. I dlatego inspektor Heat uważał, że dogodniej i słuszniej odwrócić tę sprawę z zagadkowego i niedogodnego koryta w inną stronę, w kierunku spokojnego i cichego Michelisa. Powtórzył zwolna, zastanawiając się nad każdem słowem:
— Bomba... Nie mogę twierdzić stanowczo. Może nigdy nie uda nam się wyświetlić tej sprawy. Ale to jest jasne, że Michelis ma z tem pewien związek, który możemy wykryć bez trudu. — Dyrektor wydziału szepnął zcicha:
— I pan uważasz, że należy w tym kierunku rozpocząć badanie?
— Stanowczo. To rzecz konieczna.
Dyrektor szarpnął gwałtownie rękę, na której opierał opuszczoną głowę i zdawało się, sądząc z jego omdlewającej postawy, że ten ruch wytrąci go z równowagi. Ale wyprostował się tylko, a ręka uderzyła o biurko z tępym odgłosem.
— Chciałbym teraz dowiedzieć się co tę myśl wypłoszyło z pańskiej głowy aż do tej chwili?
— Co... ją... wypłoszyło? — powtórzył bardzo powoli inspektor.
— Tak. Dopóki tu nie przyszedłeś?
Inspektorowi zrobiło się gorąco. Nigdy jeszcze nie doświadczył podobnego uczucia.
— Jeżeli rozumie się — zaczął zastanawiając się za każdem słowem — jeżeli... są powody... nieznane mi... ażeby nie zaczepiać Michelisa... może... lepiej zrobiłem... nie wypuszczając na niego... miejscowej policyi...
Trwało to tak długo, że dyrektor dał dowód wielkiej cierpliwości, słuchając uważnie. Ale odpowiedział bez zwłoki.
— O ile mi wiadomo, niema takich powodów. Ale, panie inspektorze, takie wybiegi względem mnie są niewłaściwe, wysoce niewłaściwe. I nieuczciwe — pan wie dobrze. Nie powinieneś mnie pan zmuszać do odgadywania zagadek. Dziwię się, doprawdy...
Przerwał i dodał łagodnie:
— Nie potrzebuję chyba mówić, że nasza rozmowa nie jest urzędowa...
Ale te słowa nie uspokoiły inspektora. On miałby się obawiać! Dyrektorowie zmieniają się — ale zasłużony naczelny inspektor nie jest przelotnem zjawiskiem w wydziale! Wpatrywał się okrągłemi oczyma w naczelnika i myślał:
— Mój chłopcze! Nie pasujesz do swojego stanowiska i nie zabawisz na niem długo, idę o zakład!
Jakby w odpowiedzi na tę ukrytą myśl inspektora, po ustach dyrektora przewinęło się coś nakształt uśmiechu, gdy przemówił swobodnie:
— Zobaczymy teraz, co pan znalazłeś na miejscu wypadku, panie inspektorze. Co pan przyniosłeś?
Inspektor, nie zmieniając bazyliszkowej nieruchomości swego spojrzenia, odrzekł, dobywając z kieszeni, bez pośpiechu, kawałek ciemno granatowego sukna:
— Przyniosłem adres. To cząstka paltota tego człowieka, którego rozszarpała bomba. Być może, że paltot nie był jego własny: był może nawet skradziony. Ale może pan dyrektor zechce obejrzeć...
Naczelny inspektor zbliżył się do biurka i rozłożył granatowy strzępek. Zabrał go ze wstrętnego stosu szczątków w trupiarni, bo często pod kołnierzem bywa wypisana firma krawca. Niezawsze, ale często... lecz nie spodziewał się wcale tego znaleźć, co znalazł: nie na kołnierzu, lecz przyszyty starannie poniżej, kwadratowy kawałek perkalu z adresem wypisanym wiecznotrwałym atramentem.
— Nikt nie widział, że to zabrałem — objaśnił. — Uważałem, że tak lepiej.
Dyrektor przysunął do siebie tę szmatkę i oglądał, nic nie mówiąc. Wypisana była na niej liczba 32 i nazwa Brett Street. Miał minę zadziwioną.
— Nie mogę pojąć w jakim celu nosił na sobie taką etykietę? — rzekł, patrząc na inspektora. — To jest coś niezwykłego...
Na zapytanie zwierzchnika, co to jest „nr. 32 na Brett-Street”, inspektor postanowił odpowiedzieć z nieograniczoną otwartością. Odrzekł więc odrazu.
— To jest sklep, panie dyrektorze.
Dyrektor, wpatrując się w granatową szmatkę, czekał na dalsze objaśnienia. Widząc, że się nie doczeka, zaczął łagodnie zadawać pytania. I dowiedział się jakiego rodzaju handel prowadzi pan Verlok, jak wygląda, czem jest a w końcu usłyszał jego nazwisko. Dyrektor podniósł oczy i dojrzał na twarzy inspektora pewne ożywienie. Popatrzyli na siebie.
— Naturalnie — rzekł inspektor — nasz wydział nie ma żadnych danych o tym człowieku...
— Czy moi poprzednicy wiedzieli to, o czem mi pan mówisz? — zapytał dyrektor, opierając łokcie na stole i twarz na złożonych jak do modlitwy rękach, tylko że jego oczy nie miały bynajmniej pobożnego wyrazu.
— Nie, panie dyrektorze. Po co? Takiego człowieka nie można w żadnym razie używać jawnie. Dla mnie wystarczało to, że wiem kto on jest. Osobisty mój przyjaciel z francuskiej policyi objaśnił mnie, że ten człowiek jest szpiegiem, na żołdzie francuskiej ambasady. Prywatny mój znajomy, prywatna informacya, do mojego prywatnego użytku...
— Rozumiem — odrzekł spokojnie dyrektor. — Więc mówmy i teraz prywatnie, skoro tak sobie pan życzysz. Jak dawno miałeś prywatne stosunki z tym szpiegiem ambasady?
— Widziałem go po raz pierwszy przed siedmiu laty, podczas odwiedzin dwóch książąt krwi i cesarskiego kanclerza. Przeznaczono mnie do czuwania nad bezpieczeństwem gości. Ambasadorem wtedy był baron Stott-Wartenheim. Bardzo nerwowy staruszek. Na trzy dni przed obiadem w Guildhall, wieczorem, przysyła po mnie. Byłem na dole i zaszły już powozy po wielkich książąt i kanclerza, którzy mieli jechać na Operę. Poszedłem na górę. Baron przechadzał się po swej sypialni, bardzo wzburzony, załamując ręce. Upewniał mnie, że ma zupełne zaufanie do naszej policyi, ale właśnie przyjechał z Paryża człowiek, na którego wskazówkach można polegać. Żądał, ażebym się z nim rozmówił. Wprowadził mnie do gotowalni, gdzie zastałem barczystego człowieka, w grubym paltocie, siedzącego na krześle, z laską i kapeluszem w ręku. Baron powiedział mu po francusku: „Mów, mój przyjacielu”. W pokoju było ciemno. Rozmawiałem z nim parę minut. Przywiózł ważne wiadomości. Baron wziął mnie na stronę i zaczął wychwalać go nerwowo; gdym się odwrócił człowiek ów znikł już jak widmo. Wymknął się pewnie bocznymi schodami. Nie miałem czasu iść za nim, bo miałem czuwać nad bezpieczeństwem dostojnych gości. Ale wydałem rozporządzenia, stosownie do otrzymanych ostrzeżeń. Wiadomości dokładne, czy nie — były w każdym razie ważne. Być może, że uchroniły nas od nieprzyjemnych kłopotów, podczas tych odwiedzin. W jakiś czas potem, kiedy już zostałem inspektorem, zobaczyłem tego samego człowieka, wychodzącego z pośpiechem ze sklepu jubilera na Strandzie. Szedłem w tę stronę, co on, a spotkawszy pierwszego tajnego agenta, kazałem mu śledzić tego człowieka i donieść mi kto on jest. Nazajutrz mój wysłaniec wrócił z wiadomością, że ten człowiek zaślubił córkę swej gospodyni, tego samego dnia o 11 i pół w południe i wyjechał na tydzień do Margate. Na kufrach podróżnych były kartki francuskich kolei. Zapamiętałem to wszystko i za pierwszą podróżą do Paryża w sprawach służbowych, zapytałem znajomego mego, który służy w paryskiej policyi, kto jest ten człowiek. Przyjaciel mój odrzekł: „Sądząc z tego, co mówisz, musi to być znany pasorzyt, emisaryusz Czerwonego Komitetu rewolucyonistów. Podobno Anglik z rodu. Posądzamy go, że od pewnego czasu jest szpiegiem na usługach którejś ambasady w Londynie“. Jego słowa dopomogły mej pamięci. To był ten sam człowiek, który znikł z łazienki barona Stott-Wartenheima! Powiedziałem memu przyjacielowi, że jego podejrzenie jest słuszne. A następnie, mój przyjaciel kazał dla mnie wytropić całą działalność tego człowieka. Uważałem, że trzeba wiedzieć wszystko... Ale nie wiem, czy pan życzy sobie wysłuchać teraz jego historyi?
Dyrektor skinął głową.
— Historya pańskich stosunków z tym pożytecznym człowiekiem jest dla nas w tej chwili najważniejszą — odrzekł, przymykając zwolna zmęczone, głęboko osadzone oczy i otwierając je nagle, wypoczęte.
— Stosunki moje z nim nie są urzędowe — odrzekł inspektor z goryczą. — Poszedłem do jego sklepu pewnego wieczoru, powiedziałem kto jestem i przypomniałem nasze pierwsze spotkanie. Ani nawet mrugnął na to. Powiedział mi, że się ożenił, że założył sklep i tego tylko pragnie, by mu nie przeszkadzać w handlu. Obiecałem mu, że dopóki nie dopuści się nic rażącego, policya pozostawi go w spokoju. Miało to dla niego pewną wagę, bo jedno słówko z naszej strony wystarczyłoby, żeby te przesyłki z Paryża i Brukselli poddano w Duwrze rewizyi i konfiskacie, z czego mógłby wyniknąć nawet proces karny.
— Bardzo ryzykowny to handel — szepnął dyrektor. — Dlaczego on wziął się do tego?
Dyrektor odparł wzgardliwie.
— Prawdopodobnie zaznajomił się we Francyi z ludźmi, którzy handlują takim towarem. To w sam raz dla niego towarzystwo. Bo on także jest leniwy pies, jak oni wszyscy.
— A co otrzymałeś pan w zamian za swą protekcyę?
Naczelny inspektor nie miał ochoty rozwodzić się szczegółowo nad wartością zasług pana Verloka.
— Nie przydałoby się to na wiele komu innemu, oprócz mnie. Trzeba dużo wiedzieć, zanim się zużytkuje takiego człowieka. Ale ja wiem jakiego rodzaju wiadomości może on dostarczyć. I gdy mi potrzeba objaśnienia zwykle mogę je od niego otrzymać.
Inspektor zamyślił się, a dyrektor uśmiechnął się na myśl, że sława inspektora w znacznej może części była dziełem tajnego agenta ambasady...
— Nasi ludzie mają polecenie zwracać pilną uwagę na każdego, kogo z nim zobaczą. Zwykle wychodzi on na spotkanie przyjeżdżających i utrzymuje z nimi stosunki. Zdaje się, że to wchodzi w zakres jego obowiązków. Ilekroć potrzeba mi pilno jakiego adresu, mogę go zawsze otrzymać od niego. Naturalnie, urządzam w odpowiedni sposób nasze stosunki. W ciągu ostatnich dwóch lat nie widziałem go więcej, niż trzy razy. Zwykle posyłam mu parę wyrazów, bez podpisu, a on odpowiada mi w ten sam sposób, pod moim prywatnym adresem.
Dyrektor potakiwał lekkim ruchem głowy. Inspektor dodał jeszcze, że, o ile mu się zdaje, pan Verlok nie jest wtajemniczony w zamiary wybitnych członków międzynarodowej Rewolucyjnej Rady, ale to nie podlega wątpliwości, że cieszy się ich zaufaniem.
— Ilekroć mam powód posądzać, że się coś kluje — zakończył — zawsze mogę się od niego dowiedzieć czegoś, co ma wagę.
— Tym razem jednak zawiodłeś się pan — zrobił uwagę dyrektor.
— Nie podejrzewałem nic i o nic nie pytałem — odciął się inspektor. — On nie jest u nas w służbie. Nie bierze od nas pensyi.
— Tak! — szepnął dyrektor. — Jest szpiegiem na żołdzie obcego rządu. Nie moglibyśmy w żadnym razie zwierzać się przed nim... Czy mieszka tam gdzie sklep?
— Tam. I zdaje się, że mieszka z nim matka jego żony.
— Czy nad domem jest nadzór?
— O! nie. Toby nie miało celu. Tylko ci, którzy tam bywają, są śledzeni. Według mego zdania, on nic nie wie o tej sprawie.
— A czem sobie pan to tłomaczysz? — zagadnął dyrektor, wskazując głową na kawałek sukna, leżący przed nim na stole.
— To jest coś zupełnie niepojętego, panie dyrektorze. Nie tłomaczy tego nic. Przypuszczam jednak, że okaże się wkońcu, iż Michelis wie o tem najwięcej...
— Tak pan sądzisz?
— Tak, panie dyrektorze, bo za innych mogę ręczyć.
— A ten drugi, który się wymknął z parku?
— Ten jest już niezawodnie w tej chwili daleko — zawyrokował inspektor.
Dyrektor popatrzył na niego bacznie, a potem nagle wstał, jakby powziął jakieś postanowienie. I rzeczywiście, w tej chwili doznał nagłej, nęcącej pokusy. Naczelny inspektor otrzymał rozkaz stawienia się nazajutrz rano na naradę w tej sprawie. Wysłuchał rozkazu z nieruchomą twarzą i wyszedł z pokoju mierzonym krokiem.
Dyrektor, pozostawszy sam, poszukał kapelusza i włożył go. A potem usiadł i raz jeszcze roztrząsnął w myśli całą sprawę. Lecz ponieważ powziął już postanowienie, namysł nie trwał długo. I, zanim inspektor zdążył dojść do domu, jego zwierzchnik wyszedł także.


VII.

Dyrektor Wydziału wyjątkowych przestępstw przeszedł wązką błotnistą uliczką na obszerny plac do wielkiego gmachu, gdzie zażądał rozmowy z młodym, prywatnym sekretarzem, (bez pensyi) wielkiego męża stanu.
Ładny, z gładką twarzą młodzieniec, któremu starannie uczesane włosy nadawały pozór dużego, schludnego ucznia, wysłuchał prośby dyrektora z miną trochę niepewną.
— Czy on zechce pana przyjąć? Tego nie mogę przewidzieć. Przed godziną przyszedł tu z Izby, ażeby rozmówić się z podsekretarzem, a teraz już gotów jest wracać. Mógłby po niego posłać; ale przychodzi sam, dla ruchu, jak przypuszczam. To jedyna sposobność do przechadzki podczas obecnej sesyi parlamentu. Nie skarżę się na to: nawet lubię te przechadzki. Idzie oparty na mojem ramieniu i nie otwiera ust przez całą drogę. Ale w tej chwili jest zmęczony i — no! i w niekoniecznie słodkim humorze.
— Mój interes ma związek z wypadkiem w Greenwich.
— O! A on jest bardzo rozgoryczony na was. Ale jeżeli pan żądasz, pójdę i zapytam...
Przybrawszy zmienioną minę, sekretarz otworzył drzwi i wsunął się do gabinetu, śmiało, jak grzeczne, a pieszczone dziecko. Po chwili ukazał się na progu i skinieniem głowy wezwał dyrektora, który wszedł na wezwanie do obszernego pokoju i został sam na sam z wielkim mężem stanu.
Wyniosłego wzrostu i tęgiej budowy, z długą bladą twarzą, rozszerzoną u dołu podwójnym podbródkiem, okolonym rzadką, szpakowatą brodą, wielki mąż robił wrażenie człowieka potężnego. Z głowy, osadzonej na grubej szyi, patrzyły wyniośle oczy z podpuchniętemi dolnemi powiekami, a na bladej, dużej twarzy sterczał nos orli, napastniczy. Błyszczący cylinder i para zniszczonych rękawiczek, także ogromnych, leżały na końcu stołu.
Wielki mąż w obszernych, wygodnych butach, stał przed kominkiem i nie wyrzekł ani słowa na powitanie.
— Chciałbym wiedzieć, czy to początek nowej kampanii dynamitowej? — odezwał się odrazu, niskim, łagodnym głosem. — Nie wchodź pan tylko w szczegóły. Nie mam na to czasu.
Dyrektor, stojąc przed tą potężną, szorstką postacią, podobny był do wątłej, smukłej trzciny, szumiącej koło dębu.
— Nie. O ile można twierdzić cośkolwiek z niezachwianą pewnością, to mogę upewnić, że nie.
— Tak. Ale wasze pojęcia o bezpieczeństwie — odrzekł wielki mąż, wskazując pogardliwie plac przed gmachem, — wystrychnęły na głupca Sekretarza Stanu. W tym samym pokoju, przed miesiącem, upewniano mnie, że nic nie grozi...
Dyrektor z całym spokojem zwrócił oczy w kierunku, wskazanym przez wielkiego męża.
— Pozwoli mi pan zauważyć, sir Ethelredzie, że nie miałem dotąd sposobności do dania jakichkolwiek zapewnień.
Wyniosłe spojrzenie zogniskowało się teraz na dyrektorze.
— Prawda! — odrzekł niski, łagodny głos. — Posłałem wtedy po Heata. Pan jesteś jeszcze nowicyuszem na swojem stanowisku. Jakże tam panu idzie?
— Zdaje mi się, że robię codzień postępy.
— Naturalnie! Naturalnie! Mam nadzieję, że się panu to uda...
— Dziękuję, sir Ethelredzie. Dziś dowiedziałem się także czegoś nowego, a nawet w ciągu ostatniej godziny. W tej całej awanturze jest coś, czego nie bywa w zwykłym zamachu anarchistów. I dlatego tu przyszedłem.
Wielki mąż wziął się pod boki i potężnemi dłońmi wsparł na lędźwiach.
— Bardzo dobrze. Mów dalej. Tylko proszę, bez żadnych szczegółów.
— Nie będę trudził pana szczegółami — zaczął dyrektor spokojnie, z niezachwianą pewnością.
Podczas jego opowiadania, wskazówki na ciężkim, marmurowym zegarze, stojącym za plecami wielkiego męża, posunęły się o całe siedem minut. Dyrektor mówił, przedstawiając jasno i dokładnie wszystkie fakta, to jest szczegóły, tak, że zlewały się w doskonałą całość. Żaden szmer, żaden ruch nie przerwał mu mowy. Wielki mąż stał nieruchomy, jak posąg jednego z książęcych jego przodków, tylko odarty ze zbroi krzyżowca i obleczony w źle skrojony tużurek. Dyrektor zakończył nagle stanowczym wnioskiem, którego trafność i siła, przyjemnie zdziwiły sir Ethelreda.
— To, co jest na dnie tej sprawy, małoważnej pod wielu względami, jest niezwykłe i wymaga specyalnego postępowania.
Sir Ethelred przytaknął z głębokiem przekonaniem.
— Rozumie się! Ambasador obcego państwa wchodzi tu w grę! Co oni sobie myślą, ci ludzie, wprowadzający tu swoje metody? Turek postępowałby przyzwoiciej!
— Ale zapomina pan, sir Ethelredzie, że, ściśle mówiąc, nie wiemy nic pewnego... dotąd.
— Prawda! Ale jakbyś pan to nazwał? krótko...
— Bezczelną śmiałością, posuniętą do pewnego rodzaju dziecinnej naiwności.
— Ale nie możemy ich tłomaczyć naiwnością niegrzecznych dzieci — odrzekł wielki mąż, spuszczając oczy na dywan pod stopami dyrektora. — Muszą dostać porządnego klapsa za tę sprawkę... Jakież jest pańskie zdanie? Tylko proszę — bez szczegółów...
— Mojem zdaniem nie należałoby cierpić tajnych agentów, jako zwiększających niebezpieczeństwa, przeciw którym ich się używa. Że szpieg fabrykuje swoje wiadomości, to rzecz zwykła. Ale w zakresie politycznej i rewolucyjnej działalności, opierającej się na gwałtach — szpieg zawodowy może sfabrykować nawet same fakta. A że charakter tego wypadku daje mi do myślenia, ośmieliłem się przyjść tutaj.
— Bardzo słusznie. Cieszy mnie, że w waszej budzie są tacy, którzy mają trochę zaufania do sekretarza stanu...
Dyrektor uśmiechnął się.
— Sądziłbym, że... w tej fazie sprawy... może... lepiej byłoby zastąpić Heata...
— Co? Heat może osieł? Co? — wykrzyknął z widoczną urazą wielki mąż.
— Bynajmniej. Ale...
— Ale co?
— Wszystko, co wiem o tej sprawie, wiem od niego. Jedynem mojem własnem odkryciem jest to, że Heat prywatnie posługiwał się tym człowiekiem. Czy można go za to ganić? Powiedział mi szczerze, że potrzebuje narzędzi do roboty. A może przyszło mu na myśl, że to narzędzie powinnoby być pod władzą naszego wydziału, zamiast pozostawać osobistą własnością inspektora Heata. Ale inspektor jest stary policyant. Może mi zarzucić, że obniżam wartość i psuję działanie takich narzędzi. Ja zaś uważam za obowiązek naszego wydziału wyplenienie tajnych agentów. Bo samo istnienie tych ludzi na żołdzie obcych państw niweczy w pewnej mierze działalność naszego wydziału. Ich obecność wśród rewolucyonistów, którym dajemy przytułek, zagraża bezpieczeństwu. Zapewnienia, jakie dawał inspektor Heat, nie były bezpodstawne — a jednak — zdarza się taki oto wypadek... Pomijam szczegóły sir Ethelredzie...
Wielki mąż przed kominkiem skinął zachęcająco.
— Bardzo dobrze. Staraj się być jak możesz najtreściwszym.
— W całem poprowadzeniu tej sprawy przebija jakieś szczególne niedołęztwo i głupota, co mi daje otuchę, że pod tem kryje się coś innego, niż pojedynczy wybryk fanatyzmu. Nie ulega wątpliwości, że to rzecz ułożona z celem. Wykonawca został poprowadzony za rękę na samo miejsce, a potem pozostawiono go z pośpiechem własnemu przemysłowi. Z tego wniosek, że przywieziono go z zagranicy umyślnie, dla wykonania zamachu. I trzeba przypuszczać, że nie znał nawet tyle angielskiego języka, ażeby módz zapytać o drogę — jeżeli odrzucimy fantastyczną hypotezę, że był to głuchoniemy. Zginął wypadkowo. Ale pozostaje jeszcze zagadkowy fakt: adres wypisany na ubraniu, a znaleziony dziwnym trafem. I w tym właśnie drobnym, niepojętym szczególe tkwi wyjaśnienie całej sprawy. Dlatego, zamiast wyprawić na śledztwo Heata, postanowiłem zająć się tem osobiście. Wyjaśnienie usłyszę w pewnym sklepie na Brett-Street, z ust tajnego agenta, zaufanego szpiega na żołdzie nieboszczyka barona Stott-Wartenheima...
Dyrektor zamilkł, a po chwili dodał:
— Ci ludzie, to prawdziwa plaga...
Chcąc podnieść opadające powieki i spojrzeć na twarz mówiącego, wielki mąż dźwigał coraz wyżej głowę, co mu dawało pozór niewymownej wyniosłości.
— Czemu nie pozostawić tej roboty dla Heata?
— Bo to stary policyant. A oni mają odrębne pojęcie moralności. Mój sposób postępowania wydałby mu się strasznem wykroczeniem przeciw obowiązkom. Uważa on, że jego obowiązkiem jest związać tę zbrodnię z jaknajwiększą liczbą wybitnych anarchistów, na podstawie drobnych wskazówek, jakie zebrał na miejscu. Ja zaś — według jego zdania — dążę do wykazania ich niewinności.
— Doprawdy? Takie jest jego zdanie? — mruknęła dumna głowa, podniesiona wysoko.
— Tego się obawiam, Heat jest doskonałym urzędnikiem. Nietrzeba zawiele od niego wymagać. Prócz tego... potrzebuje mieć wolne pole do działania, więcej wolności, niż możnaby bezpiecznie udzielić inspektorowi. Nie mam bynajmniej zamiaru oszczędzać tego człowieka, tego Verloka. Tak prędkie wykazanie jego związku z tą sprawą wstrząśnie go do głębi. Nietrudno będzie nastraszyć go. Ale nasz właściwy cel leży dalej, po za nim. I dlatego potrzebuję pańskiego upoważnienia, żeby mu dać takie rękojmie osobistego bezpieczeństwa, jakie uznam za potrzebne.
— Zapewne — odrzekł wielki mąż. — Prowadź pan sam dochodzenia; prowadź tak, jak ci się spodoba.
— Muszę wziąć się do tego bez straty czasu, zaraz dziś wieczorem — dodał dyrektor.
Sir Ethelred wsunął jedną rękę pod połę tużurka i podnosząc wysoko głowę, spojrzał na dyrektora badawczo:
— Będziemy dziś mieli posiedzenie do późnej nocy — wyrzekł. — Przyjdź pan do Izby z nowemi odkryciami. Powiem memu sekretarzowi. Wprowadzi pana do mego gabinetu...
Dyrektor zadziwił się i niezmiernie ucieszył.
— Przyniosę napewno wiadomość, jeżeli pan będzie miał czas...
— Nie będę miał czasu — przerwał dostojnik. — Ale pana przyjmę. I teraz nie mam czasu... Więc pan sam pójdziesz?
— Tak, sir Ethelredzie. Sądzę, że tak będzie najlepiej.
— Hm! Hm! A w jaki sposób... Czy zamierzasz się przebrać?
— Trochę. Zmienię naturalnie ubranie...
Wielki człowiek odwrócił powoli głowę i przez ramię rzucił ukośne spojrzenie na ciężki, marmurowy czasomierz, słabo i cicho tykoczący. Złote wskazówki skorzystały ze sposobności, i wykradły już dwadzieścia pięć minut...
Dyrektor, który ich nie mógł dojrzeć, zaniepokoił się. Ale dostojnik zwrócił ku niemu spokojne oblicze.
— Bardzo dobrze — powiedział, i umilkł, jakby na złość urzędowemu zegarowi. — Ale co panu nasunęło tę myśl?
— Jakże to mam nazwać, sir Ethelredzie? Niechęć nowego przybysza do starych metod... Pragnienie zdobycia wiadomości z pierwszej ręki... Niecierpliwość... To moje dawne rzemiosło, ale uprząż odmienna. Trochę mnie uwiera... w paru miejscach...
— Mam nadzieję, że się do niej przyzwyczaisz — wyrzekł wielki mąż, wyciągając rękę, miękką w dotknięciu, ale dużą i szeroką, jak ręka rolnika.
Dyrektor uścisnął podaną dłoń i wyszedł. W pierwszym pokoju, młodzieńczy sekretarz czekał na niego, siedząc na krawędzi stołu. Zeskoczył i zbliżył się, tłumiąc wrodzoną żywość.
— I cóż? Dobrze poszło? — zapytał od niechcenia.
— Jaknajlepiej. Zyskałeś pan moją dozgonną wdzięczność — odparł dyrektor, którego ściągła twarz wydawała się drewniana w zestawieniu ze sztuczną powagą sekretarza, gotową każdej chwili rozpłynąć się w dołeczkach młodocianego uśmiechu i wesołym chichocie.
— Śliczne! Ale, mówiąc poważnie, nie wystawisz pan sobie, jak jest rozdrażniony temi napaściami na bill o rybołówstwie, przez niego wzniesiony...
— Czytuję dzienniki — objaśnił dyrektor.
— Ohydne? Co? Ale pan nie wiesz ile roboty musi wykonać on w ciągu dnia...
— A jednak poświęcił całe półgodziny, na wysłuchanie o mojej bardzo drobnej płotce — wtrącił dyrektor.
— Małej? Hm! To szkoda żeś pan nie odłożył tego na inny czas... Ten człowiek jest zupełnie wyczerpany. Czuję to, gdy się opiera na mojem ramieniu... Ale proszę, czy on jest zupełnie bezpieczny na ulicy? Dziś popołudniu, Mullins puścił w ruch swoich ludzi. Pod każdą latarnią sterczy policyant, a co drugi człowiek, którego spotkaliśmy, to zdeklarowany „szpicel“. To mu będzie działało na nerwy. Więc pytam, czy te łotry zagraniczne nie poczęstują go jakim pociskiem — co? Byłoby to narodową katastrofą. Kraj nie może obejść się bez niego...
— Nie mówiąc już o panu. Bo przecież wspiera się na pańskiem ramieniu — zauważył spokojnie dyrektor. — Poszlibyście obaj razem...
— Dla młodego człowieka, byłby to łatwy sposób przejścia do potomności. Nie tak wielu angielskich ministrów zginęło z rąk skrytobójcy, żeby taki wypadek przeszedł bez śladu. Ale, mówiąc bez żartów...
— Obawiam się, że, chcąc przejść do historyi, będziesz pan musiał na to popracować... I, mówiąc bez żartów, jedyne niebezpieczeństwo, jakie wam obu grozi, to przepracowanie.
Sympatyczny sekretarz zachichotał, olśniony spokojnem, badawczem spojrzeniem dyrektora. Gdzieś w oddali, w korytarzu rozległo się gwałtowne dzwonienie, i młodzieniec nadstawił uszu.
— Już gotów do wyjścia — szepnął, pochwycił kapelusz i znikł.
Dyrektor wyszedł innemi drzwiami, w sposób mniej elastyczny. Przeszedł z powrotem wielki plac, wrócił spiesznie do urzędowego gmachu. Szedł ciągle prędko aż do drzwi swego prywatnego gabinetu. Zanim jeszcze drzwi zamknął, rzucił badawcze spojrzenie na biurko. Stał chwilę bez ruchu, a potem zaczął szukać na podłodze, usiadł na fotelu zadzwonił i czekał.
— Naczelny inspektor Heat już wyszedł?
— Wyszedł, Ekscelencyo. Przed pół godziną.
Dyrektor skinął głową, nie wstając zesunął z czoła kapelusz i pomyślał, że to jest zupełnie w stylu tego przeklętego Heata, usuwać cichaczem jedyny dowód... Ale myślał o tem bez urazy. Starzy i zasłużeni słudzy mogą sobie dużo pozwalać. Załatwiwszy się krótko z rozmyślaniem nad nieufnością Heata napisał kartkę do żony, polecając jej usprawiedliwić go przed dostojną opiekunką Michelisa, u której tego wieczora mieli być na obiedzie.
Krótka kurtka i niski, okrągły kapelusz, które wyjął z zasłoniętej firanką alkowy, gdzie stała umywalnia, rząd drewnianych wieszadeł i półka — zmieniły zupełnie jego powierzchowność, uwydatniając wydłużoną, poważną, śniadą twarz. Wyszedł z alkowy na pełne światło, podobny do widma chłodnego, zamyślonego Don Kiszota, posępnego zapaleńca, z zapadłemi oczyma. Wymknął się szybko, jak cień, z areny swojej codziennej działalności. Wyszedł na ulicę, podobną do błotnistego akwaryum, z którego wypuszczono wodę. Otoczyła go ponura, ciemna wilgoć. Ściany domów były mokre, na mokrych ulicach odbijały się światła. Gdy z wązkiej uliczki wyszedł na Strand, można go było wziąć za jedną z dziwnych, zagranicznych ryb, które tam każdego wieczora przemykają się po ciemnych zakątkach ulic.
Stanął na brzegu chodnika i wskoczył do wolno pełzającej dorożki, zanim woźnica spostrzegł z kozła, że ma pasażera.
Krótko trwała jazda. Dorożka stanęła na dany znak, pomiędzy dwoma słupami latarni, przed dużym składem bławatnym. Zapłaciwszy dorożkarza przez okienko, pasażer wyskoczył i znikł w ciemnościach, a woźnica odniósł wrażenie, że wiózł jakieś dziwne, nieziemskie widmo. Ale pieniądz, który mu w ręku pozostał, był najzupełniej rzeczywisty. Zaciął więc konie i odjechał, nie troszcząc się o zagadkowego pasażera.
Tymczasem dyrektor wydawał polecenie kelnerowi małej, włoskiej restauracyi, na rogu ulicy — pułapki na zgłodniałych ludzi, znęconych rzędem zwierciadeł i białemi nakryciami restauracyi, bez powietrza, przepojonej właściwym sobie zapachem fałszowanej kuchni, urągającej ludzkości, która tam szuka zaspokojenia nędznych swych potrzeb. W tej atmosferze dyrektor uczuł, że zatraca resztę swej indywidualności. Miał uczucie osamotnienia i jakiejś występnej swobody, ale było to uczucie przyjemne. Kiedy po krótkim posiłku wstał i, czekając na zdanie reszty, spojrzał w zwierciadło, zobaczył w niem swoją cudzoziemską fizjognomię. Wpatrywał się w ten obraz smętnie i badawczo, a potem nagle podniósł kołnierz kurtki i podkręcił w górę końce swych czarnych wąsów. Zadowolniła go subtelna zmiana, jaką sprawiły te drobnostki.
— Dobrze! — pomyślał. — Trochę zmoknę, trochę się zabłocę...
Przypomniał sobie kelnera i pieniądze, leżące na stole. Kelner patrzył na nie, śledząc jednocześnie wysoką postać niemłodej panny, dążącej do dalszego stolika.
Dyrektor, wyszedłszy, zastanawiał się, że ludzie, bywający w tej restauracyi, zatracili zupełnie cechy swej narodowej odrębności. Byli równie wynarodowieni, jak potrawy, które im podawano. Jednakże nie spotykało się nigdzie indziej tych zagadkowych osobników. Niepodobna było wyobrazić sobie dokładnie czem ci ludzie zajmowali się we dnie, i gdzie nocowali. I on sam miał teraz takiż wygląd. Miłe uczucie swobody i niezależności ogarnęło go, gdy szklane drzwi restauracyi zamknęły się za nim z trzaskiem. Zapuścił się w błotnistą przestrzeń ulicy, zasianej latarniami, duszącej się w czerni słotnej, londyńskiej nocy, na którą składają się sadze i krople deszczu.
Brett-street leżała niedaleko. Odłamywała się na bok od trójkątnego placyku, otoczonego ciemnymi, tajemniczymi domami, przybytkami drobnego handlu, pustoszejącymi na noc. Tylko owocarnia na rogu roztaczała jaskrawe światło i barwy. Naokoło wszystko było czarne i przechodnie znikali w ciemnościach, minąwszy promień światła, oświetlający stosy pomarańcz i cytryn. Awanturniczy dyrektor Wydziału wyjątkowych przestępstw przyglądał się temu bacznie. Czuł błogą lekkość duszy, jakgdyby stał zaczajony w dżungli, o tysiące mil od biurek swego wydziału i urzędowych kałamarzy...
Posterunkowy policyant przesunął się jak posępny cień, obok jaskrawej świetności pomarańcz i cytryn i bez pośpiechu zapuścił się w Brett-street. Dyrektor, jak gdyby sam był członkiem sfer zbrodniczych, zatrzymał się w cieniu, czekając powrotu policyanta. Ale nie wrócił: zapewne wyszedł drugim końcem ulicy.
Dyrektor, poczekawszy zapuścił się w Brett-street i minął dorożkę, stojącą przed garkuchnią. Woźnica posilał się tam, a konie, spuściwszy nisko wielkie łby, zajadały obrok z worków założonych im za uszy. Dalej, po drugiej stronie ulicy, promień światła padał z wystawy sklepu pana Verloka, zawieszonej dziennikami, zastawionej tekturowemi pudełkami i książkami. Dyrektor przyglądał się jej uważnie z przeciwległego chodnika. Obok okna, z drzwi, stojących otworem, padało na bruk wąskie pasmo gazowego światła.
Na drugim końcu ulicy duża szynkownia roztaczała złowróżbne blaski. Te jaskrawe blaski, odcinając się od mroków otaczających skromny przybytek domowego szczęścia pana Verloka, czyniły ten mrok jeszcze posępniejszym, cięższym, bardziej złowrogim...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



VIII.

Matka pani Verlokowej uporczywem swem natręctwem zdołała rozrzażyć iskrę współczucia w zainteresowaniu się jej losem kilku kupców, z którymi poznajomiła się za czasów jeszcze nieboszczyka swego małżonka. I skutkiem tego wyjednała sobie umieszczenie w pewnym przytułku dobroczynnym, założonym przez zbogaconego kupca dla ubogich wdów po jego kolegach.
Plan ten stara kobieta przeprowadziła w tajemnicy i wytrwale. W owym to czasie, córka jej, Winnie, nie mogła powstrzymać się od podzielenia się z mężem uwagą, że „matka wydaje codzień na dorożki pięcioszylingowe sztuki“. Uwaga ta nie miała w sobie ani źdźbła niechęci. Winnie uwzględniała słabostki matki. Tylko dziwiła ją ta nagła mania jeżdżenia dorożkami. Pan Verlok, dosyć hojny na swój sposób, mruknął coś niewyraźnie, odpychając z niechęcią uwagę, która mu przeszkodziła w rozmyślaniach. Rozmyślania jego bywały teraz częste, długie i głębokie, a odnosiły się do rzeczy ważniejszych, niż wydatek pięciu szylingów. Nie tylko ważniejszych, ale i trudniejszych do rozważania z filozoficzną pogodą.
Osiągnąwszy cel tajemniczych zabiegów, mężna staruszka wyznała wszystko przed córką. Dusza jej pełna była tryumfu, ale serce udręczone. Lękała się i podziwiała spokojny, doskonale nad sobą panujący charakter córki, której niezadowolenie objawiało się jedynie groźnem milczeniem. Ale poskromiła wewnętrzną trwogę i nie pozwoliła jej zamącić pozornej pogody, jaką nadawały jej czcigodnej postaci, potrójny podbródek, wspaniała tusza i bezwładne nogi.
Piorunujące wrażenie tej wiadomości było tak niespodziewane, że pani Verlokowa, usłyszawszy ją, wbrew zwyczajowi przerwała robotę. Oczyszczała wtedy z kurzu meble, stojące w pokoju za sklepem. Zwróciła głowę do matki.
— A dlaczego matka to zrobiła? — zawołała zgorszona i zadziwiona.
Wstrząśnienie musiało być silne, jeżeli ją wytrąciło ze zwyczaju przyjmowania obojętnie i bez pytań wszelkiego rodzaju zdarzeń, stanowiącego jej siłę i bezpieczeństwo.
— Czy matce było tu niedość dobrze?
Wyrwało się jej przypadkiem to zapytanie, ale zaraz odzyskała równowagę, zabierając się na nowo do okurzania mebli, gdy staruszka siedziała, dotknięta boleśnie, niema, w białym czepcu i matowej czarnej peruce.
Winnie skończyła okurzać krzesło, przesunęła ścierką po mahoniowym grzbiecie obitej włosienicą sofy, na której pan Verlok lubił wypoczywać rozciągnięty, w kapeluszu i paltocie. Zajęta była pilnie robotą, lecz, po chwili, pozwoliła sobie zadać drugie pytanie.
— W jaki sposób udało ci się to zrobić, matko? — Można było usprawiedliwić tę ciekawość, nie sięgającą do samej głębi rzeczy, czego pani Verlokowa unikała z zasady. Staruszka przyjęła zapytanie skwapliwie, bo dawało to sposobność do szczerej rozmowy.
Obdarzyła córkę wyczerpującem objaśnieniem, pełnem nazwisk i zaopatrzonem hojnie w uwagi nad zmianami, jakie czas czyni w powierzchowności ludzi. Wymieniała nazwiska kupców, „przyjaciół biednego ojczulka, moja droga“. Z wielkiem rozczuleniem rozwodziła się nad dobrocią i uprzejmością pewnego bogatego piwowara, baroneta i członka parlamentu, prezesa zarządu dobroczynnych towarzystw, do którego dostała się, dzięki protekcyi sekretarza „bardzo grzecznego, ale chudego i nikłego jak cień, moja droga“.
Winifreda wycierała dalej kurze, dopóki trwało opowiadanie, a potem wyszła do kuchni, spokojna jak zawsze, nie robiąc najmniejszej uwagi.
Uroniwszy parę łez na znak zadowolenia, że córka przyjęła straszną nowinę z takim spokojem, matka zastanowiła się nad pieczołowitością, jaką Winnie otaczała swoje meble — meble, będące teraz jej własnością; chwilami matka byłaby wolała, żeby się było stało inaczej. Piękne jest bohaterstwo, ale zdarzają się okoliczności, w których rozporządzenie garstką starych mebli może mieć ważne i groźne następstwa. Teraz matka potrzebowała dla siebie paru sztuk, bo instytucya, która ją miała przytulić do swego miłosiernego łona, nie dawała swym pupilom nic, oprócz gołych desek i ścian, wyklejonych taniem obiciem. Delikatność matki, która wybrała najmniej warte i najbardziej zniszczone meble, nie zrobiła wrażenia, bo Winnie, ze zwykłą swą filozofią, nie zgłębiającą rzeczy do dna, uważała, że matka bierze to, co dla niej jest najdogodniejsze. A rozmyślania, w jakich tonął pan Verlok, oddzielały go nakształt chińskiego muru, od świata daremnych wysiłków i łudzących pozorów.
Po wybraniu części, pozostawała jeszcze reszta mebli na Brett-street. Ale oprócz Winifredy był przecież Stevie. Wprawdzie biedak ten był trochę... dziwny, ale miał prawo do połowy matczynej chudoby. Tylko, że obdarowanie go tą własnością, mogłoby wpłynąć na rozluźnienie węzłów, których matka nie chciała osłabić. Pan Verlok może będzie względniejszy dla szwagra, używając jego mebli. A gdyby też przyszło panu Verlokowi do głowy, żeby ten szwagier wyniósł się z jego domu, razem ze swoimi gratami? Nie! Stevie musi pozostać wydziedziczonym i zależnym... Więc w chwili, gdy miała już opuścić dom na Brett-street, powiedziała do córki:
— Nie potrzeba czekać na moją śmierć, nieprawdaż? Wszystko, co tu pozostawiam, należy do ciebie, moja droga...
Winnie już w kapeluszu, stojąc za plecami matki, poprawiała kołnierz od jej płaszcza. Wzięła jej ręczny woreczek i jej parasol, spokojna i obojętna. Nadeszła chwila wydania trzech szylingów i sześciu pensów na dorożkę za ostatnią prawdopodobnie przejażdżkę matki. Wyszły przez drzwi sklepowe. Ekwipaż, który na nie czekał, stanowił dowód, że rzeczywistość bywa czasem potworniejsza od karykatury. Wleczoną przez kalekę konia dorożką kierował woźnica o jednej ręce. Z tego powodu nastąpiło pewne powikłanie. Matka, ujrzawszy żelazny, zakrzywiony pręt, sterczący z lewego rękawa woźnicy, straciła nagle bohaterskie męstwo, podtrzymujące ją w ostatnich czasach. Cofnęła się. Gwałtowne perswazye zachrypniętego dorożkarza wydobywały się z trudnością ze ściśniętego gardła. Oparty o kozioł, oburzał się. — O co idzie? Czy można tak ludzi poniewierać? Przecież nie dostałby pozwolenia na powożenie, gdyby...
Posterunkowy policyant uspokoił go przyjaznem spojrzeniem i, zwracając się do kobiet, wyrzekł:
— Od dwudziestu lat powozi dorożką. Nie słyszałem nigdy, żeby miał jaki wypadek...
Świadectwo policyanta załagodziło sprawę. Skromne zbiegowisko, złożone z siedmiu osób, przeważnie małoletnich, rozproszyło się. Winifreda wsiadła za matką do dorożki. Stevie wgramolił się na kozioł. Jego otwarte usta i niespokojny wzrok świadczyły o stanie umysłu, w jaki wprawiły go zaszłe zdarzenia. Wąską ulicą dorożka posuwała się, wolno podskakując, z wielkim szczękiem żelaztwa i brzękiem szyb, a kulawy koń z uprzężą, wiszącą luźno na jego chudym grzbiecie, dreptał wytrwale, jakby podrygiwał na końcach palców.
Wyjechawszy na szerszą ulicę, Winifreda zauważyła:
— Ten koń niewiele wart.
Oczy jej nieruchome błyszczały w cieniu dorożki. Na koźle Stevie zamknął nagle usta, wymówiwszy jeden tylko wyraz: — Nie bij!
Woźnica, trzymając lejce, okręcone wokoło żelaznego pręta, nie zważał na to. Stevie powtórzył zadyszany: — Nie bij!
Dorożkarz zwrócił ku niemu brudną i czerwoną twarz, najeżoną białymi szczecinowatymi włosami. Czerwone oczy błyszczały od wilgoci. Grube wargi miały fioletową barwę. Brudnym grzbietem ręki, w której trzymał bat, potarł szczecinę, pokrywającą ogromny podbródek.
— Nie bij! — wyjąkał z uniesieniem Stevie. — To boli!
— Nie bić? — powtórzył dorożkarz, zamyślając się i uderzył konia batem.
Uczynił tak nie dlatego, żeby miał serce okrutne, ale dlatego, że potrzebował zarobić pieniądze za kurs. Dorożka toczyła się, szczękając i brzęcząc. Ale na moście zrobiło się nagłe zamieszanie. Stevie zeskoczył z kozła. Rozległy się wołania na chodniku, ludzie zaczęli biedz, dorożkarz stanął, klnąc zachrypłym głosem z gniewu i zdumienia. Winnie spuściła okno i wysunęła głowę, blada jak widmo. W głębi dorożki matka wołała z niepokojem:
— Czy się co stało chłopcu? Czy się co stało chłopcu?
— Nic mu się nie stało, ani nie spadł z kozła, tylko, jak zwykle, wzruszenie odjęło mu mowę. — Bąkał, stojąc przed oknem.
— Za ciężko... Za ciężko...
Siostra położyła mu rękę na ramieniu.
— Stevie! Siadaj natychmiast na kozioł, i nie waż się zeskakiwać!
— Nie! Nie! Idę... Muszę iść...
Usiłując wytłomaczyć tę konieczność, bełkotał coraz niewyraźniej. Nietrudno mu też było dotrzymać kroku staremu, podrygującemu koniowi. Ale siostra, powtórzyła stanowczo rozkaz.
— Także pomysł! Kto kiedy słyszał coś podobnego. Biedz za dorożką!
Matka, strwożona i bezradna w głębi wehikułu, powtarzała błagalnie.
— Nie pozwalaj mu, Winnie. Zabłądzi... Nie pozwalaj mu...
— Naturalnie. Co więcej jeszcze! Pan Verlok bardzo się zmartwi, gdy się dowie o takiem głupstwie, Stevie, mogę cię upewnić...
Myśl o zmartwieniu pana Verloka, jak zwykle, wywarła na uległy charakter chłopca pożądane wrażenie: zaniechał oporu i wdrapał się na kozioł, z wyrazem rozpaczy na twarzy.
Dorożkarz zwrócił ku niemu wielkie, rozognione oblicze.
— Nie probój na drugi raz takich głupich figlów, chłopcze...
I jechał dalej, rozmyślając nad tem, co się zdarzyło. Ale, choć długie lata, spędzone na koźle, przyćmiły żywość jego umysłu, miał o tyle zdrowego sądu o rzeczy, że stanowczo odrzucił przypuszczenie, żeby chłopiec miał być pijany.
W głębi wehikułu kobiety, które dotąd w milczeniu odbywały zgrzytliwą i szczękającą podróż, po wypadku ze Steviem zaczęły rozmawiać. Pierwsza przemówiła Winnie.
— Zrobiłaś co ci się spodobało, matko. Jeżeli nie będziesz potem zadowolona, sama jesteś tylko winna. A nie zdaje mi się, żeby ci tam było dobrze. Czy ci brakło czego u nas w domu? A co ludzie pomyślą o nas, żeśmy cię tak rzucili na łaskę dobroczynności?
— Moja droga! — zaskrzeczała staruszka, usiłując zapanować nad hałasem. — Byłaś dla mnie najlepszą córką. A pan Verlok, to...
Słów jej zabrakło dla określenia doskonałości pana Verloka i tylko wzniosła w górę stare, załzawione oczy. A potem odwróciła głowę, niby dla zobaczenia gdzie są. Noc brudna, złowieszcza, hałaśliwa noc w południowej dzielnicy Londynu otaczała ją w tej ostatniej przejażdżce. W świetle gazu, bijącem ze sklepów, jej duża twarz miała pomarańczowe tony, w cieniu czarnego z fiołkowem kapelusza.
Cera jej nabrała żółtego odcienia, z wiekiem i skutkiem choroby żółciowej, rozwiniętej w ciągu smutnego i kłopotliwego życia za czasów małżeństwa, a potem wdowieństwa. Ta żółtość, gdy się zarumieniła, przechodziła w barwę pomarańczową. A teraz, ta kobieta zahartowana w ogniu przeciwności i w wieku, w którym rumieńce już się nie pojawiają, zarumieniła się wobec córki...
Co pomyślą ludzie... Wiedziała dobrze, co pomyślą ci, których Winnie miała na myśli: dawni znajomi ojca i ci, których tak gorąco prosiła o protekcyę. Nie przypuszczała dotąd, że potrafi tak dobrze prosić. Przez delikatność nikt nie pytał zbyt natarczywie o szczegóły jej położenia. Ale z jej zaciśniętych ust i tajonego wzruszenia każdy mógł wyprowadzić odpowiednie wnioski. Ci, których prosiła, przestawali pytać. I nieraz winszowała sobie, że nie ma do czynienia z kobietami, które, z natury ciekawsze, byłyby ją nagabywały, czem córka i zięć skłonili ją do tak smutnej ostateczności. Raz tylko, zapytana przez sekretarza bogatego piwowara o szczegóły położenia, wybuchła gwałtownym i niepohamowanym płaczem. Chudy i delikatny sekretarz zaniechał pytań i zasypał ją pocieszającemi słowy.
Łzy tej starej, otyłej kobiety, płynęły z prawdziwego bólu. Płakała, bo się zdobyła na czyn bohaterski i serce miała pełne miłości dla obojga dzieci. W tym wypadku jednak poświęciła Winifredę dla brata. Przemilczając prawdziwe pobudki swego czynu, narażała ją na obmowę, ale Winnie była niezależną i nie potrzebowała troszczyć się o zdanie ludzi, których może nigdy nie zobaczy; a biedny Stevie nie miał nic w świecie, na co mógłby liczyć — oprócz miłości matki.
Pierwsze wrażenie spokoju, jakie ogarnęło ją po zamążpójściu córki, rozwiało się z biegiem czasu i matka, siadając w samotności swego pokoju, rozpamiętywała doświadczenia, jakich świat nie szczędzi, owdowiałym kobietom. Zastanawiała się, że wszystko z czasem zużywa się i mija. Co do przywiązania Winifredy do brata, staruszka nie miała wątpliwości, ale co do małżeńskiego pożycia córki odrzuciła wszelkie złudzenia. Bardzo rozsądnie uznała, że im mniej będzie się wyzyskiwało dobroć pana Verloka, tem dłużej będzie ona trwała. Dobry ten człowiek kochał widocznie żonę, ale zapewne wolałby mieć jaknajmniej jej rodziny. Lepiej więc, żeby pozostał jeden tylko Stevie. I dlatego bohaterska staruszka postanowiła usunąć się od dzieci, spełniając czyn poświęcenia i mądrej przezorności.
Czuła, że przez to wzmocnią się prawa, jakie ma Stevie. Biedny chłopiec — dobry, pożyteczny w domu, choć trochę... dziwny — nie został zabrany razem z matką w taki, mniej więcej, sposób, jak meble, do niej należące. Ale co się stanie — myślała staruszka — w razie jej śmierci? A myślała o tem z trwogą. Ale, oddając go siostrze, usuwając się sama, pozostawiała go w korzystnej dlań zależności. Poświęcała się dla zapewnienia opieki i bytu synowi. Była to dla niej jedyna droga. W każdym razie uniknie srogiego niepokoju na łożu śmierci. Ale było to ciężko, ciężko, bardzo ciężko...
Dorożka brzęczała, szczękała, podskakiwała, jak jaki średniowieczny przyrząd do torturowania przestępców. Podniesiony głos matki brzmiał jękliwie.
— Wiem, moja droga, że będziesz mnie odwiedzała, gdy znajdziesz wolną chwilę. Wszak prawda?
— Naturalnie — odrzekła krótko Winnie, patrząc przed siebie.
— I tego biednego chłopca chciałabym widywać co niedzielę. On przecież chętnie spędzi dzień ze starą matką...
Winnie zawołała:
— Chętnie? Spodziewam się. Temu biedakowi będzie strasznie smutno bez ciebie. Szkoda, że matka nie pomyślała o tem wcześniej...
Nie pomyślała o tem! Mężna staruszka połknęła gorzki wyrzut w milczeniu. Winnie po chwili odezwała się tonem zupełnie różnym od jej zwykłego tonu.
— Będę z nim miała z początku kłopot, bo będzie się niepokoił...
— Ale co bądź będzie, nie kłopocz tem męża, moja droga...
I w taki sposób omawiały rodzinne sprawy w tych zmienionych warunkach. Matka wyrażała pewne obawy. Czy Stevie potrafi sam przebyć tak daleką drogę? Winnie utrzymywała, że teraz jest on mniej „roztargniony“. Na to zgodziły się obie. O wiele mniej. Prawie nic. Ale matczyny niepokój objawił się na innym punkcie. Trzeba dwa razy zmieniać linię omnibusową i przejść pieszo małą przestrzeń od jednego do drugiego punktu. To wielka trudność! Staruszka zatroskała się bardzo. Winnie ciągle patrzyła przed siebie.
— Nie niepokój się matko. Musisz go widywać, rozumie się...
Staruszka otarła załzawione czy.
— Nie! Lepiej może się tego wyrzec. Nie będziesz miała czasu przyjeżdżać z nim razem, a gdyby zmylił drogę, a ktoś przemówił do niego ostro, nazwisko i adres mogłyby mu ulecieć z pamięci, i możeby się zabłąkał...
Myśl o dobroczynnym przytułku, choćby tylko chwilowo, w czasie poszukiwań biednego chłopca, przeszyła boleścią jej serce. Spojrzenie córki zdradzało natężenie myśli, uporne, twarde.
— Nie mogę go odprowadzać do ciebie co tydzień — zawołała. — Ale nie troszcz się matko. Znajdę sposób zaradzenia temu, żeby nie zginął.
Dorożka podskoczyła gwałtownie; przed oknem zamajaczył rząd ceglanych filarów; nagłe ucichnięcie szczękania i brzęku oszołomiło obie kobiety. Otworzyły się drzwiczki i ochrypły głos wyszeptał z wysiłkiem:
— Jesteśmy już na miejscu.
Szereg małych domków parterowych, o jednem oknie każdy, rozciągał się naokoło ciemnej przestrzeni trawnika, zasadzonej krzewami i oddzielonej od oświetlonych okien szeroką drogą. Przed drzwiami jednego z tych domeczków z nieoświetlonem oknem zatrzymała się dorożka. Matka wysiadła pierwsza z kluczem w ręku. Winnie zatrzymała się chwilę, płacąc dorożkarzowi. Stevie, dopomógłszy do zniesienia mnóstwa drobnych pakunków, wyszedł z domku i stanął pod latarnią gazową.
Dorożkarz obejrzał cztery sztuki srebrne, leżące na jego dużej, brudnej dłoni i zaczął z trudem składać ten skarb w głębiach zniszczonego ubrania. Ruchy jego nie miały giętkości. Stevie stał z podniesionemi w górę ramionami, z rękoma, zanurzonemi głęboko w kieszeniach ciepłego paltota i przyglądał się koniowi, którego tylne nogi wydawały się dziwnie wysokie skutkiem wychudzenia. Krótki, sztywny ogon sterczał obcięty, niby dla niemiłosiernego żartu, a chuda szyja, podobna do deski ubranej w starą końską skórę, zwieszała się ku ziemi pod ciężarem wielkiej głowy. Uszy opadały niedbale, każde w inną stronę. Cała upiorowa postać tego niemego mieszkańca ziemi dymiła parą ze sterczących żeber i grzbietu.
Dorożkarz popatrzył na chłopca i trącił go w piersi żelaznym prętem, sterczącym z obdartego zatłuszczonego rękawa.
— Posłuchaj-no, chłopcze. Czyby ci się podobało siedzieć ciągle na koźle, za tym koniem, do drugiej rano?
Stevie spojrzał błędnym wzrokiem w małe oczki, z zaczerwienionymi powiekami.
— Koń nie jest kulawy... — wyszeptał z wysiłkiem dorożkarz. — Nie jest pokaleczony... Ale czyby ci się podobało tak co noc, nieraz do trzeciej i czwartej rano?... O głodzie i chłodzie... Za zarobkiem...
Jego zagasły głos wydobywał się chrapliwie z gardła. Błędne spojrzenia Steviego zaczynały stopniowo nabierać wyrazu przerażenia.
— Bo ja jestem nocny dorożkarz! — wykrztusił woźnica z rozpaczliwą przechwałką. — Musiałem wziąć co mi dali te eleganty w urzędzie. Mam kobietę i czworo bąków w domu... A na tym świecie niełatwo zarobić...
Twarz chłopca zaczęła drgać, aż wreszcie, jego uczucia wyraziły się w zwykłej, lakonicznej formie: — Źle! Źle!
Nie oderwał oczu od sterczących żeber konia. Smukła postać, różowe usta i biała, blada cera nadawały mu pozór delikatnego chłopczyka, mimo złotego puszku, porastającego na policzkach. Skrzywił się żałośnie, jak rozżalone dziecko. Dorożkarz, krępy i barczysty, wpatrywał się w niego załzawionemi, czerwonemi oczkami.
— Źle koniom, ale takim biedakom, jak ja, jeszcze gorzej! — wykrztusił zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Biedny! Biedny! — bąkał Stevie, zanurzając jeszcze głębiej ręce w kieszeniach.
Nie mógł nic więcej powiedzieć, bo jego współczucie dla każdego cierpienia, dla każdej nędzy, jego chęć uszczęśliwienia konia i dorożkarza doprowadziły go do dziwacznego pragnienia... żeby ich zabrać do swego łóżka. A wiedział, że to jest niepodobieństwem. Bo Stevie nie był obłąkany. Pragnienie to wypływało z dawnych wspomnień. Kiedy jako dziecko, krył się w ciemnym kącie, strwożony, obity, nieszczęśliwy, siostra jego Winnie zwykle przychodziła i zabierała go z sobą do łóżka, jako do bezpiecznej przystani kojącego spokoju. Stevie, choć mógł zapomnieć nazwiska i adresu własnego, pamiętał dokładnie wrażenia. Pamiętał, że to łóżko było najlepszem lekarstwem w zmartwieniu. Ale, patrząc na dorożkarza i konia, rozumiał, że ich nie może tam umieścić.
Dorożkarz, zamiast wsiąść na kozioł, zbliżył się do nieruchomego towarzysza pracy, wziął cugle i podniósł prawą ręką wielki, znużony łeb konia, na wysokość swego ramienia.
— Chodź! — szepnął do niego.
Utykając poprowadził dorożkę. Żwir skrzypiał pod wolno obracającemi się kołami; na chwilę, pod światłem latarni przy bramie wjazdowej wynurzył się z mroku człowiek utykający, wiodący konia za cugle — chude zwierzę, stąpające sztywno i uroczyście — i znikła dorożka, kołysząca się śmiesznie. Zawróciło wszystko na lewo. Niedaleko, o sto kroków, na tej samej ulicy była szynkownia.
Stevie pozostał sam pod latarnią, z rękoma w kieszeniach, patrząc błędnie, zadąsany. W głębi kieszeni obie jego słabe ręce zwinęły się w pięść. Stevie zawsze odczuwał gniew na widok czegoś, co pośrednio lub bezpośrednio budziło w nim śmiertelną obawę bólu. Szlachetne oburzenie rozsadzało jego wątłe piersi. Ale mając dość świadomości, żeby zrozumieć swą bezsilność, Stevie miał zamało rozwagi, by powstrzymywać uniesienie. Więc męka niepomiarkowanego współczucia, wywoływała napad nieszkodliwej, choć gwałtownej wściekłości. Oba te stany objawiały się nazewnątrz, tymi samymi niespokojnymi ruchami. Siostra zaś uspakajała to rozdrażnienie, nie zgłębiając nigdy jego podwójnego charakteru.
Tego samego wieczora, gdy matka pani Verlokowej, rozstając się z dziećmi dla ich dobra, rozstawała się właściwie z życiem, Winnie nie badała duchowego nastroju brata. Biedak był, naturalnie, rozdrażniony. Upewniwszy po raz ostatni matkę, stojącą na progu, że potrafi zabezpieczyć brata od zabłądzenia podczas wycieczek do niej, wzięła go pod rękę i odeszła. Stevie nic nie mówił, ale siostra, z wyrobionym od wczesnego dzieciństwa instynktem, odczuła, że chłopiec jest mocno wzburzony. Trzymając go silnie pod ramię szukała wyrazów odpowiednich do okoliczności.
— Teraz, Stevie, uważaj na skrzyżowaniu ulic i siądź pierwszy do omnibusu, jak na dobrego brata przystoi.
To odwołanie się do jego męzkiej opieki pochlebiło mu. Podniósł głowę do góry i wyprężył klatkę piersiową.
— Nie bój się, Winnie! Nie bój się. Znajdę omnibus — odrzekł urywanymi wyrazami.
Przed drzwiami szynkowni na rogu, w świetle gazowem, stała dorożka, bez woźnicy na koźle. Pani Verlokowa poznała wehikuł; miał tak nędzną minę, że ze zwykłą u kobiet skłonnością do współczucia dla konia, zawołała:
— Biedne zwierzę!
Stevie cofnął się nagle i zatrzymał siostrę...
— Biedny! Biedny! — powtórzył. — Dorożkarz także biedny sam mi powiedział...
Pochłonęło go zupełnie oglądanie starego konia. Nie chciał się ruszyć; próbował uporczywie wyrazić świeżo zbudzone w nim współczucie dla ludzkiej i końskiej niedoli. Ale mu to przychodziło z trudnością. Powtarzał tylko:
— Biedny koń! Biedni ludzie.
Wydawało mu się to zamało, więc znowu przystanął i zawołał:
— Wstyd!
Stevie nie celował w układaniu frazesów; może skutkiem tego i jego myślom brakło rozwinięcia i pogłębienia. Ten jeden wyraz miał wyrazić całe oburzenie i zgrozę, jaką w nim budziła okrutna konieczność, żywienia się męką — zadawaną drugim: ten biedny dorożkarz bił konia, bo musiał wyżywić swoje biedne dzieci! A Stevie wiedział, co to jest być bitym. Znał to z doświadczenia. Świat jest zły. Zły! Zły!...
Pani Verlokowa, jego siostra, strażniczka, opiekunka — nie umiała zagłębiać się w dociekaniach. Nie zrozumiała do czego odnosi się ten „wstyd”. Powiedziała tylko łagodnie:
— Chodź, Stevie! Nic na to nie poradzisz.
Potulny Stevie poszedł, lecz jego duma znikła: szedł ociężale, mówiąc oderwane słowa i sylaby. Zdawało się, że szuka wyrazu odpowiedniego do określenia swych myśli. I znalazł nakoniec.
— Zły świat, dla biednych ludzi!
I nagle zrozumiał, że o tem już dawniej wiedział. Ale to wznowiło tylko jego przebaczenie i wzmogło oburzenie. Czuł — że ktoś powinien za to zostać ukarany — ukarany surowo.
— Niegodziwy!
Pani Verlokowa widziała wielkie podniecenie brata.
— Nikt na to nie pomoże — powiedziała spokojnie. — Chodź! Tak się to mną opiekujesz?
Stevie przyśpieszył posłusznie kroku. Chlubił się, że jest dobrym bratem. Ale przykro mu było usłyszeć objaśnienie, jakie mu dała Winnie — niedobre objaśnienie. „Nikt na to nie pomoże!“ Szedł zasępiony, lecz nagle rozjaśnił się.
— Policya! — wyrzekł z ufnością.
— Policya nie jest od tego — objaśniła pani Verlokowa, przyśpieszając kroku.
Twarz chłopca przeciągnęła się. Rozmyślał. A im więcej rozmyślał, tem niżej opadała mu dolna warga.
— Nie jest od tego? — powtórzył. Nie jest od tego?
Utworzył on sobie jakieś idealne pojęcie o policyi, uważając ją za instytucyę do walki ze złem. Kochał czule każdego człowieka w niebieskim mundurze i ufał mu bezgranicznie. Oburzyła go teraz ta dwuznaczność członków policyi. Bo Stevie sam był szczery i otwarty. W przeciwieństwie do siostry, chciał zbadać rzecz do gruntu. Zapytał gniewnie i wyzywająco:
— Więc od czegóż oni? Winnie... Powiedz mi. Od czego są?
Winnie nie lubiła dysput. Ale, obawiając się zbytniego przygnębienia chłopca z tęsknoty za matką, nie uchyliła się od objaśnień. Odpowiedziała mu w formie może niezupełnie nieodpowiedniej dla żony pana Verloka, delegata Centralnego Czerwonego Komitetu, osobistego przyjaciela wielu anarchistów.
— Nie wiesz od czego jest policya, Stevie? Policya pilnuje, żeby nikt nie zabrał nic tym, którzy coś mają.
Nie wyrzekła słowa „kraść” — bo ten wyraz drażnił chłopca. Stevie był do przesady uczciwym. Niektóre zasady moralne wpajano mu usilnie — dlatego właśnie, że był trochę „dziwny”, a sama wzmianka o występku przepełniała go zgrozą. Łatwo przejmował się słowami. I teraz słowa siostry zrobiły na nim wrażenie.
— Co? — zapytał. Nawet kiedy kto głodny? Niewolno?
— Nawet wtedy — odrzekła pani Verlokowa ze spokojem osoby, nie zastanawiającej się nad skomplikowaną kwestyą rozdziału dóbr ziemskich, i zajęta w tej chwili upatrywaniem omnibusu odpowiedniej barwy. Ale poco o tem mówić? Ty nie jesteś nigdy głodny...
Rzuciła szybkie, ukradkowe spojrzenie na chłopca, już prawie młodzieńca, osądziła, że jest miły, sympatyczny, tkliwy, mimo że trochę — ale tylko trochę — dziwny. Nie mogła nań patrzeć innemi oczyma, bo był on jedyną szczyptą namiętności w jej mdłem życiu: na nim skupiła się jej litość, współczucie, poświęcenie. Nie dodała nawet: „i nie będziesz nigdy głodny, dopóki ja żyję“. A mogła to śmiało powiedzieć, bo zrobiła wszystko co potrzeba, dla osiągnięcia tego celu. Pan Verlok był bardzo dobrym mężem. Winifreda nie przypuszczała, że ktokolwiek może nie lubić chłopca... Nagle zawołała:
— Prędko, Stevie! Zatrzymaj zielony omnibus! Stevie, przejęty ważnością polecenia, trzymając siostrę pod rękę, drugą, wolną, wzniósł w górę i skinął na nadjeżdżający omnibus.
W godzinę później pan Verlok podniósł oczy z nad dziennika, który czytał, a przynajmniej trzymał w ręku i przy szczękaniu dzwonka ujrzał wchodzącą żonę, a za nią brata. Widok żony sprawił mu przyjemność. Na szwagra nie zwrócił uwagi, tak dalece pochłaniały go czarne myśli, które w ostatnich czasach zasłaniały mu świat. Popatrzył błędnie na przechodzącą. Zwykle w domu przemawiał głosem przyciszonym, ale teraz jego głosu nikt nie słyszał. Milczał też i przy wieczerzy, na którą wezwała go żona, zwykłem lakonicznem:
— Adolfie!
Usiadł przy stole, zsunąwszy tylko na tył głowy kapelusz. Było to nawyknienie, wyniesione z przebywania we francuskich kawiarniach, ale nadawało mu piętno wyzywającej tymczasowości, pomimo, że był tak wytrwale wierny domowemu ognisku. W czasie wieczerzy, po dwakroć na odgłos dzwonka pan Verlok wstawał, nic nie mówiąc, szedł do sklepu i wracał w milczeniu. Przez ten czas, pani Verlokowa na widok pustego krzesła odczuwała dotkliwie brak matki i patrzała przed siebie nieruchomym, kamiennym wzrokiem; a Stevie szurgał, bezustannie nogami, jakby go parzyła podłoga. Kiedy pan Verlok powrócił na miejsce, podobny posągowi milczenia, oczy pani Verlokowej zmieniły wyraz, a Stevie przestał szurgać nogami, pod wpływem wielkiego uszanowania, jakie odczuwał dla męża swej siostry. Wpatrywał się w niego ze współczuciem i uszanowaniem. Pan Verlok był zmartwiony. Siostra Winnie wykładała mu, podczas podróży omnibusem, że pana Verloka zastaną w domu zmartwionego i że niemożna go drażnić. Gniew ojca, drażliwość lokatorów matki i skłonność pana Verloka do nieumiarkowanego smutku, były głównymi środkami, używanymi dla skłonienia chłopca do panowania nad sobą. Z tych środków najsilniej działał ten ostatni, dlatego, że pan Verlok był dobry. Matka i siostra wpoiły chłopcu ten pewnik, oparty na niezachwianych podstawach. Wpajały, utwierdzały, gruntowały tę wiarę w celach sobie wiadomych. Pan Verlok nic o tem nie wiedział. I trzeba oddać mu tę sprawiedliwość — nie domyślał się nawet, że chłopcu wydaje się dobrym. Jednakże tak było istotnie. Pan Verlok był pierwszym mężczyzną, którego Stevie uznawał za dobrego, bo lokatorowie matki bywali zwykle przelotnem zjawiskiem i tak odległem, że tylko ich buty, które czyścił, robiły wrażenie rzeczywistości; a wobec dyscyplinarnych środków, używanych przez ojca, zrozpaczona matka i siostra nie miały odwagi wysławiać jego dobroci. Byłoby to okrucieństwem wobec ofiary tej dobroci. Pan Verlok zaś był stale choć tajemniczo dobry. A zmartwienie dobrego człowieka — jest świętością.
Więc patrząc na tę troskę, sam Stevie był stroskany. I dlatego szurgał nogami. Wzruszenia zwykle objawiały się u niego ruchliwością kończyn.
— Siedź spokojnie, mój drogi — upomniała go siostra stanowczo i łagodnie.
Zwróciwszy się do męża, zapytała obojętnie:
— Czy wychodzisz dziś wieczorem?
Samo to przypuszczenie obudziło wstręt w panu Verloku. Potrząsnął posępnie głową, wpatrując się w ser, leżący na stole. A potem nagle powstał i wyszedł — wyszedł na ulicę, przeprowadzony odgłosem dzwonka. Zrobił to bez żadnego określonego celu, pod wpływem nieposkromionego niepokoju. Nie potrzebował wychodzić. W całym Londynie nie znalazłby tego, czego potrzebował. Ale wyszedł — wiodąc za sobą korowód czarnych myśli, przez ciemne ulice i przez jasno-oświetlone ulice i do dwóch jaśniejących rzęsistem światłem barów i napowrót do domu, gdzie zasiadł w sklepie za kontuarem i gdzie otoczyły go natrętnym rojem, niby sfera dzikich, zgłodniałych psów. Zamknął sklep i, zagasiwszy gaz, zabrał je z sobą na górę, cały ten orszak, okropny dla człowieka, udającego się na spoczynek.
Żona już się była położyła, a jej zażywna postać, rysująca się niewyraźnie pod kołdrą, z głową zatopioną w poduszkach, przedstawiała uosobienie senności, świadczącej o doskonale zrównoważonej duszy. Wielkie jej oczy, szeroko otwarte, patrzały nieruchomo, odcinając się czarnością od śnieżnej białości pościeli. Nie poruszyła się, gdy mąż wszedł.
Miała ona zawsze doskonałą równowagę ducha. Przekonanie, że niewarto rzeczy zgłębiać do gruntu stanowiło jej siłę i mądrość. Ale jednak nieprzerwane milczenie męża gnębiło ją. Działało jej poprostu na nerwy. Nie poruszając się, wyrzekła spokojnie:
— Zakatarzysz się, chodząc tak w samych skarpetkach.
Słowa jej, pochodzące z troskliwości żony i przezorności kobiecej, zaskoczyły znienacka pana Verloka. Zostawił na dole buty, ale zapomniał włożyć pantofli i chodził po sypialni cicho na podeszwach, jak niedźwiedź w klatce. Na głos żony stanął, spojrzał na nią i wpatrywał się tak długo bezmyślnem spojrzeniem lunatyka, że aż poruszyła się mimowolnie. Ale nie podniosła czarnej głowy, zatopionej w białej poduszce, ani nie wysunęła ręki podpierającej twarz.
Pod bezmyślnem spojrzeniem męża — wspomniawszy opustoszony pokój matki — uczuła dotkliwy ból osamotnienia. Nigdy jeszcze dotąd nie rozłączała się z matką. Całe życie spędziły razem. A teraz wiedziała, że matka opuściła ją — opuściła na zawsze. Pani Verlokowa nie miała złudzeń. Ale przynajmniej Stevie pozostał. Zaczęła mówić:
— Matka zrobiła jak chciała. Według mnie, niema to sensu. Pewna jestem, że nie miała powodu przypuszczać, że ją uważam za ciężar. Bardzo źle postąpiła, porzucając nas...
Pan Verlok nie był człowiekiem oczytanym, ilość alegorycznych określeń, jakie znał, nie była wielka, jednakże w tych okolicznościach odrazu nasunęła mu się myśl o szczurach, uciekających z tonącego okrętu. O mało że nie powiedział tego głośno. Zrobił się podejrzliwy i zgorzkniały, czyżby ta stara miała taki doskonały węch. Ale zrozumiał odrazu bezzasadność tego podejrzenia i przygryzł język. Bąknął tylko z przymusem:
— Może to i lepiej się stało...
Zaczął się rozbierać. Pani leżała bez ruchu. Ale serce jej zamarło przez chwilę. Jakto? Więc to może i lepiej?.. Dlaczego? Lecz nie pozwoliła sobie na dociekania. Utwierdziła się tylko w przekonaniu, że bezpieczniej jest nie zgłębiać wielu rzeczy. Praktyczna i na swój sposób subtelna, nie tracąc czasu, wyprowadziła na plac brata.
— Ale co ja zrobię, żeby pocieszyć chłopca przez te pierwsze dni, nie wiem doprawdy. Będzie tęsknił, dopóki się nie oswoi z rozłączeniem z matką... A to taki dobry chłopiec. Nie dałabym sobie rady bez niego.
Pan Verlok rozbierał się roztargniony. Taka cisza panowała w domu, że słychać było tykotanie zegara na korytarzu. Położywszy się, leżał milczący i nieruchomy. Grube ręce wyciągnął na kołdrze. W tej chwili — był bliski wyznania wszystkiego, szczerze przed żoną... Spojrzawszy jednak z pod oka, zobaczył jej szerokie plecy osłonięte bielizną i tył głowy z zaplecionymi na noc włosami w trzy warkocze. Powstrzymał się. Pan Verlok kochał swą żonę tak, jak zwykle kocha się żonę — po mężowsku, jako swoją własność. Te włosy uczesane na noc, te potężne barki — miały w sobie coś uroczystego, jakąś świętość domowego spokoju. Leżała nieruchoma, ciężka i niekształtna, jak ociosany z gruba posąg, a jej szeroko otwarte oczy spoglądały w przestrzeń nieruchome. Pan Verlok łatwo tracił śmiałość. Był ociężały tą ociężałością, która bywa podstawą łagodności. I dlatego cofnął się od wyznań. Będzie jeszcze czas na nie. Przez parę minut leżał, borykając się z troskami, w sennej ciszy pokoju. Potem nagle przerwał milczenie, oznajmiając niespodziewanie:
— Jutro wyjeżdżam na ląd stały.
Może żona już zasnęła? Nie wiedział. Ale usłyszała go. Oczy miała wciąż otwarte i coraz silniej utwierdzało się w niej mniemanie, że lepiej nie badać rzeczy do gruntu. Nie, było zresztą nic nadzwyczajnego w tej wycieczce męża. Zwykle jeździł po towar do Brukselli i Paryża. W sklepie na Brett-street utworzyła się już klijentela dobranych amatorów...
Pan Verlok czekał przez chwilę, a potem dodał.
— Zabawię tydzień, może dwa. Każ pani Neale przychodzić na cały dzień.
Pani Neale pełniła czynność posługaczki na Brett-street. Nieszczęśliwa ofiara małżeńskich związków z pijakiem stolarzem, zgnębiona mnóstwem drobnej dziatwy. Z czerwonemi rękoma, opięta po samą brodę w fartuch ze zgrzebnego płótna, roztaczała skargi na los nieszczęśliwy, wyziewając odór araku i mydlin, przy akompaniamencie szorowania i brzęku blaszanych kubłów.
Pani Verlokowa odrzekła z pozorną obojętnością:
— Nie potrzeba trzymać kobiety przez cały dzień. Dam sobie radę z pomocą chłopca.
Wysłuchała uderzeń zegara, zapadających w otchłań wieczności i zapytała:
— Czy zgasić światło?
Pan Verlok odburknął chrapliwie:
— Zagaś...


IX.

Pan Verlok, powróciwszy z podróży po dniach dziesięciu, przywiózł duszę bynajmniej nie uspokojoną wrażeniami zagranicznej wycieczki i humor, nie rozweselony powrotem do domowego szczęścia. Wszedł do sklepu, powitany szczękaniem dzwonka, ponury, rozdrażniony i zmęczony. Trzymając worek podróżny w ręku, z głową pochyloną, wszedł za kontuar i padł na krzesło, jakby szedł pieszo od samego Duwru. Było to wczesnym rankiem, Stevie, ścierając kurz z różnorodnych przedmiotów, ustawionych w oknie, odwrócił się, i z otwartemi usty spoglądał na szwagra z uszanowaniem i podziwem.
— Zabierz! — rzekł pan Verlok, trącając nogą walizkę.
Stevie rzucił się na nią skwapliwie, porwał i uniósł z tryumfem i gorliwością. Wykonał to z pośpiechem, który zadziwił pana Verloka.
Na odgłos dzwonka pani Neale, czyszcząca kominek w pokoju za sklepem, obejrzała się i wstawszy z klęczek poszła, opięta w fartuch, zabrudzona, oznajmić pani Verlokowej w kuchni, że „pan wrócił“.
Winnie stanęła na progu sklepu.
— Pewnie chcesz śniadanie? — zapytała z odległości.
Pan Verlok poruszył lekko ręką, jakby odpychał niedorzeczną propozycyę. Lecz, wezwany do pokoju za sklepem, nie pogardził zastawionem jedzeniem. Jadł jak w restauracyi, w kapeluszu zsuniętym z czoła, z połami ciepłego paltota zwisającemi z obu stron krzesła, a z drugiej strony stołu, pokrytego brunatną ceratą, żona opowiadała mu o domowych sprawach, jak Penelopa powracającemu Odysseuszowi. Zrobiła porządki w pokojach na górze, sprzedała trochę towaru, przyjmowała parę razy Michelisa. Ostatnim razem powiedział jej, że wyjeżdża, i będzie mieszkał przy linii kolei z Londynu do Duwru; Karl Jundt był raz prowadzony przez „tę swoją jędzę gospodynię“. On sam jest „obrzydliwy stary“. O towarzyszu Ossiponie, którego przyjęła, zabarykadowana za kontuarem — z kamienną twarzą i wpatrzonem w dal spojrzeniem, nie wspomniała wcale, a tylko przelotna myśl wywołana wspomnieniem barczystego anarchisty, pokryła jej twarz leciutkim rumieńcem. Wspominając bezustanku brata, wśród domowych spraw opowiadała, że Stevie bardzo się dąsał przez cały ten czas.
— To dlatego, że matka od nas się wyprowadziła.
Pan Verlok nie odpowiedział na to: „niech ją pioruny!“ ani „niech Steviego dyabli porwą!“ A pani Verlokowa, niewtajemniczona w treść jego myśli, nie mogła ocenić wspaniałomyślności tego przemilczenia.
— Pomimo zmartwienia pracował bezustanku — opowiadała dalej. — Jest mi bardzo pożyteczny. Zdawałoby się, że wszystko, co on robi dla nas, uważa sam za niedostateczne...
Pan Verlok rzucił od niechcenia senne spojrzenie na chłopca, który siedział po jego prawej stronie, delikatny, blady, z różowemi ustami bezmyślnie otwartemi. Spojrzenie to nie było krytyczne. Jeżeli nawet przemknęła mu przez głowę myśl, że brat żony jest bezużyteczny, była to tylko myśl przelotna i, oparłszy się o grzbiet krzesła, pan Verlok zdjął kapelusz. Lecz, zanim zdążył go postawić na stole, Stevie rzucił się, porwał mu z rąk kapelusz i uniósł go z uszanowaniem do kuchni. Pan Verlok zadziwił się powtórnie.
— Mógłbyś zrobić z tym chłopcem, wszystko co zechcesz, Adolfie — powiedziała żona, ze zwykłym, niezachwianym spokojem. — Poszedłby za tobą w ogień...
Umilkła, nastawiając ucha w stronę kuchni. Tam pani Neale szorowała podłogę. Ujrzawszy Steviego, zaczęła zaraz utyskiwać jękliwie, bo zbadała już, że łatwo go skłonić do ofiarowania dla jej dzieci szylinga, którego od czasu do czasu dostawał od siostry. Na czworakach, wśród kałuży wody, cała mokra, brudna, podobna do ziemnowodnego domowego zwierzęcia, przebywającego w popiołach i w pomyjach, wymówiła zwykły wstęp:
— Dobrze to panu nic nie robić, jak prawdziwemu panu... — a za tym wstępem, popłynęła zwykła skarga biedaków, żałośliwie natrętnych, roztaczana w atmosferze mydlin i taniego araku. Posługaczka szorowała, sapała i gadała bez przerwy. A mówiła prawdę. Małe, zamglone oczki z obu stron zaczerwionego nosa pływały we łzach, bo doznawała gwałtownej potrzeby napicia się alkoholu od samego rana.
W pokoju za sklepem pani Verlokowa zrobiła uwagę:
— Znowu ta kobieta dręczy go opowiadaniem o swoich dzieciach. Nie może przecież to być taki drobiazg. Starsze pewnie już pracują na siebie. To wszystko tylko rozdrażnia chłopca...
Słowa jej potwierdziło uderzenie w stół kuchenny. Stevie zobaczył, że niema nic w kieszeni. Nie mogąc ulżyć cierpieniom malców pani Neale, rozgniewał się. Pani Verlokowa poszła do kuchni „przerwać te głupstwa“. I zrobiła to spokojnie, lecz stanowczo. Wiedziała dobrze, że najemnica, dostawszy pieniądze, pójdzie zaraz na róg ulicy, napić się czegoś rozgrzewającego w szynku — nieuniknionej stacyi na via dolorosa jej żywota...
Tegoż samego dnia popołudniu, gdy pan Verlok, przespawszy się przed ogniem, oznajmił, że wychodzi na przechadzkę, żona zawołała ze sklepu:
— Chciałabym, żebyś wziął z sobą chłopca, Adolfie.
Poraz trzeci w ciągu dnia pan Verlok zadziwił się. Popatrzył na żonę. Ona zaś dowodziła dalej stanowczo, że chłopiec — pomimo zajęcia, przykrzy sobie w domu. Sprawia jej to kłopot, mówiąc prawdę, denerwuje ją. Słowa te, wobec spokoju Winifredy, wydawały się przesadą. Ale rzeczywiście, Stevie był rozdrażniony, w taki mniej więcej sposób, jak nieszczęśliwe, domowe zwierzę. Szedł na górę, do ciemnego korytarza, siadał u podstawy stojącego zegara podkuliwszy kolana i głowę obejmował rękoma. Przykre wrażenie czyniła jego blada twarz i duże oczy, iskrzące się w mroku; niepokojąca była myśl, że on tam siedzi...
Pan Verlok oswoił się po chwili z nowością projektu żony. Ale nastręczyła mu się ważna wątpliwość i wyraził ją jasno:
— Może mnie stracić z oczu w tłumie i zabłąka się...
Pani Verlokowa zaprzeczyła.
— Nie zabłąka się. Nie znasz go — ten chłopiec uwielbia cię poprostu... Ale jeżeliby się zdarzyło, że cię zgubi...
Przestała mówić, a po chwili dodała:
— Możesz iść swoją drogą i nie kłopotać się. Powróci sam bezpiecznie do domu.
Jej optymizm był czwartą niespodzianką dla pana Verloka.
— Doprawdy? — bąknął niedowierzająco.
Może zresztą szwagier nie jest takim skończonym idyotą, jakim się wydaje? Siostra zna go przecież lepiej. Odwrócił od niej obrzękłe oczy i odrzekł chrapliwie:
— Więc niech idzie ze mną.
A potem pogrążył się nanowo w czarnych myślach.
Winnie, stojąc na progu sklepu, patrzyła za dwoma ludźmi, idącymi brudną ulicą: jeden wysoki i gruby, drugi szczupły i drobny, z cienką szyją i śpiczastemi ramionami, podniesionemi wysoko, pod dużemi, przezroczystemi uszami. Paltoty mieli z tego samego materyału, kapelusze czarne, okrągłe. Pani Verlokowa puściła wodze wyobraźni.
— Możnaby ich wziąć za ojca i syna — pomyślała. I przyszło jej także na myśl, że pan Verlok jest naprawdę ojcem dla biednego Steviego i że to jest jej dziełem. Ze spokojną dumą powinszowała sobie raz jeszcze postanowienia, powziętego przed laty. Kosztowało ją to wtedy dużo wysiłku — nawet łez...
Winszowała sobie jeszcze więcej, w ciągu następnych dni, bo pan Verlok chętnie zgodził się na towarzystwo Steviego. Wychodząc na przechadzkę, wołał go z takiem zapewne uczuciem, z jakiem woła się domowego psa. W domu zaś przypatrywał mu się ciekawie. Jego własne postępowanie zmieniło się. Milczący był, jak zawsze, ale spokojniejszy. Żona uważała, że chwilami nawet ożywiał się. I to już można było wziąć za poprawę. Stevie zaś nie siadywał już pod zegarem, lecz często mruczał groźnie do siebie. Zapytany: „co mówisz, Stevie?“ otwierał tylko usta i spoglądał na siostrę nieufnie. Często zaciskał pięści bez żadnego powodu, a, siedząc nad stołem założonym papierami, z ołówkiem w ręku, wpatrywał się gniewnie w ścianę, zamiast rysować nieśmiertelne swoje koła. Była to pewna zmiana, ale nie polepszenie. Pani Verlokowa, podciągając te wszystkie objawy pod ogólne miano „rozdrażnienia“, zaczynała obawiać się, że Stevie więcej może słyszy z rozmów jej męża ze znajomymi podczas przechadzek, niż byłoby pożądane dla jego dobra. Bo na tych „przechadzkach“ pan Verlok spotykał się z różnemi osobami. Nie mogło być inaczej. Przechadzki te stanowiły część jego zajęć poza domem. Żona, która nie zgłębiała jakiego rodzaju są te zajęcia, czuła jednak, że jest w nich coś zagadkowego, lecz przyjmowała to z tym samym nieprzeniknionym spokojem, który robił wrażenie i zadziwiał nawet stałych klientów w sklepie, a przygodnych gości trzymał w oddaleniu. Pani Verlokowa powiedziała mężowi, że to, co chłopiec słyszy, jest dla niego szkodliwe. Podnieca biedaka, bo nie może nic na to pomódz. Nikt nie może.
Było to w sklepie. Pan Verlok nic nie odpowiedział. Powstrzymywał się nawet od powiedzenia, że pomysł zabierania chłopca na przechadzki wyszedł od niej, nie od niego. Zdjął pudełko z półki, zajrzał do wnętrza i postawił na kontuarze. Dopiero uczyniwszy to, przemówił, że może byłoby dobrze, gdyby Stevie wyjechał na pewien czas z miasta; tylko, że zapewne siostra, nie mogłaby się bez niego obejść...
— Nie mogłabym się bez niego obejść? Nawet gdyby to było dla jego dobra? Także pomysł? Naturalnie, że obeszłabym się w takim razie. Tylko, że niema go gdzie posłać...
Pan Verlok wyjął pakę bibuły i kłębek szpagatu, i wybąkał pod nosem, że Michelis mieszka teraz na wsi. Dałby mu pewnie w swoim domku pokój. Tam nikt nie bywa, niema żadnych dysput. Michelis pisze dzieło.
Pani Verlokowa wyraziła sympatyę dla Michelisa. Stevie pewnie się ucieszy. Pan Michelis był zawsze taki dobry dla niego. Zdaje się, że go lubi. Bo też to jest dobry chłopiec.
— Zdaje mi się, że i ty polubiłeś go w ostatnich czasach — dodała, z niezachwianą pewnością.
Pan Verlok, obwiązując pudełko, przeznaczone na pocztę, zerwał gwałtownym ruchem szpagat, i zaklął półgłosem. Potem głośniej oznajmił zwykłym, chrapliwym tonem gotowość do zabrania chłopca na wieś i oddania go pod opiekę Michelisa.
Wykonał ten zamiar nazajutrz. Stevie nie robił trudności. Zdawało się nawet, że zgadza się skwapliwie, choć był trochę strwożony. Swoje prostoduszne oczy zwracał często na pana Verloka z wyrazem dumy, zalęknienia i skupienia, jak małe dziecko, któremu poraz pierwszy dano pudełko zapałek i pozwolenie rozniecenia ognia. Siostra zaś ograniczyła się do upomnienia, żeby nie zniszczył i nie zabrudził ubrania, bawiąc na wsi.
Pan Verlok był już wtedy na ulicy.
I tak, skutkiem bohaterskiego postanowienia matki i wysłania brata na willegiaturę, pani Verlokowa częściej, niż dotąd, pozostawała sama nietylko w sklepie, lecz i w całym domu. Bo pan Verlok wychodził zawsze na przechadzki. A tego dnia, gdy nastąpił wybuch bomby w Greenwich, była jeszcze dłużej sama, bo pan Verlok wyszedł bardzo wczesnym rankiem, a powrócił dopiero o zmierzchu. Ale nie przykrzyła się jej samotność. Nie miała ochoty wychodzić. Czas był bardzo niepogodny, a w sklepie przyjemniej, niż na ulicy. Siedząc za kontuarem, z robotą w ręku, nie podniosła nawet oczu, gdy wszedł pan Verlok, przy akompaniamencie gwałtownego dzwonienia. Poznała jego chód zdaleka.
Nie podniosła oczu — lecz gdy pan Verlok milczący, w kapeluszu nasuniętym na oczy, skierował się prosto do pokoju za sklepem, zagadnęła go pogodnie:
— Szkaradny czas. Może jeździłeś w odwiedziny do Steviego?
— Nie! — odrzekł łagodnie pan Verlok, i zatrzasnął za sobą oszklone drzwi do pokoju z niezwykłą gwałtownością.
Pani Verlokowa siedziała chwilę z robotą, opuszczoną na kolana, a potem złożyła ją pod kontuarem i zapaliła gaz. Następnie poszła do pokoju, po drodze do kuchni. Pan Verlok będzie żądał herbaty. Winnie nie wymagała od męża w codziennem życiu zachowywania form grzeczności. Uznawała, że jest on dobrym mężem i szanowała jego prawa.
Byłaby z zupełnym spokojem przeszła do kuchni, ale lekki, bardzo lekki odgłos uderzył jej słuch. Dziwny i niezrozumiały zwrócił jej uwagę. Przystanęła, zadziwiona i zaniepokojona. Zapaliwszy zapałkę odwróciła się i zapaliła jeden z płomieni gazowych nad stołem.
Pan Verlok, wbrew zwyczajowi, zrzucił paltot na sofę. Kapelusz leżał odwrócony dnem do góry także na krawędzi sofy. Na krześle, przysuniętym do kominka, siedział pan Verlok z nogami opartemi o palenisko i trzymał się za głowę obu rękoma, pochylony nisko nad żarzącymi węglami. Zęby mu szczękały gwałtownie, a potężnym grzbietem wstrząsały silne drgania. Pani Verlokowa zadziwiła się.
— Przemokłeś — wyrzekła.
— Trochę — wyjąkał z trudnością, wstrząsany silnym dreszczem.
Niesłychanym wysiłkiem zapanował nad szczękaniem zębów. Widocznie złapał potężny katar między siódmą rano a piątą popołudniu. Żona popatrzała na jego zgarbione plecy.
— Gdzie byłeś dziś? — zagadnęła.
— Nigdzie — odrzekł mąż cichym, zdławionym głosem.
Wygląd jego zdradzał gwałtowne zmartwienie lub silny ból głowy. Niejasna odpowiedź rozległa się przykro w martwej ciszy pokoju. Sapnął i dodał po chwili.
— Byłem w banku.
Pani Verlokowa nastawiła uszu.
— W banku? — rzekła obojętnie. — A po co?
Pan Verlok wymruczał z widoczną niechęcią.
— Odebrać pieniądze.
— Co mówisz? Wszystko?
— Wszystko.
Pani Verlokowa rozłożyła starannie mały obrusek, wyjęła dwa noże i dwa widelce z szuflady stołu, i nagle przerwała swoje metodyczne czynności.
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Mogą mi być wkrótce potrzebne — sapnął niewyraźnie mąż, zdążając rozmyślnie do celu.
— Nie rozumiem co to ma znaczyć — zauważyła zupełnie spokojnie żona, zatrzymując się w pół drogi między stołem a kredensem.
— Wiesz dobrze, że możesz mi ufać — odrzekł pan Verlok, wciąż zwrócony do ognia.
— O! tak, mogę ci ufać.
I wzięła się do przerwanej roboty. Postawiła dwa talerze, przyniosła chleb i masło, krążąc spokojnie od stołu do kredensu. Wyjąwszy konfitury, pomyślała:
— Musi być głodny, bo cały dzień był poza domem...
I zawróciła jeszcze raz do kredensu, po zimną wołowinę. Postawiła ją pod syczącym palnikiem gazowym, zeszła po dwóch schodach do kuchni, obrzucając przelotnem spojrzeniem nieruchomego męża przed ogniem. Dopiero, wróciwszy z widelcem i kuchennym nożem do krajania pieczeni, odezwała się:
— Nie byłabym za ciebie poszła, gdybym ci nie ufała.
Zdawało się, że pan Verlok, pochylony nad ogniem, trzymając się obu rękoma za głowę, zdrzemnął się. Winnie zaparzyła herbatę i zawołała półgłosem.
— Adolfie!
Pan Verlok zerwał się z miejsca i zatoczył, zanim usiadł przy stole. Żona obejrzała bacznie nóż czy ostry, położyła obok półmiska i zaproponowała mu wołowinę. Nie odpowiedział nic, siedząc z głową, spuszczoną na piersi.
— Powinienbyś się leczyć na ten katar — wygłosiła pani Verlokowa dogmatycznym tonem.
Spojrzał na nią i potrząsnął głową. Oczy miał nabiegłe krwią, twarz czerwoną, włosy potargane. Nadawało mu to wszystko piętno podejrzane podrażnienia i ponurości, jakie następują po rozpuście. Ale pan Verlok nie był rozpustnikiem. Mogło to wszystko wynikać z gorączkowego stanu. Wypił trzy filiżanki herbaty, ale nic nie jadł. Wzdrygnął się ze wstrętem, namawiany usilnie przez żonę, która w końcu spytała:
— Może przemoczyłeś nogi? Włóż lepiej pantofle. Nie wyjdziesz już dziś wieczorem.
Pan Verlok objaśnił niechętnym pomrukiem, że nie przemoczył nóg i że zresztą nic go to nie obchodzi. Na propozycyę, dotyczącą pantofli, nie zrobił uwagi. Ale wzmianka o wyjściu z domu wywołała nieprzewidziane wyjaśnienia. Nie o wyjściu na wieczór myślał pan Verlok. Myśli jego wybiegły dalej. Z posępnych i bezładnych jego frazesów okazało się, że rozważał możliwość wyemigrowania. Nie można było tylko zmiarkować, czy miał na myśli Francyę, czy Kalifornię.
Nieprzewidziany, nieprawdopodobny, niepojęty ten projekt nie wywołał efektu. Pani Verlokowa wysłuchała go tak, jakby mąż straszył ją końcem świata i wyrzekła z niezachwianym spokojem:
— Także pomysł.
Pan Verlok powiedział, że czuje się chory, zmęczony wszystkiem, a zresztą... Przerwała mu:
— Jesteś naprawdę chory.
Było aż nadto widoczne, że pan Verlok nie jest w normalnem usposobieniu, pod względem fizycznym i umysłowym. Wahał się przez chwilę, ponury. A potem zaczął bąkać jakieś ogólniki na temat konieczności...
— Chciałabym wiedzieć, kto cię może przymusić? — rzekła Winifreda, siedząc spokojnie z założonemi rękoma naprzeciw małżonka. Nie jesteś niewolnikiem. W tym kraju nikt nie potrzebuje znosić niewoli...
Umilkła i dodała z niezachwianą i przekonywającą szczerością:
— Interes nieźle idzie. Dom mamy wygodny...
Obejrzała się po pokoju, ogarniając go spojrzeniem od rogu, w którym stał kredens, do kominka z płonącym ogniem. Pokój wtulony zacisznie za sklepem z podejrzanymi towarami, miał pozór czystości i wygody uczciwego domu. Winnie odczuwała boleśnie nieobecność brata, używającego błotnistej willegiatury w okolicach Kentu, pod opieką pana Michelisa. A ten dom był i domem Steviego — jego domowem ogniskiem. Pani Verlokowa, wspomniawszy to, wstała i przeszła na drugą stronę stołu do męża, mówiąc z głębi serca:
— A ja ci się przecież nie naprzykrzyłam...
Pan Verlok nie odpowiedział. Winnie oparła się na jego ramieniu i pocałowała go w czoło. Stała tak chwilę nieruchomo. Cisza panowała, przerywana tylko syczeniem gazu...
Pod tym niespodziewanym i długim pocałunkiem pan Verlok, uchwyciwszy się obu rękoma brzegów krzesła, znieruchomiał. Gdy żona wyprostowała się, puścił krzesło, wstał i stanął przed ogniem. Z nabrzmiałą twarzą, jak odurzony, śledził ruchy żony zapuchniętymi oczyma.
Pani Verlokowa sprzątała spokojnie ze stołu. Spokojnym głosem roztrząsała projekt, rzucony przez męża. Potępiała go pod każdym względem. Ale jedynym rzeczywistym powodem niechęci była troska o dobro Steviego. Widziała, że jest on zanadto „dziwny“, żeby można go było tak nagle przewieść do innego kraju. Ale, okrążając ten główny punkt, dowodziła prawie z uniesieniem. Gwałtownym ruchem zarzuciła na siebie fartuch do zmywania naczynia. I, jak gdyby podniecał ją własny głos, nie spotykający oporu, zapędziła się tak daleko, że wyrzekła na zakończenie tonem prawie cierpkim:
— Jeżeli chcesz emigrować, to musisz jechać bezemnie.
— Wiesz dobrze, że tegobym nie zrobił — odrzekł chrapliwie pan Verlok, a głos jego drżał zagadkowem wzruszeniem.
Ale pani Verlokowa już pożałowała swoich słów. Zabrzmiały one okrutniej, niż chciała. A były niemądre, jak wszystko, co się mówi niepotrzebnie. Nie myślała wcale tego, co powiedziała. Tylko jakiś szatan przekory podszepnął jej ten frazes. Postanowiła zatrzeć te słowa i zagładzić ich ślady.
Odwróciła głowę i przez ramię rzuciła na człowieka, stojącego przed ogniem, spojrzenie, do jakiego dawna Winnie, z czasu umeblowanych pokojów nie byłaby zdolna, dzięki swej uczciwości i nieświadomości. Ale ten człowiek był teraz jej mężem, a ona nie była już nieświadomą. Popatrzyła na niego przeciągle, a potem wyrzekła żartobliwie:
— Nie mógłbyś tego zrobić. Jestem ci zanadto potrzebna...
Pan Verlok poruszył się.
— Prawda! — zawołał, wyciągając ręce i postąpił ku niej jeden krok.
Ale w tej samej chwili zabrzęczał dzwonek przy drzwiach sklepowych.
— Do sklepu, Adolfie. Idź ty...
Zatrzymał się, ręce mu zwolna opadły.
— Idź ty — powtórzyła żona. Ja mam fartuch na sobie.
Pan Verlok, nieczuły jak drewno, z nieruchomym wzrokiem, spełnił rozkaz jak automat na czerwono umalowany.
Zamknął za sobą drzwi, a pani Verlokowa, uwijając się żwawo wyniosła tacę do kuchni. Pozmywała filiżanki i talerze i dopiero potem zaczęła nadsłuchiwać. Nie dochodził do niej żaden odgłos. Klijent długo bawił w sklepie. A musiał to być klijent, bo gościa wprowadziłby pan Verlok do mieszkania. Rozwiązała tasiemki fartucha, rzuciła go na krzesło i wolno poszła do pokoju za sklepem.
Jednocześnie wszedł tam ze sklepu pan Verlok.
Gdy szedł na odgłos dzwonka, był czerwony. Wrócił blady jak papier. Z twarzy jego znikł wyraz nieprzytomnego, gorączkowego osłupienia, i przez ten krótki przeciąg czasu zamienił się w wyraz przerażenia i znużenia. Pan Verlok poszedł prosto do sofy i stanął, wpatrując się w leżący na niej paltot, jakby lękał się go dotknąć.
— Co się stało? — zapytała przyciszonym głosem pani Verlokowa.
Przez uchylone drzwi zobaczyła, że klijent jeszcze nie odszedł.
— Muszę wyjść dziś wieczorem — odrzekł mąż.
Nie mówiąc nic, Winifreda poszła do sklepu i, zamknąwszy za sobą drzwi, weszła za kontuar. Nie spojrzała na klijenta, dopóki nie usadowiła się wygodnie. Zauważyła, że przybysz jest wysoki i szczupły i że ma wąsy do góry podkręcone. Ściągła, chuda twarz, wysuwała się z podniesionego kołnierza. Był trochę zabłocony, trochę przemokły. Cerę miał ciemną, kości policzkowe rysowały się wyraźnie pod zapadłemi skroniami. Cudzoziemiec wyraźnie. I nie żaden znajomy klijent.
Pani Verlokowa przyjrzała mu się pogodnie.
— Pan przyjeżdża ze stałego lądu? — zapytała po chwili.
Przybysz, nie patrząc wprost na panią Verlokową, odpowiedział jej tylko lekkim, zagadkowym uśmiechem. Winifreda popatrzyła na niego wzrokiem pewnym, obojętnym.
— Pan rozumie po angielsku?
— O! tak. Rozumiem.
Wymowa nie miała nic cudzoziemskiego, chyba to jedno, że mówił wolno, jakby z trudnością. Pani Verlokowa powiedziała, wpatrując się we drzwi do pokoju:
— Czy pan ma zamiar pozostać w Anglii na stałe?
Nieznajomy uśmiechnął się, nic nie mówiąc. Usta jego miały wyraz łagodny, oczy spojrzenie głębokie. Skinął smutno głową.
— Mój mąż zaopiekuje się panem. Tymczasem, na kilka dni, najlepiej niech pan zamieszka u pana Giugliani, Hotel Kontynentalny. Prywatne pokoje. Spokojne. Mąż pana tam zaprowadzi.
— Bardzo dobra myśl — odrzekł nieznajomy, którego łagodne spojrzenie nagle nabrało surowości.
— Pan znał dawniej mojego męża? Może we Francyi?
— Słyszałem o nim — objaśnił gość, wolno i z przymusem.
Nastało chwilowe milczenie. A potem przybysz przemówił, nierównie swobodniej:
— Może pani mąż wyszedł już na ulicę i tam na mnie czeka?
— Na ulicę? — powtórzyła z zadziwieniem. — Nie mógłby wyjść. W domu niema drugiego wejścia.
Siedziała przez chwilę obojętna, a potem wstała i zajrzała przez oszklone drzwi. Otworzyła je nagle, i wyszła...
Pan Verlok włożył już paltot. Ale dlaczego stał oparty o stół obu rękoma nie mogła zrozumieć.
— Adolfie! — zawołała półgłosem.
A gdy się wyprostował, zapytała z pośpiechem:
— Czy znasz tego człowieka?
— Słyszałem o nim — szepnął niechętnie pan Verlok, spoglądając dziko na drzwi.
Piękne, obojętne zwykle oczy pani Verlokowej, zapłonęły gniewnym blaskiem.
— Pewnie jakiś przyjaciel Karla Jundta, tego starego obrzydliwca!
— Nie! Nie! — zaprzeczył mąż, wyławiając kapelusz z pod sofy.
Ale, wyjąwszy go, trzymał w ręku, jakby nie wiedział co dalej robić.
— On na ciebie czeka — powiedziała pani Verlokowa. — Powiedz mi, Adolfie, może to ktoś z tych z ambasady, którzy cię niepokoili w ostatnich czasach?
— Niepokoili mnie? Z ambasady? — powtórzył pan Verlok, drgnąwszy z zadziwienia i przerażenia. — Kto ci mówił o ambasadzie?
— Ty sam.
— Ja?!... Ja?!... Ja ci mówiłem o ambasadzie?
Pan Verlok był poważny i obrażony bez miary. Żona wytłumaczyła się:
— Mówiłeś dużo przez sen w tych czasach, Adolfie...
— Co... Co mówiłem? Co wiesz?
— Nic wielkiego. Wszystko bez sensu. Ale z tego mogłam odgadnąć, że masz jakieś zmartwienie.
Pan Verlok nasadził kapelusz na czoło. Szkarłatny rumieniec gniewu oblał mu całą twarz.
— Bez sensu?... Co?!... Ambasada! Gdybym mógł, wydarłbym serca im wszystkim! Jednemu po drugim!
Sapał, chodząc od stołu do sofy, a poły rozpiętego paltota zaczepiały się o ich rogi. Rumieniec zgasł, twarz znowu pokryła bladość, a nozdrza drżały. Pani Verlokowa, zawsze praktyczna, wszystkie te objawy przypisała katarowi.
— Pozbądź się jaknajprędzej tego człowieka — powiedziała — i wracaj do domu. Musisz się oszczędzać przez parę dni.
Pan Verlok uspokoił się i blady, stanowczy otwierał już drzwi, gdy żona zawołała szeptem:
— Adolfie! Adolfie!
Zawrócił.
— A te pieniądze, które odebrałeś? — spytała. — Masz je przy sobie? Możeby lepiej...
Pan Verlok patrzał błędnym wzrokiem na wyciągniętą dłoń żony i nagle uderzył się w czoło:
— Pieniądze! Tak! Tak! Nie mogłem zrozumieć o co ci idzie.
Wyjął z kieszeni na piersiach nowiuteńki pugilares ze świńskiej skóry. Pani Verlokowa wzięła go, nic nie mówiąc i stała na miejscu, dopóki nie ucichł dzwonek po zamknięciu drzwi przez wychodzących. Dopiero wtedy wydobyła pieniądze i przeliczyła. Obejrzała się nieufnie w tej ciszy i pustce. Przybytek jej małżeńskiego życia wydawał się w tej chwili tak opustoszony i niepewny, jak gdyby leżał w środku lasu. Żaden mebel nie przedstawiał bezpiecznej kryjówki na pieniądze. Odpięła z pośpiechem kilka haftek w staniku i wsunęła pugilares. Zabezpieczywszy w ten sposób kapitały męża, z zadowoleniem usłyszała dzwonek, oznajmiający czyjeś przybycie. Przybrała zwykły, kamienny spokój i wyszła do sklepu.
Na środku sklepu stał człowiek, rozglądając się naokoło, szybko, bystro i spokojnie. Wzrok jego przesunął się po ścianach, po suficie, po podłodze — w jednem mgnieniu oka. Końce długich wąsów sięgały do podbródka. Uśmiechał się do niej jak znajomy i pani Verlokowa przypomniała sobie, że widziała go już kiedyś. Ale to nie klijent. Spojrzała na niego bacznie.
Zbliżył się do kontuaru, lecz bez zbytniej poufałości.
— Mąż w domu? — zagadnął swobodnie.
— Nie. Wyszedł.
— Bardzo żałuję. Przyszedłem do niego, po pewne objaśnienie.
Mówił szczerą prawdę. Naczelny inspektor Heat wrócił już był do domu i zabierał się do włożenia pantofli, a tymczasem zastanawiał się z gniewem i oburzeniem nad niektórymi szczegółami dzisiejszych zdarzeń. Myśli te tak mu się stały niemiłe, że postanowił szukać ulgi po za domem. Nic nie stało na przeszkodzie przyjacielskim odwiedzinom u pana Verloka. Szedł tam w charakterze prywatnego człowieka. I tak dalece szanował ten charakter, że starał się usilnie unikać posterunków policyjnych w okolicach Brett-street. Doszedł tam, maszerując w sposób, który u każdego zbrodniarza zostałby uznany za wymykanie się. Kawałek sukna, zabranego w Greenwich, miał w kieszeni, nie miał bynajmniej zamiaru, popisywać się nim w czasie odwiedzin. Chciał tylko dowiedzieć się, co pan Verlok powie mu dobrowolnie. Spodziewał się, że wystarczy to do oskarżenia Michelisa. Nie zastawszy pana Verloka, doznał zawodu.
— Poczekałbym na niego, gdybym wiedział, że wróci niedługo — rzekł.
Pani Verlokowa nie odpowiedziała.
— Wiadomość, której potrzebuję, jest natury czysto osobistej — powtórzył. — Pani mnie rozumie? Może pani mogłaby mi powiedzieć gdzie mąż poszedł?
Pani Verlokowa potrząsnęła głową.
— Nie wiem.
Odwróciła się i zaczęła porządkować pudełka na półkach za kontuarem. Inspektor przyglądał się jej, zamyślony.
— Przypuszczam, że pani wie, kto ja jestem? — zagadnął.
Pani Verlokowa spojrzała na niego przez ramię. Inspektora zdumiał jej spokój.
— Nie zastanawiałam się nad tem — odrzekła, zabierając się napowrót do porządkowania półek.
— Jestem Heat. Naczelny inspektor w wydziale najważniejszych przestępstw.
Winnie ustawiła starannie tekturowe pudełko i, odwróciwszy się, spojrzała na niego ociężałym wzrokiem. Przez chwilę milczeli oboje.
— Więc mąż wyszedł przed kwandransem zaledwie? I nie powiedział kiedy wróci?
— Wyszedł nie sam — odparła obojętnie.
— Ze znajomym?
Pani dotknęła zlekka dłonią włosów z tyłu. Wszystko było w porządku.
— Z jakimś obcym.
— Domyślam się. A jak wyglądał ten obcy? Mogłaby mi pani powiedzieć?
Mogła powiedzieć. A kiedy inspektor usłyszał, że ten obcy był wysoki, śniady, smukły, ze ściągłą twarzą i podkręconymi w górę wąsami, zaniepokoił się i zawołał:
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli się nie domyślałem! Nie tracił czasu!
Był mocno rozgniewany w głębi duszy na to nieurzędowe postępowanie swego zwierzchnika. Ale odrazu postradał ochotę do czekania na powrót pana Verloka. Po co wyszli, nie wiedział, ale wyobrażał sobie, że razem powrócą.
— Widzę, że nie będę miał czasu czekać na pani męża — odezwał się.
Pani Verlokowa przyjęła jego słowa obojętnie. Jej obojętność zrobiła wrażenie na inspektorze. W tej zwłaszcza chwili podniecała jego ciekawość.
— Myślę — przemówił stanowczo — że pani mogłaby mnie objaśnić, gdyby zechciała.
Zwracając swe piękne, obojętne oczy, prosto na pytającego, szepnęła:
— O czem? Co się stało?
— O tej sprawie, o której przyszedłem pomówić z mężem.
Tego dnia pani Verlokowa przejrzała, jak zwykle, poranny dziennik. Ale nie wychodziła nigdzie. Chłopcy z gazetami nie docierali nigdy na Brett-Street. Mąż zaś nie przyniósł jej wieczornego dziennika. Nie wiedziała zatem nic o żadnym wypadku. I powiedziała to, z lekkim odcieniem zadziwienia w spokojnym głosie.
Naczelny inspektor nie uwierzył w jej nieświadomość. Krótko, szorstko, opowiedział jej co się stało. Odwróciła oczy i rzekła powoli.
— Uważam, że to bardzo głupie. Nie jesteśmy tu przecież prześladowanymi niewolnikami.
I umilkła. Inspektor czekał. Nie powiedziała nic więcej.
— A mąż nic pani nie mówił, przyszedłszy do domu?
Pani Verlokowa poprostu odwróciła twarz od prawej do lewej strony, na znak zaprzeczenia. Ciężkie, gnębiące milczenie zapanowało w sklepie. Inspektor stracił cierpliwość.
— Jest jeszcze jeden drobny szczegół — zaczął od niechcenia — o którym chciałbym się rozmówić z pani mężem. Wpadł nam w ręce... hm!... jak się zdaje... paltot... ukradziony...
Winifreda, mając tego wieczoru głowę, nabitą złodziejami, dotknęła lekko stanika.
— Nie ukradli nam żadnego paltota — odrzekła spokojnie.
— To dziwne! — mówił dalej inspektor. — Widzę tu w sklepie dużo wiecznotrwałego atramentu do znaczenia...
Wziął flaszeczkę i obejrzał pod światłem gazu, na środku sklepu.
— Czerwony, wszak prawda? — zauważył, stawiając flaszeczkę napowrót. — Jak właśnie wspomniałem, rzecz dziwna. Bo ten paltot miał przyszytą etykietę z adresem tego sklepu, wypisanym takim samym atramentem.
Pani Verlokowa z lekkim okrzykiem oparła się na kontuarze.
— Więc to paltot mojego brata!
— Gdzie jest pani brat? Czy mógłbym się z nim zobaczyć? — zapytał żywo inspektor.
Pani Verlokowa wsparła się mocniej na kontuarze...
— Nie. Niema go w domu. Ja sama napisałam ten adres.
— A gdzie brat jest teraz?
— Niedaleko Londynu, bawi u... u znajomego... na wsi.
— Paltot pochodzi ze wsi. A jak się nazywa ten znajomy?
— Michelis — szepnęła pani Verlokowa.
Naczelny inspektor zagwizdał przeciągle. Oczy mu zabłysły.
— Właśnie. To najważniejsze. A pani brat... jak wygląda? Tęgi, ciemnowłosy chłopiec, co?
— Nie! — zawołała żywo Winifreda. — To pewnie złodziej, Stevie jest szczupły i ma jasne włosy.
— To dobrze! — wyrzekł potakująco inspektor.
A kiedy Winifreda, zaniepokojona i zdziwiona, wpatrywała się w niego, zaczął ją wypytywać. Dlaczego brat miał ten adres przyszyty do ubrania? I dowiedział się, że poszarpane szczątki, które oglądał ze wstrętem dziś rano, były szczątkami tego młodzieniaszka nerwowego, roztargnionego, nienormalnego i że ta kobieta, która z nim teraz rozmawia, pielęgnowała i wychowywała chłopca od czasów niemowlęctwa.
— Łatwo podlega wzruszeniom? — zapytał.
— Bardzo łatwo. To prawda. Ale w jaki sposób mógł postradać paltot...
Naczelny inspektor wyjął nagle z kieszeni czerwony świstek, który kupił przed półgodziną. Interesował się zawsze wyścigami. Za dodatkiem, wyjął z głębin kieszeni kawałek sukna, który los dał mu w ręce, z tego stosu szczątków, zebranych niby w jatkach i składzie łachmanów i podał go pani Verlokowej do obejrzenia.
— Myślę, że pani to pozna?
Wzięła machinalnie w obie ręce. Oczy jej robiły się coraz większe, gdy oglądała.
— Poznaję — szepnęła.
Podniosła głowę i zachwiała się.
— Dlaczego... dlaczego to zostało oddarte?
Inspektor wyrwał jej z rąk tę szmatkę, a ona osunęła się ciężko na krzesło. Pomyślał sobie: sprawdzenie tożsamości zupełne. I w tej dopiero chwili, objawiła mu się cała, zdumiewająca prawda. Tym „drugim“ był Verlok...
— Zdaje mi się — rzekł — że pani więcej wie o tym wypadku z bombą, niż nawet sama przypuszcza.
Pani Verlokowa siedziała ciągle osłupiała, pogrążona w bezdennem zdumieniu. Jaki to wszystko może mieć związek. I zesztywniała tak, że nie była w stanie odwrócić głowy na dźwięk dzwonka, na który inspektor okręcił się na miejscu, jak wrzeciono. Pan Verlok zamknął drzwi i przez chwilę obaj patrzyli na siebie.
Pan Verlok, nie zważając na żonę, podszedł do inspektora, który odetchnął, zobaczywszy, że wraca sam.
— Pan tutaj! — mruknął ociężale pan Verlok. — Kogo pan szuka?
— Nikogo — odrzekł cicho inspektor. — Chciałbym tylko pomówić z panem parę słów.
Pan Verlok, ciągle blady, powrócił z miną zdecydowaną. Nie spojrzał na żonę. Rzekł tylko:
— Więc proszę za mną.
I wszedł pierwszy do pokoju za sklepem. Zaledwie zamknęły się za nimi drzwi, pani Verlokowa zerwała się z krzesła i poskoczyła, jakby chciała drzwi otworzyć, lecz zamiast tego, padła na kolana i przyłożyła ucho do dziurki od klucza. Obaj rozmawiający musieli zatrzymać się tuż, bo słyszała dokładnie głos inspektora, choć nie mogła go widzieć, jak stał, opierając palce na piersi jej męża.
— To ty byłeś ten drugi... Widziano dwóch ludzi, wchodzących do parku...
Głos pana Verloka odrzekł:
— Tak. Zabierz mnie pan teraz. Kto panu przeszkadza? Masz pan prawo.
— O! nie! Wiem komu się oddałeś. On załatwi sam całą sprawę. Ale nie pomyl się. Ja to ciebie wytropiłem...
Potem usłyszała tylko szept. Inspektor zapewne pokazywał kawałek paltota Steviego, bo słychać było wyraźniej głos pana Verloka, jak mówił:
— Nie wiedziałem wcale, że wpadła na taki pomysł...
I znowu nie było słychać nic, oprócz szeptów, których tajemniczość mniej była przerażająca, niż okropne znaczenie oderwanych słów. Potem inspektor podniósł głos.
— Byłeś chyba szalony...
A głos pana Verloka odrzekł z ponurą wściekłością:
— Może byłem szalony przez miesiąc lub dwa, ale teraz jestem już przytomny. Wszystko skończone. Pozbędę się ciężaru; mniejsza o następstwa!
Znowu milczenie, a potem szept inspektora:
— Co z tego może być?
— Wszystko! — wykrzyknął pan Verlok i znowu głosy przycichły.
A potem głośniej:
— Znałeś mnie pan oddawna i uważałeś także, że jestem pożyteczny. Pan wiesz, że zawsze byłem uczciwym człowiekiem. Tak! Uczciwym.
To odwołanie się do dawnej znajomości musiało być wielce nieprzyjemne inspektorowi.
Głos jego zabrzmiał groźnie:
— Nie licz tak bardzo na to, co ci było przyrzeczone. Gdybym był na twojem miejscu, uciekłbym. Nie zdaje mi się, żebyśmy wyprawili pogoń za tobą.
Pan Verlok zaśmiał się zcicha.
— Niezawodnie. Pan się spodziewasz, że kto inny postarałby się mnie pozbyć — prawda? Nie! Nie! Nie pozbędziecie się mnie. Byłem za długo uczciwym względem tych ludzi, ale teraz, wszystko musi wyjść na jaw...
— Możesz pan sobie ujawnić, co chcesz — odparł obojętnie inspektor. — Powiedz mi tylko jak się to wszystko stało?
— Szedłem w kierunku Chesterfield Walk, gdy usłyszałem huk — mówił pan Verlok. — Puściłem się wtedy pędem. Nie widziałem nikogo do końca George Street. Zdaje się, żem nikogo nie spotkał:
— Tak łatwo ci poszło! — zadziwił się inspektor. — Huk przestraszył cię, co?
— Tak, to było zaprędko — odrzekł posępnie chrapliwy głos pana Verloka.
Winifreda przycisnęła ucho do dziurki od klucza, wargi jej były sine, ręce zimne jak lód, a blada twarz, w której tylko oczy czerniły się, paliła ją jak ogień.
Głosy za drzwiami zniżyły się. Dolatywały do niej tylko oderwane wyrazy, wymawiane przez męża, lub łagodnym tonem przez inspektora. Słyszała tego ostatniego, jak mówił:
— Przypuszczamy, że potknął się o korzeń drzewa?
Odpowiedział mu na to przyciszony szept, który trwał długo, a potem inspektor odrzekł, odpowiadając widocznie na zapytanie:
— Naturalnie. Rozerwany na strzępy: ciało, żwir, ubranie, kości, odłamki drzewa wszystko zmieszane razem. Mówię panu, że musieli przynieść łopatę, żeby go zebrać z ziemi...
Pani Verlokowa porwała się z klęczek, i zatknąwszy uszy, zaczęła kołysać się w tył i naprzód, między kontuarem i półkami. Jej obłąkane wejrzenie padło na czerwony świstek, pozostawiony przez inspektora; pochwyciła go, padła na krzesło, rozdarła papier, usiłując go rozłożyć i upuściła na ziemię. Za drzwiami naczelny inspektor mówił do pana Verloka, tajnego agenta ambasady:
— Więc bronić się pan będziesz szczerem wyznaniem wszystkiego?
— Tak. Opowiem wszystko, od początku do końca.
— Nie uwierzą ci tak łatwo, jak sobie wyobrażasz...
Inspektor zamyślił się. Obrót, jaki brała ta sprawa, groził odkryciem wielu rzeczy, całych obszarów, które jednak uprawiane ręką umiejętną, miały niewątpliwą wartość dla pojedynczych osobników i dla całego społeczeństwa. Fatalne, fatalne powikłanie... Pozostawi ono Michelisa bez szwanku: wydobędzie na jaw domową fabrykę profesora, zburzy cały dotychczasowy system nadzoru; odbije się nieskończonymi odgłosami w dziennikach, które w tej chwili przedstawiły się inspektorowi jak utwory szaleńców, pisane na użytek głupców. I w duchu godził się na słowa pana Verloka: wyrzeczone w odpowiedzi na jego ostatnią uwagę.
— Może nie. Ale ujawni się dużo rzeczy. Byłem zawsze uczciwym człowiekiem i pozostanę uczciwym w tym razie...
— Jeżeli ci pozwolą — przerwał mu cynicznie inspektor. — Będą cię moralizowali, zanim się dostaniesz na galery. A w końcu, możesz usłyszeć wyrok, który cię zadziwi. Nie dowierzałbym temu panu, który z tobą rozmawiał.
Pan Verlok słuchał, marszcząc brwi.
— Radzę ci uciekać, dopóki można. Nie otrzymałem dotąd żadnych rozkazów. Są tacy między nimi — dodał z naciskiem — którzy myślą, że już cię niema na tym świecie.
— Doprawdy? — wyrzekł pan Verlok.
Nie spodziewał się tak pomyślnej wiadomości.
— Takie jest ogólne mniemanie — skinął głową inspektor. — Zniknij... Uciekaj...
— Dokąd? — warknął pan Verlok.
Podniósł głowę i, spojrzawszy na zamknięte drzwi sklepu, szepnął z boleścią:
— Chciałbym, ażebyś mnie pan dziś stąd zabrał... Poszedłbym bez oporu...
— Wierzę! — odrzekł ironicznie inspektor, spoglądając w tę samą stronę.
Na czoło pana Verloka wystąpiły krople potu. Zniżył głos poufnie, mówiąc do niewzruszonego inspektora.
— Chłopiec był napół obłąkany, nieodpowiedzialny. Każdy sąd poznałby to odrazu. W sam raz do zakładu obłąkanych... I w najgorszym razie to tylko mu groziło...
Naczelny inspektor położył rękę na klamce i szepnął prosto w twarz panu Verlokowi:
— Chłopiec był może półgłówkiem, ale pan chyba byłeś szalony... Co ci zamąciło w głowie?
Pan Verlok, wspomniawszy pana Włodzimierza, nie przebierał w słowach:
— Ta podbiegunowa świnia! — syknął z wściekłością. — Ktoś, co jednak uchodzi za... gentlemana.
Inspektor kiwnął głową potakująco i otworzył drzwi. Pani Verlokowa, za kontuarem, może słyszała jego wyjście przy odgłosie dzwonka, ale nic nie widziała. Siedziała na posterunku, wyprostowana sztywno, a dwa kawałki czerwonego świstka leżały obok niej na podłodze. Dłońmi, konwulsyjnie przyciśniętemi, zasłaniała twarz, wgniatając końce palców w czoło, jak gdyby chciała zedrzeć skórę z twarzy. Kamienne znieruchomienie jej postaci świadczyło dobitniej o rozpaczy i wściekłości, o sile tragicznych uczuć, niż pospolite wrzaski i bicie głową o ściany. Inspektor, przechodząc przez sklep szybkim krokiem, rzucił na nią przelotne spojrzenie. Gdy ucichło brzęczenie dzwonka, cisza i spokój zapanowały naokoło pani Verlokowej, jakby jej skamieniała postać zaczarowała ten sklep z podejrzanymi towarami. Tylko na palcu lewej ręki, połyskiwało złoto ślubnej obrączki, niezaćmionej świetności klejnotu, wydobytego ze skarbca i rzuconego na śmietnik.


X.

Dyrektor wydziału najważniejszych przestępstw przejechał prędko przestrzeń, dzielącą Soho od Westminsteru i znalazł się w samym środku państwa, w którem słońce nigdy nie zachodzi. Policyanci, trzymający straż w tym dostojnym przybytku, salutowali na jego widok! Wszedłszy do wnętrza gmachu, spotkał się zaraz z trzpiotowatym i rewolucyjnie usposobionym sekretarzem wielkiego męża.
Pięknego młodzieńca zadziwił tak wczesny powrót dyrektora, którego miał polecenie oczekiwać dopiero około północy. Z tego wczesnego powrotu wywnioskował, że sprawa źle poszła. Młodzieńcy uprzejmego charakteru bywają skłonni do współczucia, młody sekretarz gotów też był współczuć niepowodzeniu dyrektora, którego twarz miała drewnianą nieruchomość i widoczniejsze jeszcze wydłużenie, niż zwykle.
— Co za dziwną, cudzoziemską powierzchowność ma ten człowiek — pomyślał sekretarz, uśmiechając się do niego przyjaźnie z oddalenia.
I zaczął rozmowę, chcąc zagrzebać porażkę dyrektora pod nawałą słów. Opowiadał, że dzisiejszej nocy grozi wielki szturm ze strony przeciwników. I dlatego „szef“ nie dał się nakłonić do pójścia na obiad do domu.
— Przyjmie pana natychmiast. Siedzi w swoim gabinecie i rozmyśla o rybach — opowiadał żartobliwie sekretarz.
Nie chciał urazić drażliwych uczuć dyrektora, lecz ciekawość przeważyła współczucie. Nie mógł się powstrzymać i rzucił od niechcenia:
— A pańska płotka?
— Złowiona — odparł krótko i stanowczo.
— To dobrze. Nie ma pan pojęcia, jak ci wielcy ludzie nienawidzą drobnych zawodów.
Wygłosiwszy tę głęboką uwagę, młodzian zadumał się. I milczał przez całe dwie sekundy. A potem:
— Cieszę się. Ale pytam, czy to naprawdę taka drobnostka, za jaką ją pan przedstawia?
— Czy pan wie, do czego służy płotka? — zapytał z kolei dyrektor.
— Hm! Można ją włożyć do pudełka z sardynkami?... — roześmiał się sekretarz. — Trafiają się na wybrzeżach Hiszpanii sardynki, które...
Dyrektor przerwał mownemu terminatorowi w politycznem rzemiośle.
— Tak! Tak... Ale można też czasem użyć płotki, jako przynęty na wieloryba.
— Na wieloryba! Fiu u-u-u! — gwizdnął młodzieniec. — Więc pan zarzuca sieć na wieloryba?
— Niezupełnie. To, co ja łowię, podobniejsze jest do psa morskiego. Pan może nie wie, jak wygląda pies morski?
— Wiem. Jesteśmy teraz zakopani po szyję w książkach, traktujących o rybach. Jest to złośliwe, z groźną miną, obrzydliwe zwierzę, o gładkiej twarzy i z wąsami.
— Opisane dokładnie — zauważył dyrektor. — Tylko mój okaz jest wygolony doszczętnie. Widziałeś go pan nieraz. Sprytna ryba...
— Widziałem go?... — powtórzył młodzieniec niedowierzająco. — Nie mogę zgadnąć, gdzie mógłbym go widzieć...
— W klubie Podróżników, jak sądzę — objaśnił spokojnie dyrektor.
Usłyszawszy nazwę klubu — niesłychanie doborowego — sekretarz uraził się i odparł krótko.
— Nie może być! Co pan mówi?! Członek?!
— Honorowy — mruknął przez zęby dyrektor.
— Nieba!
Sekretarz miał minę spiorunowaną, a dyrektor uśmiechnął się lekko.
— Ale to pozostanie między nami — rzekł.
— Nie słyszałem jeszcze nic podobnego w życiu! — wymówił słabym głosem sekretarz, jak gdyby zdumienie podcięło na chwilę jego młodzieńczą żywość.
Dyrektor popatrzył na niego bacznie. Zgorszony młodzieniec dochował milczenie, do samych drzwi gabinetu wielkiego męża; milczał uroczyście, jakby urażony na dyrektora, za ujawnienie tak nieprzyjemnego i niepokojącego faktu. Burzyło to jego pojęcia o wyszukanym doborze członków, o towarzyskiej niepokalaności klubu „Podróżników“. Bo sekretarz był rewolucyonistą tylko w polityce: towarzyskie zasady i osobiste uczucia, pragnął zachować bez zmiany przez cały przeciąg lat, przeznaczonych mu do przebycia na tej ziemi.
Odsunął się na bok mówiąc:
— Niech pan wejdzie bez pukania.
Zasłonki z zielonego jedwabiu, opuszczone nisko na lampach, nadawały pokojowi ton zielonego cieniu lasów. Wyniośle patrzące oczy były słabą stroną wielkiego człowieka. Ale tę słabą stronę ukrywano starannie, tylko przy nadarzonej sposobności pozwalano wypoczywać znużonym oczom. Dyrektor, wchodząc, zobaczył tylko, dużą, białą rękę, zasłaniającą górną część bladej twarzy! Na stole leżały podłużne kartki papieru i rozsypana garść stalówek. Zresztą, nie stało tam nic, oprócz małej, bronzowej statuetki, czuwającej tajemniczo w mrocznej nieruchomości. Dyrektor, zaproszony, by usiadł, wziął krzesło. W przyćmionem świetle, jego ściągła twarz, czarne włosy i smukłość, nadawały mu jeszcze więcej piętno cudzoziemca.
Wielki człowiek nie okazał ani zdziwienia, ani ciekawości. Siedział zamyślony, osłaniając zagrożone oczy, nie poruszył się. Ale głos jego nie był senny, gdy przemówił:
— No! I czegóż się pan dowiedziałeś? Pewnie na pierwszym kroku spotkałeś coś nieprzewidzianego...
— Niezupełnie nieprzewidzianego, sir Ethelredzie. Wiadomo panu, że przestępcy w pewnych chwilach uczuwają niezwalczoną potrzebę wywnętrzenia się przed kimkolwiek. Często zwierzają się przed policyą. Tego Verloka, którego inspektor Heat tak bardzo chciał osłonić, zastałem w takiem właśnie usposobieniu. Dość mi było powiedzieć kto jestem i dodać: „wiem, że umoczyłeś ręce w tej sprawie“. Mógł to uważać za cud, że już o tem wiemy, ale nie zastanawiał się nad tem. Zadałem mu tylko dwa pytania: „Kto cię do tego popchnął?“ i „Kto to zrobił“. Na pierwsze pytanie odpowiedział jasno. Co do drugiego dowiedziałem się, że ten z bombą był bratem jego żony, młodziutki chłopiec, słabo rozwinięty umysłowo... Ciekawa sprawa, ale może zadługo trwałoby jej przedstawienie teraz...
— Więc czego się dowiedziałeś? — zapytał wielki mąż.
— Po pierwsze, dowiedziałem się, że były więzień, Michelis, niema z tem nic wspólnego, pomimo, że chłopiec przebywał u niego chwilowo na wsi, do ósmej rano dzisiaj. Prawdopodobnie, Michelis nie wie dotąd o niczem.
— Pewny pan jesteś tego?
— Jaknajpewniejszy, sir Ethelredzie. Verlok pojechał tam dziś rano i zabrał chłopca, niby na przechadzkę. Ponieważ nie pierwszy raz to robił, Michelis nie mógł podejrzewać nic niezwykłego. A oburzenie tego człowieka, Verloka, nie przemilczało niczego...
Dyrektor powtórzył wielkiemu mężowi, który siedział, ciągle zasłaniając ręką oczy — wszystko, co mu Verlok opowiedział o charakterze i postępowaniu pana Włodzimierza.
Wielki człowiek zrobił uwagę:
— Wydaje się to trochę fantastyczne...
— Nieprawdaż? Możnaby sądzić, że to tylko srogi żart. Ale nasz człowiek wziął to zupełnie seryo. Czuł, że jest zagrożony. W swoim czasie, jak wiadomo, miał bezpośrednie stosunki ze starym Stott-Wartenheimem i sądził, że jego usługi są niezbędne. Przebudzenie było przykre. Oburzył się i przestraszył. Nie wątpił, zdaje mi się, że ci panowie z ambasady są zdolni nie tylko pozbyć się go, ale wydać go innym, w taki lub owaki sposób...
— Długo z nim rozmawiałeś? — zagadnął wielki mąż.
— Około trzech kwandransów, sir Ethelredzie; w podejrzanym hoteliku, w pokoju, który wziąłem na całą dobę. Zastałem go w chwili reakcyi, jaka następuje po wysiłku zbrodniczego czynu. Nie jest to zatwardziały zbrodniarz. Nie miał zamiaru uśmiercić tego nieszczęśliwego chłopca. Było to dla niego nieprzewidzianym ciosem, widziałem to. Może być, że to człowiek uczuciowy, może być nawet, że kochał tego chłopca — kto wie? Liczył na to, że chłopiec wyjdzie cało. W najgorszym razie narażał go tylko na umieszczenie w zakładzie. Ale jak w takim razie mógł liczyć, że ukryje się jego udział w tej sprawie, nie mogę pojąć...
Dyrektor nie wiedział, jak dalece biedny Stevie przywiązany był do pana Verloka (dobrego pana Verloka!) i jak upornie potrafił milczeć, co się okazało w dawnej sprawce ze sztucznymi ogniami, kiedy ani gniew, ani pieszczoty ukochanej siostry nie skłoniły go do wyznań. Bo Stevie był uczciwy...
— Co z nim zrobiłeś? — zapytał wielki maż po chwili.
— Pilno mu było wrócić do żony w sklepie, więc mu pozwoliłem odejść.
— Czy tak? Gotów umknąć?
— Nie sądzę. Dokądby uciekł? Nie zapominajmy też, że musi myśleć o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi od towarzyszów. Pozostał na posterunku. Czemże tłómaczyłby się przed nimi, gdyby się usunął? A choćby nawet nie miał żadnej przeszkody do swobodnych ruchów, nie uczyniłby nic. W tej chwili nie ma on dość energii do jakiegokolwiek postanowienia. Niech mi też wolno będzie zaznaczyć, że gdybym go zatrzymał, musielibyśmy przedsięwziąć kroki, co do których musiałem zasięgnąć przedtem pańskich wskazówek.
Wielki mąż dźwignął się ciężko. Wielki i potężny.
— Zobaczę się dziś w nocy z generalnym prokuratorem i wezwę pana do siebie jutro rano. Czy masz mi pan jeszcze coś więcej do powiedzenia?
Dyrektor powstał także, smukły i giętki.
— Nie sądzę, sir Ethelredzie. Chyba, gdybym miał wdawać w szczegóły, które...
— Nie! Żadnych szczegółów, proszę.
Wielki mąż wzdrygnął się w obawie szczegółów. A potem wyprostował się, wyciągnął potężną dłoń i spytał:
— Mówiłeś pan, że ten człowiek ma żonę?
— Tak, sir Ethelredzie — odparł dyrektor, ściskając z uszanowaniem podaną rękę. Prawdziwą żonę. Mówił mi, że po rozmowie w ambasadzie byłby rzucił wszystko, sprzedał sklep i wyjechał z Anglii, ale wiedział, że żona nie zgodziłaby się na to. Charakterystyczna cecha prawowitych stosunków — dodał posępnie dyrektor (wspomniawszy własną żonę, która odmówiła także wyjazdu z kraju). — Tak, a tymczasem padł ofiarą rodzony brat tej prawowitej żony. Rodzinny dramat...
Roześmiał się i wyszedł, zostawiając wielkiego męża zagłębionego w rozmyślaniach.
Dyrektor miał w sobie wojownicze instynkta. Ta sprawa wydała mu się opatrznościową wskazówką do rozpoczęcia wojny. Pilno mu było zacząć. Poszedł powoli do domu, układając w drodze plan kampanii i zastanawiając się nad psychologią pana Verloka. W salonie było ciemno, poszedł więc na górę i spędził pewien czas między sypialnią a garderobą, przebierając się i chodząc tu i tam z miną lunatyka. Ale otrząsnął się z zadumy, w drodze do domu, gdzie była jego żona u wielkiej pani, opiekunki Michelisa.
Wiedział, że mu tam będą radzi. Wchodząc do mniejszego salonu zobaczył żonę wśród osób, zebranych przy fortepianie. Młodzieńczy kompozytor, siedząc na taburecie przed fortepianem, wykładał coś dwom panom, których plecy wyglądały staro i trzem wysmukłym kobietom, których plecy zdradzały młodość. Za parawanem pani domu miała przy sobie dwoje tylko gości: mężczyznę i kobietę, którzy siedzieli obok siebie na fotelach u stóp sofy. Wielka pani wyciągnęła rękę do wchodzącego.
— Nie spodziewałam się już pana dzisiaj. Annie mówiła mówiła mi, że nie przyjdziesz...
— Tak. I ja sam nie wiedziałem, że tak prędko skończę robotę...
Dyrektor zniżył głos:
— Miło mi oznajmić pani, że Michelis nie jest wcale wplątany w tę sprawę...
Opiekunka byłego więźnia przyjęła to objaśnienie z oburzeniem.
— Dlaczego? Czyżby pańscy ludzie byli tak głupi, że mogli go posądzić...
— Nie głupi — zaprzeczył z uszanowaniem dyrektor. — Tylko sprytni, wystarczająco sprytni na to...
Umilkli wszyscy. Człowiek, siedzący u stóp kanapy, przestał mówić do swej sąsiadki i patrzył przed siebie, uśmiechając się blado.
— Nie wiem, czy panowie spotkali się już kiedy? — zapytała pani domu.
Pan Włodzimierz i dyrektor, przedstawieni sobie, powitali się z wymierzoną, ścisłą grzecznością.
— Pan mnie straszył — odezwała się nagle dama, siedząca obok pana Włodzimierza, wskazując na niego głową.
Dyrektor znał tę damę.
— Nie wygląda pani na przerażoną — wyrzekł, przyjrzawszy się jej bacznie zmęczonemi, spokojnemi oczyma.
I pomyślał sobie, że w tym domu, prędzej czy później, można się spotkać z każdym. Różowa twarz pana Włodzimierza rozpływała się w uśmiechach, lecz oczy patrzyły poważnie.
— W każdym razie, usiłował mnie nastraszyć — usprawiedliwiała się dama.
— Z przyzwyczajenia zapewne — wyrzekł dyrektor, pod wpływem nieprzepartej pokusy.
— Przepowiadał mi różne okropności, jakie mają spaść na społeczeństwo — mówiła dama powoli i pieszczotliwie — z powodu tego wybuchu w Greenwich. Zdaje się, że powinniśmy drżeć od stóp do głowy, jeżeli tych ludzi nie zgładzi się ze świata... Nie przypuszczałam nawet, że to taka ważna sprawa...
Pan Włodzimierz, udając że nie słucha, nachylił się nad kanapą i mówił coś uprzejmie, przyciszonym głosem, ale jednak usłyszał słowa dyrektora:
— Nie wątpię, że pan Włodzimierz doskonale rozumie rzeczywistą doniosłość tego zdarzenia...
Pan Włodzimierz zastanowił się, do czego zmierza ten przeklęty, natrętny policyant? Pochodząc z narodu, rządzonego od dawnych pokoleń przez policyę, miał narodowy, wrodzony, rasowy i indywidualny wstręt i obawę wobec tej władzy. Było to dziedziczne, niezależne od jego sądu, rozsądku, doświadczenia. Było to wrodzone. Ale uczucie to, podobne do nieuzasadnionej obawy, jaką niektórzy ludzie odczuwają wobec kotów, nie przeszkadzało mu bynajmniej żywić głęboką wzgardę dla angielskiej policyi. Dokończył frazesu i obrócił się zlekka na fotelu.
— Pan uważa, że my możemy znać dokładnie tych ludzi?... To prawda: cierpimy dużo, skutkiem ich działalności, gdy wy..!
Pan Włodzimierz zawahał się, uśmiechnięty: na jego twarzy pojawiły się w uśmiechu dwa dołeczki, gdy dokończył:
— Gdy wy znosicie ich tutaj, wśród siebie, mógłbym nawet dodać: dlatego, że ich tu znosicie...
Pan Włodzimierz przestał mówić, dyrektor spuścił oczy i rozmowa przerwała się. Pan Włodzimierz pożegnał się niezwłocznie. Zaledwie się odwrócił, dyrektor wstał także.
— Myślałam, że pan zostaniesz dłużej i wrócisz do domu razem z Annie... — powiedziała opiekunka Michelisa.
— Mam jeszcze robotę dziś wieczorem.
— W związku z...?
— Poniekąd — tak.
— Powiedz mi pan, co to jest rzeczywiście... ta okropność...
— Trudno powiedzieć co to jest, ale może z tego wyniknąć cause célèbre[1] — objaśnił dyrektor.
Opuścił spiesznie salon i dogonił pana Włodzimierza jeszcze w przedsionku, owijającego starannie szyję dużą chustką jedwabną. Za nim stał lokaj z paltotem. Drugi stał przy drzwiach. Dyrektorowi podano paltot i wyszedł zaraz. Zeszedłszy ze schodów przed drzwiami wchodowemi, zatrzymał się, jakby namyślając w którą stronę się zwrócić. Zobaczywszy to, przez drzwi otwarte, pan Włodzimierz przystanął w sieni, wyjął cygaro i zażądał ognia. Podał mu go stary człowiek bez liberyi. Ale zapałka zgasła i lokaj, stojący przy drzwiach, zamknął je, by pan Włodzimierz mógł zapalić duże, hawańskie cygaro. Kiedy wreszcie wyszedł przed dom, zobaczył z niezadowoleniem „przeklętego policyanta“, stojącego na chodniku.
— Czyby on na mnie czekał? — mignęła nieprzyjemna myśl panu Włodzimierzowi, upatrującemu dorożki. Ale nie było żadnej w pobliżu. Stało tylko parę prywatnych powozów; konie nieruchome, jak kamienne, nieruchomi stangreci w futrzanych czapkach, trzymali nieruchomo baty. Pan Włodzimierz ruszył pieszo, a „przeklęty policyant“ znalazł się obok niego. Nie mówił nic. Uszedłszy cztery kroki, pan Włodzimierz już był wściekły i niespokojny. Nie mogło tak trwać dłużej.
— Zgniłe powietrze — mruknął gniewnie.
— Łagodne — odrzekł najspokojniej dyrektor.
Milczał przez chwilę.
— Dostał się w nasze ręce człowiek, noszący nazwisko Verloka — oznajmił od niechcenia dyrektor.
Pan Włodzimierz nie potknął się, nie cofnął w tył, nie przyspieszył kroku. Ale jednak nie mógł się powstrzymać i zawołał:
— Co?!
Dyrektor nie powtórzył swoich słów. Tylko mówił dalej tym samym tonem:
— Pan go zna.
Pan Włodzimierz stanął i rzekł gardłowym głosem.
— Na jakiej zasadzie pan to mówi?
— Nie ja mówię. Verlok to mówi.
— Jakiś kłamca z pod ciemnej gwiazdy — odparł pan Włodzimierz.
Ale w głębi duszy czuł się olśniony bystrością angielskiej policyi. Tak prędko zmienił zdanie w tym względzie, że przez chwilę zrobiło mu się niedobrze. Rzucił cygaro i ruszył dalej.
— Co mi się podoba najwięcej w tej sprawie — mówił dalej powoli dyrektor — to, że mi daje podstawę do zarządzeń, które uważałem za konieczne: usunięcia z kraju politycznych szpiegów, agentów i wszystkich tego rodzaju... łotrów. Mojem zdaniem to ludzie dyabelnie szkodliwi i żywioł niebezpieczny. Ale nie możemy ścigać ich osobiście. Musimy tylko obmierzić ich usługi tym, którzy ich używają. Dochodzi to poprostu do nieprzyzwoitości. I przytem stanowi to dla nas... niebezpieczeństwo...
Pan Włodzimierz znowu przystanął.
— Co pan ma na myśli?
— Sprawa Verloka ujawni przed publicznością i niebezpieczeństwo i nieprzyzwoitość...
— Nikt nie uwierzy temu, co powie taki człowiek — zawyrokował pogardliwie pan Włodzimierz.
— Obfitość i dokładność szczegółów przekonają jednak szerokie masy publiczności — dowodził łagodnie dyrektor.
— Więc pan naprawdę o tem myśli?
— Dostaliśmy w ręce człowieka. Nie mamy innej drogi.
— Będzie to tylko zachętą i podsyceniem kłamstw tych rewolucyjnych łotrów — oburzył się pan Włodzimierz. — Dlaczego chce pan wywołać ten skandal? Ze względów moralności? Czy co?
Niepokój jego był widoczny. Dyrektor wyprowadził wniosek, że w zeznaniach pana Verloka musi być nieco prawdy i rzekł obojętnie:
— Jest tu i cel praktyczny. Dosyć mamy roboty z pilnowaniem swojskich okazów. Nie możesz pan zaprzeczyć, że nie bez skutku... Ale nie możemy sprowadzać sobie kłopotów z innymi oszustami, kimbądź oni są... W każdym razie obce rządy nie mogą uskarżać się na niedołęztwo naszej policyi. W tym wypadku zachodziła trudność wykrycia, bo przestępstwo było symulowane. Mimo to, w niecałe dwadzieścia godzin ustaliliśmy osobistość człowieka rozerwanego literalnie na strzępy, wykryliśmy organizatora zamachu i znaleźliśmy ślad podżegacza. I bylibyśmy poszli dalej; tylko musieliśmy zatrzymać się na granicy obcego terytoryum.
— Więc ten zamach został ułożony zagranicą? — spytał żywo pan Włodzimierz. — Przyznajesz to pan, że zagranicą?
— W teoryi tylko, na obcem terytoryum pod przenośnią — objaśnił dyrektor, czyniąc aluzyę do eksterytoryalności ambasad, uważanych za cząstkę państwa, które przedstawiają. — Ale to szczegół pomniejszej wagi. Wspomniałem panu o tej sprawie dlatego, że to pański rząd najwięcej sarka na naszą policyę. Przekonał się pan, że nie jest ona jednak taka licha. Chciałem się przed panem pochwalić naszem powodzeniem.
— Niezmiernie za to obowiązany — mruknął przez zęby pan Włodzimierz.
— Możemy każdej chwili schwytać każdego anarchistę — objaśniał dyrektor. — Teraz, potrzeba nam tylko pozbyć się prowokatorów, a niebezpieczeństwo zniknie.
Pan Włodzimierz skinął na nadjeżdżającą dorożkę.
— Nie idziesz pan tam? — zapytał dyrektor, spoglądając na wspaniały ganek, z którego przedsionka padały strugi światła, przez oszklone drzwi na chodnik.
Ale pan Włodzimierz wsiadł z osłupiałem wejrzeniem do dorożki i odjechał, nie wyrzekłszy ani słowa. Dyrektor także nie wszedł do wspaniałego gmachu klubu Podróżników. Tylko przeleciało mu przez myśl, że pan Włodzimierz, honorowy członek klubu, nie często będzie tam widywany w przyszłości. Spojrzał na zegarek. Było pół do jedenastej. Wieczór miał bardzo urozmaicony.


XI.

Po wyjściu inspektora Heata, pan Verlok zaczął chodzić po pokoju. Od czasu do czasu, przez otwarte drzwi spoglądał na żonę.
— Wie już wszystko — pomyślał ze współczuciem, ale i z pewnem zadowoleniem.
Dusza jego, choć brakowało jej wzniosłości, zdolna była jednak do tkliwych uczuć. Myśl o udzieleniu żonie strasznej wiadomości, przyprawiła go o gorączkę. Inspektor Heat uwolnił go od tego zadania. Teraz pozostawał mu jeszcze widok jej strapienia.
Pan Verlok nie miał nigdy zamiaru narażać Steviego na taką okropną śmierć. Stevie zabity stawał się ciężarem gorszym, niż Stevie żyjący. Pan Verlok liczył na powodzenie przedsięwzięcia, nie na podstawie inteligencyi chłopca, która czasami płatała osobliwe figle, lecz na podstawie jego ślepego posłuszeństwa i ślepego przywiązania, jakie mu chłopiec okazywał. Żywił nadzieję, że Stevie zdąży wyjść z obrębu obserwatoryum tak, jak mu polecił i skieruje się wskazaną drogą, na której spotka się ze szwagrem, czekającym w parku. Piętnaście minut wystarczyłoby największemu głupcowi na złożenie bomby i odejście. A profesor zaręczył za więcej, niż piętnaście minut. Ale Stevie potknął się w pięć minut po rozstaniu się ze szwagrem. Pan Verlok pod względem moralnym, został też poszarpany na strzępy. Przewidział wszystko — prócz tego jednego. Przewidywał, że Stevie straci głowę, że zabłądzi, że go będzie trzeba szukać, że go się znajdzie ostatecznie na stacyi policyjnej, lub w prowincyonalnym przytułku. Przewidywał nawet możność uwięzienia chłopca, ale się tego nie obawiał, bo miał wysokie mniemanie o jego prawości, a w czasie licznych przechadzek wpajał mu wytrwale pojęcie o konieczności milczenia. Podobny do starożytnego filozofa, przechadzając się po ulicach Londynu, burzył przekonanie, jakie miał Stevie co do policyi. A żaden filozof nie miał pilniejszego i więcej oddanego ucznia. Potulność i uwielbienie chłopca były tak uderzające, że zbudziły w panu Verloku coś nakształt uczucia dla niego. O tem, że żona przez ostrożność mogła wyszyć adres na kołnierzu paltota Steviego, nigdy nawet nie pomyślał. Niepodobna o wszystkiem myśleć... Więc to miała na myśli, upewniając, że nie potrzeba się troszczyć, gdyby Stevie zabłąkał się kiedy na przechadzce! Upewniła go, że chłopiec powróci. No i powrócił — jako mściciel! Miała dobre chęci. Tylko... czemu mu o tem nie powiedziała?
Pan Verlok wszedł za kontuar. Nie miał zamiaru dręczyć żony wymówkami. Uznał to wszystko za zrządzenie losu. Teraz już niema rady. Zaczął mówić:
— Nie miałem wcale zamiaru zgubić chłopca...
Pani Verlokowa zadrżała na głos męża. Nie odsłoniła twarzy. Zaufany agent nieboszczyka barona Stott-Wertenheima wpatrywał się w nią długo, ociężałem, uporczywem wejrzeniem. Czuł potrzebę rozmówienia się z żoną.
— To ten przeklęty Heat? prawda? Przeraził cię. Trzeba być zwierzęciem, żeby rzucić kobiecie w oczy taką nowinę... Byłem zupełnie chory na samą myśl, jak ci to powiedzieć... Ale przecież ty sama dobrze rozumiesz, że nie chciałem nic złego zrobić chłopcu...
Nowy dreszcz wstrąsnął Winifredą, raniąc boleśnie jego uczucia. Ale że ciągle zasłaniała twarz, pan Verlok uznał, że lepiej ją pozostawić samą. Wyszedł więc do pokoju za sklepem, gdzie gazowy płomień syczał i mruczał. Troskliwość pani Verlokowej zostawiła na stole zimną wołowinę z kuchennym nożem i widelcem i pół bochenka chleba na wieczerzę dla pana Verloka. Dopiero teraz to zobaczył, ukroiwszy kawał mięsa i chleba zaczął jeść.
Apetyt jego nie pochodził z gruboskórności. Ale pan Verlok tego dnia nie jadł wcale śniadania. Wyszedł z domu naczczo. Nie będąc energicznym człowiekiem, był tego rana w stanie nerwowego rozdrażnienia; czuł, że go coś dławi w gardle. Nie mógłby nic przełknąć. W domu Michelisa, jak w celi więźnia, nie było nic do jedzenia. Apostoł na urlopie żywił się trochą mleka i okruchami czerstwego chleba. A kiedy pan Verlok przybył, Michelis siedział już w pokoju na górze. Zatopiony w pracy, nie odpowiedział nawet, gdy zawołał z dołu:
— Zabieram chłopca do domu, na dzień albo na dwa dni...
Pan Verlok nie czekał na odpowiedź, lecz wyszedł natychmiast, a za nim posłuszny Stevie.
Teraz, kiedy już było po wszystkiem i losy jego z nieprzewidzianą szybkością wymknęły mu się z rąk, uczuł gwałtowną próżnię w żołądku. Krajał mięso i chleb i pożerał je stojąc przy stole, spoglądając co chwila na żonę. Jej ciągła nieruchomość mąciła mu spokój przy posiłku. Wrócił do sklepu i zbliżył się do niej. Ta rozpacz z zasłoniętą twarzą niepokoiła go! Przewidywał naturalnie, że będzie to dla niej wielką boleścią, ale sądził, iż zapanuje nad sobą! Potrzebował jej pomocy i zaufania, w tych nowych powikłaniach, które musiał już uczuć jako nieuniknione.
— Nic już na to nie można poradzić — wyrzekł z posępnem współczuciem. — Trzeba nam pomyśleć o jutrze, Winnie. Będziesz potrzebowała całej przytomności umysłu, kiedy mnie zabiorą.
Umilkł. Pani Verlokowa westchnęła spazmatycznie. Nie dodało mu to otuchy, bo nowe położenie wymagało wielkiego spokoju, stanowczości i innych warunków, nie licujących z rozpaczą. Pan Verlok był ludzki, szedł do domu gotów wyrozumieć i współczuć żałości żony. Ale nie rozumiał ani natury, ani rozciągłości jej uczucia dla brata. Uczuł do niej teraz urazę i doznał zawodu, a w jego tonie przebijała pewna szorstkość.
— Mogłabyś też spojrzeć na mnie — wyrzekł po chwili.
A wtedy z poza dłoni, zasłaniających twarz Winifredy, padła odpowiedź martwa, żałosna:
— Nie chcę patrzeć na ciebie do końca życia...
— Co! Co?
Pan Verlok nie miał głębokiego umysłu. Żywiąc błędne mniemanie, że wartość osobnika normuje się według jego zalet, nie rozumiał co był wart Stevie w oczach pani Verlokowej. A wszystko przez tego przeklętego Heata! Po co było tak przerażać kobietę? Ale dla jej własnego dobra nie można dłużej pozwolić na to...
— Posłuchaj! Nie możesz przecie siedzieć tak tu w sklepie — zaczął z udaną surowością, w której jednak było i rzeczywiste niezadowolenie. — Może kto nadejść lada chwila. Daj temu pokój! To mu już nie wróci życia — zakończył łagodniej, gotów przycisnąć ją do serca, w którem współczucie mieszało się ze zniecierpliwieniem. Panią Verlokową przebiegł znowu dreszcz, choć zdawałoby się, że nie rozumie całej okropności, zawartej w tych słowach. Pan Verlok wzruszył się. — Bądź rozsądna, Winnie. Cóżby to było, gdybyś mnie postradała?
Myślał, że na to coś odpowie. Ani drgnęła. Serce pana Verloka zaczęło bić gwałtownie z gniewu i niepokoju. Położył rękę na jej ramieniu.
— Nie bądź szaloną, Winnie...
Nie odpowiedziała. Niepodobna jednak rozmawiać z kobietą, której twarzy się nie widzi. Pan Verlok pochwycił żonę za ręce. Ale zdawało się, że są przyklejone do twarzy. Zachwiała się pod szarpnięciem męża i o mało nie spadła z krzesła. A potem zesztywniała, wyrwała się z jego rąk i wybiegła ze sklepu przez pokój do kuchni. Stało się to szybko. Ujrzał tylko przelotnie twarz żony.
Pan Verlok usiadł na opróżnionem krześle, a posępne zamyślenie przyćmiło jego oblicze. Nie mógł uniknąć uwięzienia. Nawet nie pragnął uniknąć. Więzienie było schronieniem równie bezpiecznem od zemsty, jak grób, z tą różnicą, że w więzieniu jest miejsce na nadzieję. Czekała go kara, potem uwolnienie i życie gdzieś daleko, to samo co sobie układał w razie nieudania się zamachu, a zamach nie udał się, choć w inny sposób, niż przewidywał. Powodzenie było tak blisko, że byłby wypłoszył panu Włodzimierzowi ochotę do okrutnych drwin, dając mu taki dowód dotykalny. Tak się przynajmniej zdawało panu Verlokowi. Wpływ jego w ambasadzie wzrósłby niesłychanie, gdyby — gdyby żonie nie była przyszła niefortunna myśl wyszycia adresu na paltocie brata. Nie wiedząc o tem, rozmyślał, że nic nie dorówna wiekuistemu milczeniu śmierci. I z tego punktu patrząc na rzeczy, uważał że rozniesienie na miazgę Steviego, zapewniało powodzenie całej sprawy. A tymczasem wszystko przepadło bez niczyjej właściwie winy. Maleńki drobiazg sprowadził katastrofę. Coś jak poślizgnięcie się na skórze od pomarańczy i złamanie nogi...
Pan Verlok westchnął. Nie miał urazy do żony. Rozmyślał, że w czasie jego uwięzienia, będzie musiała zajmować się sklepem. A pomnąc jak bardzo uczuje brak chłopca, zaniepokoił się. Jak ona zniesie tę samotność sama zupełnie w całym domu? A gdyby nie wytrzymała, co się stanie ze sklepem? Chociaż pan Verlok pogodził się już z tem, że przestanie być tajnym agentem, nie miał zamiaru narażać się na zupełną ruinę.
Żona, siedząca w kuchni sama i w milczeniu, budziła w nim trwogę. Gdyby choć matkę miała przy sobie. Ale ta głupia stara... Trzeba koniecznie rozmówić się z żoną... Zamknął drzwi sklepu od ulicy i zagasił gaz.
Zapewniwszy sobie w ten sposób samotność, poszedł do pokoju za sklepem i zajrzał do kuchni. Pani Verlokowa siedziała na tem miejscu, na którem zasiadał zwykle biedny Stevie do rysowania swoich nieskończonych kółek. Ręce trzymała złożone na stole, głowę oparła na rękach. Zwykła jej obojętność i brak ciekawości, ułatwiające zgodne pożycie, teraz w tej tragicznej chwili, stawały na przeszkodzie wyznaniom. Pan Verlok odczuwał boleśnie tę trudność. Chodził naokoło stołu, jak wielkie zwierzę po klatce.
Mijając drzwi, spoglądał na żonę. Nie lękał się jej. Wyobrażał sobie wciąż, że jest przez nią kochany. Ale nie przyzwyczaiła go do zwierzeń. Nie umiał opowiedzieć jej teraz tego, co sam odczuwał niejasno: że niekiedy okrutne przeznaczenie sprzysięga się na ludzi. Nie mógł jej opowiedzieć, że można być prześladowanym przez widmo człowieka o pełnej, wygolonej twarzy, dopóty, aż się zdobędzie na czyn szalony, żeby się uwolnić od prześladowcy...
Na myśl o pierwszym sekretarzu ambasady, pan Verlok stanął na progu i, zaciskając pięści, wyrzekł:
— Nie wiesz, z jakiem bydlęciem miałem do czynienia...
Obszedł znowu stół naokoło i znowu stanął na progu:
— Po tylu latach! Taki człowiek, jak ja! A przecież w tej grze narażałem głowę. Bo ty tego nie wiesz. Naturalnie. Po co miałem ci opowiadać, że każdej chwili przez te siedem lat naszego pożycia groziło mi pchnięcie sztyletem. Nie dręczyłbym tak nigdy kobiety, która mnie kocha. Nie potrzebowałaś tego wiedzieć.
Pan Verlok przeszedł się znowu po pokoju.
— Jadowita gadzina! — zawołał. — Wciągnąć mnie w taką awanturę! Takiego człowieka, jak ja! Wielu ludzi, najwyżej położonych na tym świecie, mnie zawdzięcza, że dotąd chodzi po świecie! Takiego człowieka dostałaś za męża, moja dzieweczko!
Pani Verlokowa wyprostowała się. Ale ręce trzymała ciągle wyciągnięte na stole. Pan Verlok wpatrywał się w jej plecy.
— W ciągu ostatnich lat jedenastu, nie było uplanowanego zamachu, w którym nie umaczałbym rąk, z narażaniem życia. Iluż to przeklętych rewolucyonistów wyprawiłem z bombami w kieszeni po to, żeby ich schwytano na granicy! Stary baron znał moją wartość. A tu nagle występuje taka świnia. Nie znająca się na niczem, dokuczliwa świnia!
Pan Verlok zeszedł po dwóch schodkach do kuchni, wziął kubek z szafy i poszedł do wodociągu.
— Stary baron nie popełniłby takiego złośliwego szaleństwa, żeby mnie sprowadzić do siebie u jedenastej rano... Jest tu paru takich, którzy, zobaczywszy mnie wychodzącego stamtąd, nie zawahaliby się rozstrzaskać mi głowy. I wystawiać na takie głupie niebezpieczeństwo człowieka takiego, jak ja!
Pan Verlok odkręcił kurek i wlał w siebie trzy kubki wody dla ugaszenia dziwnego ognia, który go trawił. Ten człowiek, niezdolny do pospolitej pracy, jakiej społeczeństwo potrzebuje od swoich skromniejszych członków, spełniał swoje tajemne obowiązki z niezmordowaną gorliwością. Był w nim pewien podkład uczciwości. Uczciwym był względem tych, którym służył i względem tych, dla których miał uczucie. Postawił kubek.
— Gdyby nie szło o ciebie, porwałbym tego bydlaka za gardło i wsadził mu głowę w kominek... Dałbym radę tej wygolonej, różowej gębie...
Wywnętrzając się poraz pierwszy przed żoną, wstrząsany tylu różnemi wyruszeniami, zapomniał o Steviem i jego losie. Zapomniał w tej chwili o jego mglistem istnieniu. I dlatego, gdy spojrzał na żonę, zadziwił go wyraz jej oczu. Zdawało się, że patrzy ona uporczywie, na coś za plecami pana Verloka. Zrobiło to na nim tak silne wrażenie, że obejrzał się za siebie. Ale nie było tam nic, oprócz bielonej ściany.
— A nie spieszyłby się z wołaniem policyi — mówił dalej pan Verlok. — Nie śmiałby. A wiesz dlaczego?
— Nie wiem — odpowiedziała żona głosem bezdźwięcznym, nie patrząc na niego. — O czem mówiłeś?
Pana Verloka ogarnęło głębokie zniechęcenie. Przeżył dzień pełen, wrażeń i nerwy jego były do najwyższego stopnia rozstrojone. Po całym miesiącu szalonego niepokoju, zakończonego nieprzewidzianą katastrofą, miotany burzą umysł pana Verloka, łaknął spokoju. Karyera jego, jako tajnego, agenta, skończyła się: ale może przynajmniej zdoła dziś przespać noc spokojnie. Spojrzawszy na żonę, zwątpił o tem. Zdobył się na perswazye.
— Uspokój się, moja dzieweczko — wyrzekł ze współczuciem — co się stało, już się nie odstanie...
Pani Verlokowa wzdrygnęła się, choć blada jej twarz pozostała nieruchoma. Mąż zaś, patrząc na nią, przemawiał z powagą.
— Połóż się. Potrzebujesz się dobrze wypłakać...
Gdyby Stevie umarł był w swem łóżku, pod okiem i w objęciach zrozpaczonej siostry, ból jej znalazłby zapewne ulgę w gorzkich i czystych łzach. Ale opłakane okoliczności śmierci chłopca, które w oczach pana Verloka przedstawiały szczegół mniejszej wagi, jako cząstka wielkiej katastrofy, zatamowały źródło łez pani Verlokowej. Serce zmrożone jak bryła lodu, przejmowało ją wewnętrznym dreszczem i nadawało twarzy martwą nieruchomość. Charakter jej, mimo filozoficznej obojętności, był w gruncie gwałtowny i skłonny do macierzyńskich uczuć. I teraz, milcząc — rozpamiętywała swe życie, wywoływała obrazy, włączone z nieszczęśliwą egzystencyą Steviego od lat najmłodszych. Widziała siebie, układającą do snu braciszka, przy świetle jedynej świecy, na najwyższem piętrze domu, którego parter roztaczał blaski jarzącego światła i wspaniałych szyb sklepowych, jak w zaczarowanym pałacu. Przypominała sobie, jak czesała włosy chłopczyny, jak ubierała go w fartuszek, ona — sama mała dziewczynka w fartuszku i jak pocieszała te drobną, prześladowaną istotkę, choć sama była niewiele od niej większa, lecz mniej prześladowana. I przemknęły jej wspomnienia odwróconych ciosów — (które nieraz spadały na jej własną główkę); i drzwi konwulsyjnie, choć na krótko, przytrzymywanych, przed rozłoszczonym człowiekiem; i szczypców kominkowych rzuconych raz, (niedaleko padły) co uciszyło na chwilę nawałnicę, niemem zadziwieniem, zanim padł piorun... A wszystko odegrywało się przy towarzyszeniu klątw człowieka, zranionego w swej dumie ojcowskiej tem, że spadła nań klątwa „syna, zaślinionego idyoty i córki dyablicy!“ Jej to nadano tę nazwę, przed dawnemi laty...
Teraz odezwały się te słowa w jej pamięci — a potem smętny cień umeblowanych pokojów na placu Belgrawii osunął się na jej barki. Przygnębiające wspomnienie niezliczonych tac ze śniadaniem, roznoszonych w górę i na dół, po schodach bez końca i nieustannego trudu zamiatania, okurzania, mycia, od suteren do strychu; kiedy niedołężna matka, suwając opuchniętemi nogami, gotowała w ponurej kuchni, a biedny Stevie — nieświadomy cel całej tej nużącej pracy — czyścił buty lokatorów nad zlewem kuchennym.
Lecz nagle, od tego obrazu wionęło na nią upalne powietrze londyńskiego lata i ukazała się postać młodego człowieka, w odświętnym garniturze, w słomianym kapeluszu na ciemnych włosach, z drewnianą fajeczką w ustach. Serdeczny i wesoły, był on ponętnym towarzyszem podróży po szumiącej fali żywota; ale łódkę miał małą. Było w niej miejsce dla dziewczęcia — pomocnicy przy wiosłowaniu — ale nie dla podróżnych. Pozwolono mu więc odpłynąć samotnie, od progu domu na placu Belgrawii, a Winnie odwróciła pełne łez oczy. Nie był lokatorem. Lokatorem był pan Verlok — ociężały, wysypiający się długo rankiem, żartobliwy, patrzący na nią z pod kołdry z wyraźnem zajęciem, zaopatrzony zawsze w pieniądze. W leniwie płynącej rzece jego żywota nic nie szumiało, nic nie połyskiwało. Płynęła ona podziemnem korytem, przez nieznane miejsca. Ale łódź miał obszerną i z milczącą wspaniałomyślnością, zgodził się zabrać do niej podróżnych...
Pani Verlokowa rozpamiętywała siedm lat zapewnionego bytu dla brata, za co sumiennie płaciła ze swej strony i siedm lat spokoju domowego, przeradzającego się w zaufanie, w uczucie spokojne i głębokie, jak stojąca woda w sadzawce, której powierzchnia drgnęła czasem przelotnie, gdy przechodził mimo towarzysz Ossipon, barczysty anarchista, z bezwstydnie wyzywającem spojrzeniem, którego wyrazistość musiała zrozumieć każda kobieta.
A teraz stanął przed oczyma pani Verlokowej obraz, widziany przed dwoma zaledwie tygodniami. Obraz męża i biednego Stevie, idących obok siebie. Ostatnia scena egzystencyi, stworzonej przez nią: życia bez wdzięku i uroku, bez piękna i bogactwa, ale pewnego i spokojnego. I ten obraz tak wyraźnie przedstawił się jej oczom, że wyrwał jej ze zbielałych ust, bolesny i cichy szept:
— Możnaby ich wziąć za ojca i syna...
Pan Verlok zaczął znowu złowrogą swą przechadzkę.
— Ci panowie z ambasady! — warknął, — wyszczerzając zęby, jak wilk. Nauczę ich, co to jest wyrzucić na śmietnik takiego człowieka, jak ja! Mam panie język. Wszyscy się dowiedzą com robił dla nich. Nie boję się. Nie dbam już o nic! Niech wszystko wyjdzie na jaw... Nic na świecie mnie teraz nie powstrzyma — zakończył, wpatrując się w żonę.
Nie przemówiła — i pan Verlok doznał znowu zawodu. Spodziewał się, że żona coś powie. A ona siedziała wciąż nieruchoma, jak posąg. Pan Verlok przypuszczał, że żona go zrozumiała, ale wolał by to usłyszeć od niej w tej chwili. Byłoby to dla niego pewną pociechą.
Lecz pani Verlokowa nie mogła przemówić; nie panowała wcale nad swym głosem. Mogła tylko krzyczeć lub milczeć — i bezwiednie wybrała milczenie. I myślała, nie patrząc na męża:
— Ten człowiek zabrał chłopca poto, żeby go zamordować... Zabrał go z domu i wyprowadził na śmierć... Zabrał mi chłopca i zamordował go!...
Udręczała ją ta myśl, doprowadzająca do szaleństwa. Czuła ją w swych żyłach, w kościach, w głowie. Winnie, według biblijnego zwyczaju, siedziała z zasłoniętą twarzą i szatami w nieładzie, a w głowie jej rozlegały się jęki i płacze. Ale zęby miała zaciśnięte, a oczy bez łez paliła wściekłość, bo nie była ona istotą uległą. Brata kochała miłością wojowniczą i walczyła w jego obronie. Strata jego miała gorycz porażki i szał zdradzonej miłości. I nie śmierć jej wydarła Steviego; wydarł go jej pan Verlok! Zabrał go z domu — wyszedł z nim — a ona patrzyła na to, nie broniąc. Pozwoliła mu odejść — szalona. — A potem, kiedy już zamordował chłopca — powrócił do domu, do żony...
Pani Verlokowa mruknęła przez zaciśnięte zęby:
— A ja myślałam, że ma katar...
Pan Verlok usłyszał.
— Nie! — odrzekł posępnie. — Byłem tylko wzburzony. Wzburzony, bo myślałem o tobie...
Żona zwróciła zwolna głowę w jego stronę i, oderwawszy wzrok od ściany, spojrzała na męża. Stał, trzymając przy ustach końce palców, wpatrzony w ziemię.
— Nic już nie pomoże — szepnął, opuszczając rękę. — Staraj się uspokoić. Potrzeba ci będzie przytomności umysłu. To ty naprowadziłaś policyę na ślad... Nie mogłaś przewidzieć...
— Nie mogłam przewidzieć... — powtórzyła martwo pani Verlokowa.
— Nie winię cię o to. Raz dostawszy się pod klucz, będę już bezpiecznie mógł mówić. Rozumiesz mnie. Musisz być przygotowana na dwa lata rozłączenia ze mną. Łatwiej to przyjdzie tobie, niż mnie. Będziesz miała zajęcie, a ja... Uważaj Winnie! Przez te dwa lata musisz utrzymać ten sklep. Jesteś z tem dostatecznie obznajmiona. Głowę masz dobrą. A ja ci dam znać, kiedy nadejdzie pora sprzedania. Ale musisz być bardzo ostrożna. Towarzysze będą mieli oko na ciebie. Nikt nie powinien wiedzieć co zamierzasz! Nie życzę sobie mieć roztrzaskaną głowę lub dostać sztyletem w plecy nazajutrz po wyjściu z więzienia.
Tak mówił pan Verlok, rozmyślając przezornie o przyszłości. Stanowisko jego przepadło. Był spokojny. Nie przesadzając niebezpieczeństwa starał się wpoić w żonę jasne pojęcie o ich położeniu. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Zanadto cię kocham — powiedział, śmiejąc się nerwowo.
Blady rumieniec pokrył twarz Winifredy. Skończywszy z widmami przeszłości, nietylko usłyszała, ale i zrozumiała słowa wyrzeczone przez męża. Ale w jej głowie kłębiła się uporczywie myśl, że ten człowiek, z którym przeżyła bez wstrętu siedm lat, „zabrał biednego chłopca poto, żeby go zamordować“. Ten człowiek — do którego przywykła — ten człowiek — któremu ufała — zabrał z domu chłopca i wyprowadził go na śmierć!
Siedziała nieruchoma, przed nią przesuwała się postać męża, jak zwykle w kapeluszu i paltocie, a jego stopy deptały jej po mózgu, zadając ból fizyczny. Rozszerzone jej źrenice ścigały chodzącego, ponuro i bacznie. Pan Verlok snuł dalej swe plany. Wierzył, że uda mu się uniknąć zemsty rozżartych rewolucyonistów. Wiedział, o ilu niegodziwościach i o ilu zasługach ludzie umieją zapomnieć przez dwa lata — przez dwa długie lata! Chciał dodać odwagi biednej kobiecie. Po uwolnieniu znikną razem, bez śladu. Potrafi to wykonać...
Ale ten ton ufności zwrócił uwagę pani Verlokowej, która nie zważała na słowa. Co dla niej teraz znaczyły słowa? Czarne jej oczy goniły za człowiekiem, który opowiadał jej, że ujdzie kary — ten człowiek, który zaprowadził na śmierć biednego Stevie!
Pan Verlok opowiadał łagodnie, że czekają ich jeszcze lata spokoju: żyć będą cicho i w ukryciu. Zdaleka od Anglii, naturalnie. Nie można było wymiarkować czy miał na myśli Hiszpanię — czy Południową Amerykę...
Ostatnie wyrazy zrobiły wrażenie na Winifredzie. Ten człowiek mówił o wyjeździe: siłą nawyknienia nasunęło się jej pytanie:
— A co będzie ze Steviem?
Ale wnet opamiętała się. Nie idzie już o niego... Biedny chłopiec, porwany został z domu i zamordowany... Nie żyje...
I nagle zrozumiała, że nie ma potrzeby siedzieć tu w kuchni, w tym domu, z tym człowiekiem — kiedy Stevie już nie żyje... I zerwała się, jakby podrzucona sprężyną. Pan Verlok przyglądał się jej troskliwie.
— Zaczynasz przychodzić do siebie — wyrzekł z niepokojem.
Cóś dziwnego w jej czarnych oczach zmieszało go. A w tej właśnie chwili pani Verlokowa uczuła się wyzwoloną z wszelkich ziemskich więzów. Odzyskała wolność. Nic jej już nie łączyło z tym człowiekiem. Pan Verlok byłby zgorszony, gdyby mógł przeniknąć jej myśli. Ale dalekim był od tego. Postarzał się, utył, ociężał, ale zawsze żywił przekonanie, że może być — i że jest kochany dla swoich powabów. Zobaczywszy, że żona wychodzi z kuchni, doznał zawodu.
— Gdzie idziesz? — zawołał trochę cierpko. Na górę?
Pani Verlokowa już na progu — odwróciła się na wołanie. Bezwiedny popęd, zrodzony z obawy przed dotknięciem tego człowieka, skłonił ją do lekkiego skinienia głową i poruszenia warg, które zaślepienie mężowskie pana Verloka uznało za uśmiech.
— Dobrze robisz — powiedział szorstko. — Potrzeba ci spokoju i wypoczynku. Idź! Ja tam niedługo przyjdę...
Pani Verlokowa spełniła rozkaz machinalnie. Mąż patrzył za nią. Znikła na schodach. Sprawiło mu to pewien zawód. Byłby wolał, gdyby mu się rzuciła w objęcia. Ale zdobył się na pobłażliwość. Winnie była zawsze milcząca i w sobie zamknięta, a pan Verlok też zwykle nie szafował czułościami i słowami. Ale dziś nie był zwyczajny wieczór. To była chwila taka, w jakiej człowiek potrzebuje pociechy i pokrzepienia czyjemś współczuciem i przywiązaniem. Westchnął i zagasił gaz w kuchni. Miał szczere współczucie dla żony i niemal łzy w oczach, gdy, stojąc w pokoju za sklepem, rozmyślał o samotności, jaka jej zagraża. I z tego jeszcze względu żałował bardzo, że Stevie opuścił ten niemiły świat. Pomyślał z żalem o jego zgonie. Żeby tylko ten chłopiec nie był tak głupio wysadził się w powietrze!
Nienasycony głód, jaki często objawia się po wysiłku przebytych niebezpieczeństw, dał się znowu uczuć panu Verlokowi. Spojrzał na kawał wołowiny leżącej na stole, niby pogrzebowa stypa biednego Stevie i zabrał się do jedzenia. Jadł chciwie, bez umiarkowania, krając grube plastry mięsa ostrym nożem kuchennym, i połykał je bez chleba. W trakcie tego posiłku zwrócił uwagę na to, że nie słyszy kroków żony w sypialnym pokoju. Myśl, że może ją zastać siedzącą na łóżku wśród ciemności, nietylko odjęła mu apetyt, ale i chęć pójścia na górę. Położywszy nóż, zaczął uważnie nadsłuchiwać.
Usłyszał wreszcie jakiś ruch. Winnie przeszła przez pokój i otworzyła okno. Po chwili zamknęła je zwolna, a potem postąpiła parę kroków i usiadła. Pan Verlok usłyszał, że obuwa się na ulicę. Wzruszył lekko ramionami i odszedłszy od stołu stanął przed ogniem plecami obrócony do niego, z głową na bok przechyloną, ogryzając znowu końce paznogci. Nadsłuchiwał jej ruchów. Chodziła po pokoju, zatrzymując się to przed szafą, to przed komodą. Ciężar niesłychanego znużenia, plan całego dnia pełnego wstrząśnień i niespodzianek unicestwił zupełnie energię pana Verloka.
Nie podniósł oczu, dopóki nie usłyszał, że żona schodzi ze schodów.
Pani Verlokowa otworzyła okno, i chciała zawołać: „Ratujcie! Morderca!“ albo też rzucić się przez nie. Bo nie wiedziała co robić, ze swoją odzyskaną wolnością. Ulica, ciemna i pusta od końca do końca, zdawała się trzymać stronę tego człowieka, tak pewnego bezkarności. Winnie zalękła się, że nikt nie przyjdzie, choćby zawołała. A instynkt samozachowawczy powstrzymał ją od rzucenia się w tę ciemną, błotnistą przepaść. Zamknęła okno i ubrała się, chcąc wyjść na ulicę inną drogą. Ubrała się zupełnie i nawet zawiązała woalkę na kapeluszu. Gdy zeszła do oświetlonego pokoju za sklepem, pan Verlok zauważył nawet ręczny woreczek, zawieszony na jej lewej ręce... Naturalnie, chce uciec do matki.
Pomyślał, że kobiety są nieznośne. Ale wspaniałomyślnie powstrzymał się od gorzkiego uśmiechu, lub lekceważącego gestu. Spojrzał tylko na drewniany zegar na ścianie i rzekł z wymuszonym spokojem:
— Dwadzieścia pięć minut po ósmej. Winnie. Niema sensu jechać tak późno. Nie zdążyłabyś już dziś powrócić.
Pani Verlokowa zatrzymała się. A on dodał ociężale:
— Matka pójdzie spać, zanim przyjedziesz. Z taką nowiną niema się co spieszyć...
Ale pani Verlokowa nie myślała bynajmniej jechać do matki. Wzdrygnęła się na samo to przypuszczenie, a potrąciwszy o krzesło usiadła; poprostu chciała uciec z tego domu.
— Choćbym miała do śmierci chodzić po ulicach... — myślała.
W kapeluszu i woalce miała minę osoby, przybyłej chwilowo w odwiedziny. Jej uległość i spokój wprowadziły w błąd męża, a widok ubranej do wyjścia postaci drażnił go.
— Pozwól sobie powiedzieć, Winnie — zaczął surowo że powinnaś być tutaj, zanim policya przyjdzie po mnie. Nie potępiam cię — ale to przecie twoje dzieło. Zdejm lepiej ten przeklęty kapelusz. Nie pozwolę ci wyjść moja stara! — zakończył łagodniej.
Pani Verlokowa przyjęła rozkaz ponuro i opornie. Ten człowiek, który zabrał chłopca z domu, i powiódł na śmierć — teraz zabraniał jej wyjść... Naturalnie. Teraz — gdy zamordował Steviego — nie pozwoli jej wyjść nigdy. Będzie chciał zatrzymać ją tu na zawsze. Mogłaby wymknąć się, otworzyć drzwi, uciec. Ale dogoniłby ją, pochwycił w pół i przywlókł napowrót do domu. Jej zmącony umysł pracował usilnie. Mogłaby tego człowieka drapać, kopać, kąsać — ugodzić nożem, ale do ugodzenia potrzeba noża. I siedziała tak we własnym domu, ubrana w kapelusz, zawoalowana, jak zamaskowany i tajemniczy gość, przybyły w zagadkowych zamiarach.
Wspaniałomyślność pana Verloka miała też granice. Żona doprowadziła go w końcu do rozpaczy.
— Czy nie możesz mi odpowiedzieć? Masz doskonały sposób doprowadzenia człowieka do wściekłości. O, znam ja te twoje głuchonieme figle! Widziałem je już nieraz. Ale teraz nie pora na to... Zdejm to zaraz. Człowiek nie wie, czy mówi do żywej kobiety, czy do umarłej? Wyciągnął rękę i zerwał jej woalkę, odsłaniając spokojną, martwą twarz, o którą jego nerwowe rozdrażnienie rozbiło się, jak szklana bańka rzucona na skałę.
— Tak będzie lepiej — wyrzekł, chcąc pokryć swoje uniesienie, i powrócił do kominka.
Nie przyszło mu wcale do głowy, że żona może go opuścić. Zawstydził się trochę, bo ją kochał i był wyrozumiały. Co więcej mógł zrobić? Powiedział już wszystko. Uniósł się znowu...
— Na miłość Boską! Wiedz o tem, żem szukał na prawo i lewo. Narażałem się, szukając takiego, ktoby się podjął tej przeklętej roboty. I mówię ci, że nie znalazłem nikogo, dość szalonego, lub... głodnego. Za cóż mnie bierzesz? Za mordercę? Chłopiec zginął. Czy myślisz, że chciałem go wysadzić w powietrze? Zginął. Skończyły się jego troski. A nasze dopiero się zaczynają, dlatego właśnie, że on zginął. Nie winię cię. Ale zechciejże zrozumieć, że to był poprostu przypadek, taki sam przypadek, jakby go przejechał omnibus przy przechodzeniu na drugą stronę ulicy...
Cierpliwość jego wyczerpała się, bo był człowiekiem — nie potworem, za jakiego uważała go żona. Umilkł i chrapnął, a wąsy jego najeżyły się, odsłaniając białe zęby, co mu nadało wyraz zadumanego zwierzęcia, z małą głową, posępniejszego od foki.
A to, co się stało, stało się zarówno z twojej, jak mojej winy. Tak! Możesz na mnie patrzeć ile ci się spodoba. Zabij mnie, jeżeli choć na chwilę pomyślałem użyć chłopca do tej roboty! Ty mi go narzucałaś wtedy, kiedy zachodziłem w głowę, jak ratować nas wszystkich z niebezpieczeństwa. Co za dyabeł cię skusił?.. Możnaby myśleć, żeś to robiła umyślnie. I nic teraz nie pomoże twoje wpatrywanie się we mnie i twoje głuchonieme miny...
Chrapliwy, przyciszony głos umilkł. Pani Verlokowa nie odpowiedziała. A w obec jej milczenia, mąż zawstydził się znowu. Ale, jak często zdarza się ludziom spokojnym, zawstydziwszy się, wysunął nowy zarzut:
— Masz dyabelski sposób milczenia — zaczął, nie podnosząc głosu. — Można od tego oszaleć. Twoje szczęście, że nie unoszę się tak łatwo, jak inni, choć muszę patrzeć na twoje głuchonieme sposoby. Bo jestem do ciebie przywiązany, ale nie pozwalaj sobie zanadto, nie pora na to. Musimy teraz myśleć, co dalej robić. Nie pozwolę ci wyjść dziś wieczorem i lecieć cwałem do matki z jakiemiś głupiemi wieściami o mnie. Nie pozwolę na to! Nie łudź się: jeżeli uważasz, że zabiłem chłopca, to i ty zabiłaś go razem zemną.
Tak wyraźne uczucia i tak szczere słowa nie były nigdy dotąd wygłoszone w tym domu, utrzymywanym z zapłaty za tajemniczą robotę i za sprzedaż zagadkowych towarów. Pan Verlok wyrzekł je, bo czuł, że go skrzywdzono. Żona wysłuchała go spokojnie i powstała z krzesła, jak gość, który się żegna. Zwróciła się ku mężowi z wyciągniętą ręką, jakby do milczącego pożegnania. Woalka, zwieszająca się jednym końcem z kapelusza, raziła przy jej wymuszonych ruchach. Ale gdy pani Verlokowa doszła do kominka, nie zastała tam już męża. Nie podnosząc oczu, poszedł położyć się na sofie. Był zmęczony, dotknięty w najsłabszą stronę. Jeżeli żona zechce dalej dąsać się w tem strasznem milczeniu... A była mistrzynią w tej domowej sztuce. Pan Verlok rzucił się ciężko na sofę, nie uważając, swoim zwyczajem, na kapelusz, który przyzwyczajony sam myśleć o swym losie, potoczył się dla bezpieczeństwa pod stół.
Pan Verlok był zmęczony. Reszta jego nerwowej siły wyczerpała się w ciągu tego dnia, pełnego zdumiewających niepowodzeń. Człowiek nie jest z kamienia. Niech dyabli porwą wszystko! Wyciągnął się wygodnie w paltocie. Jedna poła paltota zwieszała się na ziemię. Leżał na wznak. Ale pożądał dokładniejszego wypoczynku, pragnął snu, paru godzin rozkosznego zapomnienia. Przyjdzie i na to czas. A teraz odpoczywał. I myślał:
— Chciałbym, żeby dała temu pokój. To może doprowadzić do rozpaczy...
Pani Verlokowa, zamiast skierować się do drzwi, stała oparta plecami o gzems kominka. Dziki wyraz twarzy nadawała jej spadająca na policzek woalka i nieruchomość czarnych oczu, chłonących światło, bez śladu blasku.
Na sofie pan Verlok wyciągał się rozkosznie i wyrzekł z głębi serca, przytłumionym głosem:
— Bodajbym nigdy nie był widział Greenwich i wszystkiego, co do niego należy...
Słowa te, wyrzeczone stłumionym głosem, obiły się o skamieniałą głowę pani Verlokowej. Rzecz nie do uwierzenia — ale oczy jej zrobiły się jeszcze większe. Słowa męża obudziły w niej wspomnienie. Greenwich! Tam chłopiec znalazł śmierć. W parku, połamane gałęzie, poszarpane liście, żwir, strzępy ciała, pomiażdżone kości — wylatujące w górę jak fajerwerk... Przypomniała sobie teraz to, co usłyszała i stworzyła w myśli z przerażającą dokładnością. Musieli zgarniać łopatą... Wstrząsana dreszczem, ujrzała przed sobą ten stos trupich odpadków, zgarnianych z ziemi... Zamknęła z rozpaczą oczy, przed któremi zjawiła się oderwana głowa Steviego, zawieszona w próżni, zanim rozpłynęła się powoli, jak ostatnia gwiazda fajerwerkowego przedstawienia. Pani Verlokowa otworzyła oczy.
Twarz jej już nie była skamieniała. Zmieniły się rysy i spojrzenie; nabrały odmiennego, dziwnego wyrazu. Pani Verlokowa już nie miała żadnych wątpliwości, oprzytomniała, odzyskała wolę. Ale pan Verlok nie widział tego wszystkiego. Leżał, wypoczywając po nadmiernem zmęczeniu. Nie chciał w tej chwili myśleć o żadnych kłopotach — a tem bardziej o zatargach z żoną. Milczenie jej uważał za objaw pomyślny. Teraz była chwila odpowiednia do zawarcia zgody. Dość długo już to trwało. Przerwał milczenie, wołając ją półgłosem:
— Winnie!
— Jestem! — odrzekła posłusznie.
Odzyskała przytomność, odzyskała władzę nad głosem: uczuła się wolną, niezależną. Umowa skończona... I dlatego odpowiedziała z taką gotowością. Nie chciała, ażeby mąż powstał z sofy. Udało się jej to. Nie poruszył się nawet, ociągała się przez chwilę. Twarz jej była pogodna. Głowę i ramiona pana Verloka zasłaniała wysoka poręcz sofy. Winnie patrzyła na jego nogi...
Stała tak tajemniczo spokojna, otrzeźwiona, dopóki pan Verlok nie zawołał rozkazująco, usuwając się trochę, żeby dla niej zrobić miejsce na brzegu sofy:
— Chodź do mnie!
Powiedział to tonem, który możnaby uważać za szorstki, lecz pani Verlokowa znała ten ton, bo tak przemawiał do niej zawsze w chwilach zalotów...
Poszła na wezwanie, jak gdyby była jeszcze uległą żoną, związaną z tym człowiekiem nierozerwalnymi węzłami. Mijając stół, prawą ręką musnęła zlekka jego krawędzi — a gdy się zwróciła do sofy, kuchenny nóż znikł ze stołu... Pan Verlok usłyszał skrzypnięcie podłogi. Czekał. Pani Verlokowa szła. Ale za każdym krokiem rosło jej podobieństwo do brata, jak gdyby bezdomna dusza Steviego znalazła schronienie w łonie jego siostry, opiekunki i obronicielki. To samo opadnięcie dolnej szczęki — nawet taka sama, lekka rozbieżność źrenic... Ale pan Verlok tego nie widział. Leżał na grzbiecie i wpatrywał się w sufit. Zobaczył dopiero na suficie i na ścianie, poruszający się cień ręki z nożem kuchennym w zaciśniętej dłoni. Cień zamigotał w górę i na dół. Miał czas rozeznać rękę i oręż...
Miał czas zrozumieć w całej pełni złowróżbne zjawisko i odczuć posmak śmierci, chwytającej go za gardło. Żona jego straciła zmysły — chce go zamordować!... Miał czas pomyśleć o obronie, o ucieczce za ciężki stół, gdzie krzesłem mógł powalić na ziemię morderczynią...
Ale zabrakło mu czasu do poruszenia ręką lub nogą. Nóż utkwił w jego sercu. I ugodził trafnie. W ten cios pani Verlokowa włożyła dziedzictwo odległych, nieznanych przodków — dzikość epoki jaskiniowej i niezrównoważoną nerwową wściekłość epoki alkoholików. Pan Verlok, tajny agent ambasady, osunął się na bok pod gwałtownością zadanego ciosu i skonał, nie drgnąwszy, nie dokończywszy wyrazów: „Co ro...“ wyszeptanych jako protest.
Pani Verlokowa wypuściła z ręki rękojeść noża i zdumiewające jej podobieństwo do brata znikło. Odetchnęła głęboko, pierwszy raz od tej chwili, gdy inspektor Heat podał jej oderwany od paltota Steviego szczątek sukna z wypisanym adresem. Oparła się na złożonych rękach o poręcz sofy. Wybrała tę wygodną postawę nie dla czuwania przy ciele pana Verloka, lub wpatrywania się w coś, lecz dla tego, że cały pokój wirował w koło niej tak, jakby stał na morskich falach, w czasie burzy. Winnie była oszołomiona, lecz spokojna. Odzyskała wolność zupełną: nie pragnęła nic i nic już nie miała do czynienia odkąd Stevie przestał potrzebować jej opieki. Nie myślała nic. Stała nieruchoma. Tak samo nieruchoma była śmiertelna powłoka pana Verloka na sofie. Gdyby nie to, że pani Verlokowa oddychała, nie byłoby między tem dwojgiem żadnej różnicy. Panowało to samo zgodne milczenie, które stanowiło podstawę ich cnotliwego pożycia. Bo było ono rzeczywiście uczciwe i pokrywało uczciwymi pozorami wątpliwości, jakie mogłyby powstać z tajnego rzemiosła męża i handlu podejrzanymi towarami.
Pani Verlokowa zwolna podniosła głowę i spojrzała na zegar. Dopiero teraz usłyszała jego tykotanie. Zwykle chodził cicho: dlaczego więc w tej chwili odzywał się tak głośno? Brakowało dziesięciu minut do dziesiątej... Ale spostrzegła, że odgłos nie pochodzi z zegara. Posępnemi oczyma przesunęła po ścianach, nadsłuchując, skąd ten odgłos? — Tik. Tik. Tik...
Po chwili pani Verlokowa spojrzała swobodnie na ciało męża. Postawa jego była tak naturalna i spokojna, że mogła patrzyć na niego bez zakłopotania. Pan Verlok wylegiwał się swoim zwyczajem na sofie. Zdawało się, że mu jest dobrze.
Ciało leżało tak, że twarzy jego nie widziała wdowa. Piękne jej, ociężałe oczy, idąc w kierunku szmeru, spotkały płaski przedmiot, wystający poza krawędź sofy. Rękojeść kuchennego noża. Rzecz zwykła: niezwykłe było tylko to, że nóż tkwił w paltocie pana Verloka i to, że coś z niego spływało. Ciemne krople padały na podłogę, coraz częściej, szemrząc jak zegar, idący coraz prędzej. Szmer ten przemienił się potem w pluskanie. Pani Verlokowa przyglądała się temu i na twarz jej zaczął występować wyraz niepokoju. Pluskało coś, płynęło, prędko, gęsto... coś ciemnego... Krew!
W obec tego nieprzewidzianego widoku, panią Verlokową opuściła obojętność. Zebrała w rękę fałdy sukni i z krzykiem rzuciła się ku drzwiom, jakby ten strumień zagrażał powodzią. Spotkawszy na drodze stół, odepchnęło go z taką siłą, że odbił się daleko i padł ze strasznym łoskotem, a zanim półmisek z mięsem rozbił się z trzaskiem na podłodze.
Potem nastała cisza. Pani Verlokowa, dobiegłszy do drzwi stanęła. I tylko kapelusz leżący na środku pokoju, porzucony przez upadek stołu, zakołysał się lekko na swej okrągłej główce.


XII.

Winnie, wdowa po panu Verloku, siostra poszarpanego na miazgę Steviego — nie przekroczyła progu pokoju za sklepem. Uciekła tylko przed strumieniem krwi, ale uczyniła to odruchowo. Przy drzwiach zatrzymała się z osłupiałym wzrokiem i spuszczoną głową. Była teraz zupełnie inna, niż ta kobieta, oparta przez chwilą o poręcz sofy, z zawrotem w głowie, ale odczuwająca błogi spokój i zadowolenie. Pani Verlokowa nie miała już zawrotu głowy. Była przytomna. Ale nie była już spokojna. Była przerażona.
Jeżeli unikała spojrzenia na męża, to nie dlatego, żeby go się obawiała. Pan Verlok nie wyglądał strasznie. Wyglądał jak ktoś, wygodnie wypoczywający. Zresztą — był martwy. Pani Verlokowa nie miała żadnych złudzeń co do umarłych. Nie wskrzesi ich miłość, ani nienawiść. Nic nie mogą nam zrobić. Są już niczem. W jej myślach błąkało się uczucie pogardy dla tego człowieka, który tak łatwo dał się zabić. Był panem domu, był jej mężem i zabójcą jej brata. A teraz jest już niczem pod każdym względem. Mniej znaczy, niż to ubranie jakie miał na sobie, niż ten paltot, niż te buty — niż ten kapelusz na podłodze. Jest zupełnie niczem. Niewart jednego spojrzenia. Ale gdy ludzie tu wejdą, zastaną ją jedną tylko, ją samą!...
Ręce jej drżały tak, że dwa razy próbowała daremnie zawiązać woalkę. Pani Verlokowa nie była już osobą spokojną i pewną siebie. Była strwożona. Cios, nożem zadany panu Verlokowi, to była jedna chwila. To była ulga dla tej męczarni bolesnego krzyku, zdławionego w gardle, łez wypalonych w płonących oczach, oszalałej wściekłości i oburzenia na okropny czyn tego człowieka, który teraz był już niczem, a który wydarł jej Steviego. To była jedna chwila, ten błyskawicznie zadany cios. Ale ta krew, spływająca z noża, zamieniła go w proste morderstwo. Pani Verlokowa, unikająca zawsze wejrzenia w głąb rzeczy, musiała teraz spojrzeć na samo dno. Nie zobaczyła tam ani twarzy upiora, ani pełnego wyrzutu widma, ani zgryzoty sumienia. Zobaczyła tylko jedno, szubienicę. A pani Verlokowa, lękała się szubienicy.
Lękała się jej teoretycznie. Nie widząc nigdy naocznie tego ostatecznego argumentu ludzkiej sprawiedliwości, spotykając go tylko w drzeworytach, ozdabiających sensacyjne romanse, widywała szubienicę, wznoszącą się na chmurnem i burzliwem tle, obwieszoną łańcuchami i ludzkiemi kośćmi, otoczoną stadem drapieżnych ptaków, wydziobujących trupom oczy. To było dostatecznie przerażające, ale pani Verlokowa, choć osoba bez wykształcenia, znała o tyle urządzenia swej ojczyzny, że wiadomo jej było, iż szubienic nie stawia się teraz romantycznie nad brzegami posępnych rzek, ani na wzgórzach, na których hulają wichry, lecz w podwórzach więziennych. I tam, wśród czterech ścian wysokiego gmachu, jak w głębokiej studni, o brzasku świtania, przyprowadzają i tracą mordercę, w przerażającej ciszy i jak się wyrażają dzienniki — „w obecności przedstawicieli władz”. Wpatrzona w ziemię, z nozdrzami, drgającemi z trwogi i wstydu, wyobraziła sobie siebie samą — otoczoną panami w wysokich kapeluszach, asystującymi spokojnie przy operacyi wieszania jej na szubienicy. Nie! Nigdy! Nigdy!...
Jak się odbywa taka egzekucya? Niemożność wyobrażenia sobie tych szczegółów budziła w niej szał trwogi. Dzienniki nie podawały nigdy szczegółów, oprócz jednego, a ten jeden zamieszczono z naciskiem na samym końcu skąpego sprawozdania. Pani Verlokowa zapamiętała ten szczegół. Przypomniały się jej teraz te słowa, zadając palący ból w mózgu, jakby wyryte rozpalonem żelazem:
„Szubienica miała czternaście stóp wysokości”.
Gardło jej broniło się konwulsyjnie od uduszenia; uczucie szarpnięcia było tak wyraźne, że pochwyciła głowę w obie ręce, broniąc ją od niebezpieczeństwa.
Czternaście stóp wysokości”. Nie! Nie przyjdzie do tego nigdy! Tego by nigdy nie zniosła. Sama myśl o tem była nie do zniesienia, Nie mogła myśleć... Postanowiła pójść odrazu i rzucić się do rzeki z któregokolwiek mostu.
Mogła już zawiązać woalkę. Z twarzą zasłoniętą, ubrana czarno od stóp do głowy, z wyjątkiem białych kwiatów na kapeluszu, spojrzała machinalnie na zegar. Pomyślała, że chyba musiał stanąć. Nie mogła uwierzyć, że zaledwie dwie minuty upłynęły, odkąd ostatni raz patrzyła na niego. Niepodobna! Zegar musiał stanąć. A jednak rzeczywiście, zaledwie trzy minuty minęły od tej chwili, gdy odetchnęła pierwszy raz swobodnie, do tej chwili, gdy postanowiła utopić się w Tamizie. Ale nie mogła w to uwierzyć... Mniejsza zresztą o to...
— Pójdę na most i utopię się...
Ale ruchy jej były powolne. Powlekła się z wysiłkiem do drzwi, na ulicę i, ująwszy za klamkę, nie miała jeszcze dość siły do otworzenia. Ulica przejmowała ją trwogą, bo tamtędy wiodła droga na szubienicę — lub do rzeki. Zachwiała się, przestępując próg i rzuciła się głową naprzód, jak ktoś padający przez poręcz mostu. Wyjście na ulicę miało przedsmak tonięcia; otoczyła ją oślizgła wilgoć, wciskała się do nozdrzy, czepiała włosów. Nie był to wyraźny deszcz, ale każdą latarnię otaczała rdzawa aureola mgły. Dorożki porozjeżdżały się na ciemnej ulicy, tylko zasłonięte okno garkuchni świeciło kwadratową plamę brudno czerwonego światła, nisko nad chodnikiem. Pani Verlokowa, wlokąc się powoli w tamtą stronę, zastanawiała się, że nie ma przyjaciół. I tak było rzeczywiście. Tak dalece było to prawdą, że w nagłem pożądaniu ujrzenia jakiejś przyjemnej twarzy, pomyślała tylko o pani Neale, najemnicy. Nie miała żadnych znajomości. Nikt nie odczuje jej zniknięcia. Ale nietrzeba sądzić, że wdowa po panu Verloku zapomniała o matce. Bynajmniej. Winifreda była dobrą córką, zarówno jak troskliwą siostrą. Ale matka w niej zawsze szukała podpory. Nie mogła więc od niej spodziewać się teraz pociechy ani rady. Teraz, gdy Stevie już nie żyje, węzeł, który je łączył, zerwał się. Nie miała odwagi stanąć przed staruszką z tą okropną wieścią. Zresztą, było zadaleko. Rzeka bliżej. Pani Verlokowa usiłowała zapomnieć o matce.
Każdy krok wymagał wielkiego wysiłku woli. Minęła czerwono oświetlone okno garkuchni.
— Na most, a potem w wodę! — powtarzała sobie.
Wyciągnęła rękę i oparła się o słup latarni.
— Nie dojdę tam do rana — pomyślała.
Obawa śmierci paraliżowała jej ucieczkę przed szubienicą. Zdawało się jej, że wlecze się tą ulicą od kilku godzin.
— Nie dojdę tam! — myślała. — Znajdą mnie utykającą na ulicy... Rzeka zadaleko...
Przystanęła, dysząc pod czarną woalką.
Szubienica miała czternaście stóp wysokości“.
Odskoczyła gwałtownie od słupa i poszła dalej. Ale ogarnęła ją nowa fala osłabienia.
— Nie dojdę tam nigdy! — szepnęła zatrzymując się i chwiejąc na miejscu. — Nigdy!
Czując niemożność dojścia do mostu, pani Verlokowa pomyślała o ucieczce zagranicę.
Myśl ta przyszła jej niespodzianie. Mordercy nieraz uciekają. Uciekają zagranicę. Do Hiszpanii, albo do Kalifornii. Ale szeroki świat stworzony dla ludzi, dla Winifredy był martwą pustynią. Nie wiedziała gdzie się skierować. Mordercy mają przyjaciół, znajomych, pomocników — wiedzą dokąd uciekać. Ona nie miała nikogo. Była najbardziej osamotnioną ze wszystkich morderców. Sama w Londynie: całe to miasto wspaniałości i błota, z nagromadzeniem ulic, z mnóstwem świateł, leżało na dnie przepaści, z której kobieta nie zdoła się wydostać bez czyjejś pomocy.
Zatoczyła się naprzód i ruszyła przed siebie, w śmiertelnej obawie, by nie upaść na ziemię; ale, postąpiwszy kilka kroków uczuła, że ktoś ją podtrzymuje, ratuje. Podniosła głowę i ujrzała twarz mężczyzny, przyglądającego się jej bacznie pod woalką. Towarzysz Ossipon nie lękał się obcych kobiet i fałszywa delikatność nie przeszkadzała mu zaznajomić się z kobietą, choćby nawet pijaną. Towarzysz Ossipon lubił kobiety. I teraz trzymał tę oto w swoich dużych łapach i przyglądał się jej pilnie, gdy usłyszał słabe wołanie:
— Pan Ossipon!
Niewiele brakło, by ją wypuścił z rąk.
— Pani Verlokowa! — zawołał. — Pani tu?!
Nie mógł uwierzyć, że jest pijana, choć za to nikt nie może ręczyć. Nie badał bliżej tej wątpliwości, lecz, nie chcąc jej spłoszyć, usiłował przyciągnąć do swego łona. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nie opierała się i oparła się nawet na nim, zanim się uwolniła z jego objęć. Towarzysz Ossipon nie przytrzymywał jej.
— Poznałeś mnie pan? — wyjąkała.
— Rozumie się, że poznałem — odrzekł przytomnie Ossipon. — Bałem się, że pani upadniesz. Zbyt często myślałem o pani, żebym mógł nie poznać, wszędzie i zawsze... Myślałem o pani ciągle, od pierwszego poznania...
Zdawało się, że go nie słucha.
— Szedłeś pan do sklepu? — spytała nerwowo.
— Tak. Natychmiast po przeczytaniu dziennika...
Rzeczywiście od dwóch godzin czaił się w okolicach Brett-street, nie mogąc się zdobyć na śmiałość. Barczysty anarchista nie należał do odważnych zdobywców. Pamiętał, że pani Verlokowa na jego spojrzenia nie odpowiadała zachęcająco. Prócz tego, posądzał, że nad sklepem czuwa policya, a towarzysz Ossipon nie życzył sobie prezentować policyi swoich sympatyi dla rewolucyonistów. I teraz jeszcze nie wiedział dokładnie co robić. W porównaniu ze zwykłemi jego amatorskiemi spekulacyami, przedsięwzięcie to przedstawiało się poważnie. Nie wiedział co tam jest na dnie i jak daleko trzeba się posunąć, by zdobyć co jest do zdobycia. I dlatego zapytał bardzo wstrzemięźliwie:
— Czy mogę zapytać dokąd pani idzie?
— Nie pytaj pan! — krzyknęła z uniesieniem, wzdrygając się, pani Verlokowa. — Nie pytaj dokąd szłam...
Ossipon osądził, że jest mocno podniecona, ale zupełnie trzeźwa. Stała obok niego milcząca i nagle uczyniła coś zupełnie nieprzewidzianego. Wsunęła rękę pod jego ramię. Towarzysz Ossipon postąpił z całą delikatnością. Zadowolnił się lekkiem przyciśnięciem tej ręki do swych silnych żeber. Doszedłszy do końca Brett-street, uczuł że go kieruje na lewo. Poddał się.
Właściciel owocarni na rogu pochował już swe jaskrawe pomarańcze i cytryny i na całym placu Brett, panowały ciemności, rozpraszane tylko miejscami zamgloną aureolą latarni.
— Cobyś pan pomyślał, gdybym powiedziała, że szłam do pana? — Zagadnęła pani Verlokowa, ujmując silniej jego ramię.
— Powiedziałbym, że pani nie znajdziesz nikogo, bardziej gotowego do pomocy w każdej twojej trosce — odparł bez wahania.
— A czy pan wiesz, jaką mam troskę? — szepnęła z dziwnym naciskiem.
— W dziesięć minut po przeczytaniu gazety spotkałem się z człowiekiem, którego pani widziałaś pewnie parę razy w sklepie, a rozmowa z nim objaśniła mi wszystko. I zaraz wyszedłem myśląc... Bo ja panią pokochałem od pierwszego wejrzenia! — zawołał, jakby nie mógł już zapanować nad swem uczuciem.
Towarzysz Ossipon trafnie wnioskował, że niema kobiety, któraby nie uwierzyła choć w części takim słowom. Ale nie wiedział, że pani Verlokowa przyjmie je i całą potęgą samozachowawczego instynktu, jak człowiek tonący, który chwyta się ratującego. Dla wdowy po panu Verloku, barczysty anarchista zjawił się jak promienny zwiastun życia.
— Domyślałam się tego — szepnęła Winifreda.
— Wyczytałaś to z moich oczu! — podpowiedział z przekonaniem Ossipon.
— Prawda! — szepnęła.
— Miłość taka, jak moja, nie mogła ujść oczu takiej, jak ty kobiety — upewniał ją, usiłując nie myśleć o wartości sklepu i pieniądzach, które pan Verlok zapewne miał w banku.
W głębi duszy był trochę zadziwiony tak łaskawem powodzeniem. Verlok był dobrym człowiekiem i o ile się zdaje, porządnym mężem. Ale towarzysz Ossipon nie myślał odpychać szczęścia przez wzgląd na umarłego. Stłumił odważnie współczucie dla towarzysza Verloka i mówił dalej:
— Nie mogłem tego utaić. Ale nie mogłem odgadnąć, że widzisz moją miłość. Trzymałaś mnie tak zdaleka...
— A czy mogłeś spodziewać się czego innego? — zawołała pani Verlokowa z uniesieniem. — Byłam uczciwą kobietą...
Urwała i dodała jakby do siebie, ze złowrogą urazą:
— Dopóki mnie nie zrobił tem, czem jestem...
— Godna byłaś lepszego losu — odrzekł Ossipon, sprzeniewierzając się pamięci towarzysza.
Pani Verlokowa przerwała mu z goryczą:
— Lepszego losu! Wydarł mi siedm lat życia...
— A zdawało się, że jesteś z nim szczęśliwa. I to mnie onieśmielało. Zdawało się, że go kochasz... Dziwiło mnie to i... byłem zazdrosny — dodał.
— Kochać go? — wybuchnęła Winnie z gniewem i wzgardą. — Kochać go? Byłam dla niego dobrą żoną... Bo jestem uczciwą kobietą. I ty myślałeś, że ja go kocham! Ty! Posłuchaj Tomie...
Dźwięk tego imienia przejął dumą towarzysza Ossipona. Bo właściwie na imię mu było Aleksander, a Tomem nazywali go najbliżsi przyjaciele. Było to przyjacielskie przezwisko. Nie przypuszczał, że Winifreda słyszała je kiedykolwiek. A ona nietylko słyszała, lecz i zatrzymała w pamięci — może nawet w sercu.
— Posłuchaj, Tomie!... Byłam młodą dziewczyną. Byłam znużona. Zgnębiona. Miałam ich dwoje zależnych odemnie i nie mogłam więcej dla nich uczynić. Matkę i chłopca. On był więcej moim, niż matki. Całymi wieczorami siadywałam, trzymając go na kolanach, sama w pokoju na górze, kiedy miałam zaledwie ośm lat... A potem... Kochałam go jak własne dziecko... Ty tego nie rozumiesz. Żaden mężczyzna tego nie zrozumie... I co miałam robić? Trafił się młody chłopiec...
Wspomnienie wiosennej miłości z młodym rzeźnikiem ożyło nagle wytrwałe w tem sercu, miotanem trwogą na myśl o szubienicy, buntującem się przeciw śmierci.
— Tego człowieka kochałam — mówiła Winifreda. I on także umiał czytać w moich oczach. Dwadzieścia pięć szylingów tygodniowego zarobku; a ojciec groził, że go wydziedziczy, jeśli głupiec ożeni się z dziewczyną, która ma matkę niedołężną i idyotę brata na swej opiece. Ale mimo to włóczył się za mną, aż pewnego wieczora zdobyłam się na odwagę i zamknęłam mu drzwi przed nosem. Musiałam tak zrobić. Kochałam go szczerze. Dwadzieścia pięć szylingów na tydzień. A prócz niego był i tamtem — porządny lokator. Co miała robić taka dziewczyna, jak ja? Zdawało się, że jest dobry. Co? Powiedziałam: dobrze! Zdawało się, że jest dobry; hojny był, miał pieniądze, nigdy nic nie mówił. Siedm lat — siedm lat byłam dla niego dobrą żoną — dla tego człowieka spokojnego, dobrego, hojnego. A on mnie kochał. Ach! tak. Kochał mnie tak, że aż czasami byłabym wolała... Siedm lat. A czy ty wiesz kto on był, ten wasz dobry przyjaciel? Wiesz kto on był? Dyabeł wcielony!
Niesłychana gwałtowność, z jaką to wymówiła, oszołomiła zupełnie towarzysza Ossipona. Winnie obróciła się, trzymając go za ręce i patrzała mu prosto w twarz, wśród gęstniejącej mgły na ciemnym i pustym placu Brett.
— Nie! tego nie wiedziałem — odrzekł głupowato i niepewnie.
Nie mógł zgadnąć, o jakich to niegodziwościach męża mówi Winifreda. I nagle, pod wpływem natchnienia, zawołał ze współczuciem:
— Nieszczęśliwa kobieta!
Odczuwał, że jest w tem coś niezwykłego, ale nie tracił z oczu ważności stawki. Powtórzył jeszcze raz:
— Nieszczęśliwa, dzielna kobieta! Ale on już nie żyje — dodał.
Pani Verlokowa pochwyciła go za ramię:
— Domyśliłeś się, że nie żyje! — szepnęła jak nieprzytomna. — Ty! Ty sam domyśliłeś się co należało uczynić!
Tryumf, ulga, wdzięczność — dźwięczały w jej zagadkowych słowach. Ossipon gubił się w domysłach, co ją doprowadziło do takiego stanu podniecenia. I zaczął podejrzewać, czy wypadek w Greenvich nie miał utajonych powodów w małżeńskiem pożyciu Verloków. Posunął się nawet do przypuszczenia że może pan Verlok wybrał sobie tak osobliwy rodzaj samobójczej śmierci... Bo przecież w tej chwili w plany anarchistów nie wchodziły żadne zamachy: i Verlok wiedział o tem tak samo, jak inni. A może zadrwił sobie z całej Europy, ze świata rewolucyonistów, z policyi, prasy i samego „profesora?“ I może w tem stadle nie mąż był wcielonym dyabłem?...
Aleksander Ossipon, noszący przezwisko „doktora“, skłonny był do pobłażliwości względem swych znajomych, spojrzał na panią Verlokową, zwieszoną na jego ramieniu... Zkąd ona dowiedziała się o śmierci męża? Dzienniki podały tylko samą wiadomość o wypadku: nieznany człowiek rozszarpany przez wybuch bomby w Greenvich. Przecież Verlok nie mógł jej mówić o swych zamiarach. Zastanowiło to towarzysza Ossipona. Przystanął. Obeszli już trzy strony placu Brett i doszli do Brett-street z powrotem.
— Skąd się dowiedziałaś? — zapytał.
Wzdrygnęła się, zanim mu odpowiedziała.
— Od policyi. Przyszedł sam naczelny inspektor. Powiedział, że się nazywa Heat. Pokazał mi...
Głosu jej zabrakło.
— O! Tomie! Musieli go zgarniać łopatą!...
Pierś jej podniosła się łkaniem bez łez. Ossipon odzyskał mowę.
— Od policyi! Więc policya już się zjawiła? Sam inspektor Heat przyszedł, żeby ci powiedzieć?...
— Tak! — objaśniła takim samym niespokojnym tonem. — Przyszedł. Sam. Ja nic nie wiedziałam. Pokazał mi kawałek sukna z paltota i... Tym sposobem... „Czy pani to poznaje?“ powiada.
— Heat! Heat! Ale co on tu robił?
Głowa pani Verlokowej opadła na piersi.
— Nic. Nic. Odszedł. Policya trzymała stronę tego człowieka — szepnęła żałośnie. — I drugi potem przyszedł.
— Drugi? Drugi inspektor, mówisz? — zagadnął wzburzony Ossipon tonem wystraszonego dziecka.
— Nie wiem... Wyglądał na cudzoziemca. Może to był ktoś z ambasady.
Towarzysz Ossipon niemal zmartwiał pod tym nowym ciosem.
— Z ambasady! Czy ty wiesz co mówisz? Z jakiej ambasady? Co to ma znaczyć?!
— Z tej na Chesham-square. Ci, których on tak przeklinał. Nie wiem zresztą. Co na tem może zależeć?
— A ten człowiek... Co mówił?
— Nie pamiętam... Chyba nic... Mniejsza o to... Ale nie pytaj mnie już więcej — błagała znużona.
— Dobrze. Nie będę pytał — zgodził się czule Ossipon.
I naprawdę wzruszyła go boleść w jej głosie, a przytem czuł, że traci grunt w tej tajemniczej sprawie. Policya! Ambasada! Fiu-u-u! Obawiając się zaplątać w niebezpieczne powikłania, dał pokój przypuszczeniom i pytaniom. Miał przy sobie tę kobietę, przytuloną do jego ramienia, a to była rzecz główna. Po tem, co usłyszał, nic już chyba nie zdoła go zadziwić. A kiedy pani Verlokowa, jakby ocknąwszy się ze snu, zaczęła nalegać na konieczność natychmiastowej ucieczki z Anglii, nie opierał się wcale. Odparł tylko poprostu z nieudanym żalem, że do rana niema już żadnego pociągu i stał, wpatrując się zadumany przy świetle latarni w jej twarz, osłoniętą czarną woalką.
Niepodobna było odgadnąć co ona wie, jak dalece jest zawikłana w sprawę z policyą i ambasadą. Ale jeżeli chciała wyjechać, to on nie będzie się temu opierał. Zrozumiał, że ten sklep nawiedzony przez inspektorów i członków ambasady, nie jest miejscem dla niego. Trzeba to rzucić. Ale zostanie reszta. Oszczędności. Pieniądze!
— Musisz mnie gdzieś ukryć do rana — odezwała się ponuro pani Verlokowa.
— Nie mogę cię zabrać tam, gdzie mieszkam. Zajmuję pokój wspólny z przyjacielem.
Był stropiony. Rankiem przeklęte szpicle będą już niezawodnie na wszystkich dworcach. A jeżeli raz ją pochwycą, to tak czy owak przepadnie ona już dla Ossipona.
— Musisz jednak mnie ukryć. Czy nie dbasz wcale o mnie? Wcale? O czem myślisz?
Wyrzekła to z uniesieniem i opuściła rozpaczliwie załamane ręce. W ciszy wieczornej gęstniała mgła i nieprzenikniona ciemność zalewała cały plac Brett. Ani żywej duszy; ani nawet wędrującego zakochanego kota: nikt nie zbliżył się do tych dwojga patrzących na siebie.
— Możeby można znaleźć gdzieś bezpieczne schronienie — odezwał się po chwili Ossipon. — Ale, prawdę mówiąc, moja droga, nie mam pieniędzy. Ledwie parę pensów w kieszeni. My, rewolucyoniści, nie bywamy bogaci.
Miał jednak piętnaście szylingów przy sobie. Ale dodał zaraz przezornie:
— Czeka nas podróż i to najpilniejsza sprawa jutro rano.
Nie poruszyła się, nie odpowiedziała nic, a odwaga zaczęła opuszczać towarzysza Ossipona. Lecz nagle Winifreda dotknęła stanika.
— Ale ja mam — wyjąkała. — Mam pieniądze... Dosyć pieniędzy Tomie! Chodźmy stąd!
— Ile masz? — dodał, nie ruszając się z miejsca, bo był człowiek ostrożny.
— Mam pieniądze, mówię ci. Wszystkie pieniądze.
— Co to znaczy? Wszystkie oszczędności z banku, czy co? — dopytywał się niedowierzająco.
— Tak! Tak! — zawołała niespokojnie. Wszystko mam przy sobie.
— A jakimże sposobem zdążyłaś już to odebrać? — Zadziwił się.
— On mi oddał — szepnęła, zaczynając nagle drżeć.
Towarzysz Ossipon odłożył na bok zdumienie.
— Więc jeżeli tak, jesteśmy ocaleni.
Pochyliła się i oparła na jego piersiach. Przyjął ją chętnie. Miała pieniądze. Kapelusz przeszkadzał mu do wybuchów miłości, woalka także. Objawy tkliwości z jego strony były umiarkowane. Ona zaś przyjęła je bez oporu, obojętnie, jakby napół martwa. Uwolniła się z jego objęć bez trudu.
— Ocalisz mnie? Tomie! — rzekła, odsuwając się, lecz trzymając go za wyłogi wilgotnego paltota. — Ratuj mnie! Ukryj mnie. Nie daj im mnie zabrać. Zabij mnie raczej. Ja sama nie mogłam tego zrobić — nie mogłam — nie mogłam! — chociaż tak bardzo się boję...
Pomyślał sobie że to kobieta bardzo dziwna. Zaczęła budzić w nim nieokreślony pokój. Zapytał posępnie, pogrążony w namysłach:
— Czego u dyabła boisz się?
— Czy się nie domyślasz, do czego byłam zmuszona? — wybuchnęła.
W zamęcie straszliwych obaw, rozmyślając nad okropnością swego położenia, Winifreda wyobrażała sobie, że jej bezładne słowa objaśniły mu wszystko. Uczuła ulgę dokonanego wyznania i nadawała odrębne znaczenie każdemu słowu towarzysza Ossipona, który jednak naprawdę nic nie wiedział.
— Czy się nie domyśliłeś, co musiałam uczynić?
Głos jej zamarł.
— Domyślisz się teraz, czego się lękam — szeptała ponuro z goryczą. — Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Przyrzecz mi, że mnie wpierw zabijesz...
Pochwyciła go znowu za paltot.
— Nie dam się! — krzyknęła.
Upewnił ją krótko, że nie cofa swych przyrzeczeń, ale starał się jej nie sprzeciwiać, bo miał już dużo do czynienia ze zdenerwowanemi kobietami i umiał użyć nabytego doświadczenia w każdym odrębnym wypadku. Wyspiarskie położenie Wielkiej Brytanii narzucało się jego myślom w sposób nieprzyjemny.
— Każdej chwili można się tu dostać pod klucz — pomyślał z gniewem.
Miał takie uczucie, jakby potrzebował przedostać się na drugą stronę muru, dźwigając na plecach kobietę. Nagle uderzył się w czoło. Przypomniała mu się linia Southampton-St-Malo. Statek odpływa około północy. A pociąg wychodzi o 10 m. 30. Uspokoił się i rozweselił odrazu.
— Z dworca Waterloo... Mamy dość czasu! Zdążymy... O co ci jeszcze idzie? To nie w tej stronie — zrobił uwagę.
Pani Verlokowa, objąwszy jego ramię, ciągnęła go na Brett-street.
— Wychodząc, zapomniałam zamknąć sklep — szepnęła okropnie wzburzona.
Sklep i wszystko co w nim jest nie obchodziło już teraz towarzysza Ossipona. Umiał on ograniczać swe żądania. Chciał powiedzieć:
— O co ci idzie? Rzućmy to wszystko...
Ale się powstrzymał. Nie lubił sprzeczek o błahostki. Przyspieszył nawet kroku, przypuszczając, że może zostawiła w komodzie pieniądze. Ale nie mógł nadążyć jej gorączkowej niecierpliwości.
W sklepie na pierwszy rzut oka zdawało się, że jest ciemno. Dom stał otworem. Pani Verlokowa oparła się o ścianę i wyjąkała:
— Nikt tu nie był. Patrz! Światło — światło tam, w pokoju za sklepem!
Ossipon, wyciągnąwszy głowę, dojrzał słabe światło za ciemnym sklepem.
— Świeci się — powiedział.
— Zapomniałam o nim...
Mówiła słabym głosem. Ale widząc, że on stoi i czeka, ażeby weszła pierwsza, powiedziała głośniej:
— Wejdź i zgaś światło — albo oszaleję!
Nie opierał się żądaniu, tak dziwnie postawionemu.
— Gdzie są pieniądze? — spytał z pośpiechem.
— Mam je przy sobie... Idź! Tomie. Spiesz się! Zgaś światło... Idź! — krzyknęła, chwytając go z tyłu za ramiona.
Nie przygotowany na to towarzysz Ossipon, popchnięty przez nią, potknął się i wpadł do sklepu. Zadziwiła go siła tej kobiety i oburzył jej postępek. Ale nie wrócił, by ją wyłajać za to na ulicy. Jej dziwaczne zachowanie zaczynało go nieprzyjemnie razić. Ale przecież takie okoliczności mogły wytrącić kobietę z równowagi... Towarzysz Ossipon ominął szczęśliwie róg kontuaru i zbliżył się spokojnie do oszklonych drzwi pokoju. Ponieważ firanka na drzwiach była trochę rozsunięta, biorąc za klamkę, mimowoli spojrzał do środka. Spojrzał bez żadnej myśli, bez żadnego zamiaru, nawet nie przez ciekawość. Spojrzał bezwiednie. Spojrzał — i — zobaczył pana Verloka, leżącego spokojnie na sofie.
Krzyk wydzierający się z głębi jego piersi skonał niewydany, przemieniając się we wstrętny, chorobliwy posmak w ustach. I jednocześnie duchowa istota towarzysza Ossipona zrobiła szalony skok w tył... Ale ciało, pozostawione bez przewodnika, trzymało się bezmyślnie klamki. Anarchista nie zachwiał się. Tylko patrzył — przyciskając twarz do szyby, a oczy wyskakiwały mu z głowy. Byłby oddał wszystko, byle módz się cofnąć, lecz powracająca przytomność nakazała mu nie puszczać klamki. Co to jest? Szeleństwo, zmora, czy zasadzka, do której wciągnięto go z niepojętą zręcznością? Ale poco? Nie wiedział. Nie poczuwając się do winy — spokojny w swem sumieniu względem tych ludzi — nie mógł przypuścić zamiaru morderstwa ze strony małżonków Verloków, ale trwoga ocknęła się w głębi jego wnętrzności. Towarzyszowi Ossiponowi zrobiło się niedobrze na chwilę — na krótką chwilę. Spojrzał znowu. Pan Verlok leżał wciąż spokojnie, udając, że śpi, niewiadomo dlaczego kiedy ta dzika kobieta, jego żona, pilnuje drzwi niewidzialna i milcząca, na innej, pustej ulicy. Byłożby to wszystko ułożone przez policyę, specyalnie dla przestraszenia go? Jego skromność nie pozwoliła mu tego przypuszczać.
Ale właściwe znaczenie widoku zrozumiał dopiero Ossipon, przyjrzawszy się kapeluszowi. Czarny, wywrócony do góry rondem, leżał kapelusz na podłodze przed sofą, jakby gotów do zbierania datków od gości przybywających do pana Verloka, spoczywającego spokojnie na sofie. Z kapelusza oczy anarchisty przeniosły się na przewrócony stół i potłuczony półmisek, i drgnęły — zauważywszy bladawy odblask pod niedomkniętemi powiekami, leżącego na sofie człowieka. Zobaczył, że pan Verlok nie wygląda na śpiącego, lecz wpatruje się uporczywie w lewą stronę swych piersi. A kiedy towarzysz Ossipon ujrzał tam sterczącą rękojeść noża, odskoczył od oszklonych drzwi i zaczął gwałtownie krztusić się jak do wymiotów.
Odgłos zatrzaśniętych drzwi od ulicy dopełnił miary jego przerażenia. Ten dom z nieruchomym gospodarzem mógł jednak być pułapką — okropną jakąś pułapką. Towarzysz Ossipon nie wiedział co się z nim dzieje... Uderzył biodrem o róg kontuaru odbił się od niego i zachwiał z okrzykiem z bólu, a wtedy, przy niepokojącym brzęczeniu dzwonka, poczuł, że go ktoś chwyta za ręce konwulsyjnym ruchem i że zimne usta przysunięte do samego ucha szepcą:
— Policyant! Zobaczył mnie!
Przestał się szamotać; nie puściłaby go nigdy. Ręce jej, splecione kurczowo, wpiły się w potężny kark Ossipona. Słysząc zbliżające się kroki, stali, dysząc, oparci o siebie, pogrążeni w śmiertelnej trwodze. Chwila ta wydawała się im bez końca.
Policyant istotnie dojrzał był panią Verlokową, ale że szedł przez oświetlony kraniec ulicy Brett, mignęła mu się tylko jak cień, wśród mroku. A nawet nie był pewny czy widział rzeczywiście cień. Nie miał powodu spieszyć się. Doszedłszy do sklepu pomyślał, że zamknięto go bardzo wcześnie. Ale i w tem niebyło nic nadzwyczajnego. Posterunkowi policyanci mieli co do tego sklepu specyalne polecenia: nie wdawać się bez koniecznej potrzeby do tego co się tam robi, ale donosić o wszystkiem, co się zauważy. Nie było właściwie nic do doniesienia; ale z poczucia obowiązku i dla spokojności sumienia, zauważywszy ten cień, policyant przeszedł na drugą stronę ulicy i sprobował drzwi. Sprężynowy zatrzask, od którego klucz już na zawsze bezużyteczny spoczywał w kieszeni pana Verloka, trzymał dobrze. Kiedy sumienny policyant brał za klamkę, Ossipon uczuł na swem uchu zimne wargi kobiety:
— Jeżeli tu wejdzie — zabij mnie — zabij mnie Tomie!
Ale policyant odszedł, błysnąwszy w przejściu latarką w okno sklepu. Przez chwilę jeszcze kobieta i mężczyzna stali, nieruchomo dysząc, oparci o siebie, a potem jej palce rozplotły się, ręce powoli opadły. Ossipon oparł się o kontuar. Barczysty anarchista bardzo potrzebował podpory. Nie mógł nawet przemówić... Zdołał zaledwie wyjąkać żałośliwie słowa, świadczące o tem, że zrozumiał położenie.
— Parę minut jeszcze, a byłbym przez ciebie wpadł prosto na tego człowieka z przeklętą latarką...
Wdowa po panu Verloku, stojąc nieruchoma na środku sklepu, nastawała uporczywie.
— Idź tam i zagaś światło Tomie! Bo ja oszaleję...
Zobaczyła, że uczynił niewyraźny ruch odmowny. Nic na świecie nie zmusiłoby Ossipona do przekroczenia progu tego pokoju. Nie był zabobonny, ale... Zawiele tam było krwi na podłodze; ta okropna kałuża naokoło kapelusza... Uważał, że i bez tego jest już zanadto blisko trupa, dla własnego spokoju dla bezpieczeństwa swej głowy może!
— Więc do gazometru! Tu... Patrz! W tym kącie...
Potężna postać towarzysza Ossipona przemknęła się prędko jak cień przez cały sklep i przykucnęła posłusznie w kącie. Zaczął tam macać niespokojnie i nagle, przy pomruku jego klątwy, światło w pokoju za sklepem zakołysało się i zgasło jednocześnie ze zdławionem histerycznem westchnieniem kobiety. Noc — niezawodna nagroda pracowitych wysiłków ludzkich na ziemi, noc otoczyła pana Verloka rewolucyonistę — „jednego z tych dawnych“ skromnego strażnika społecznego bezpieczeństwa; nieocenionego tajnego agenta Δ w raportach barona Stott-Wartenheima, sługi prawa i porządku, wiernego, zaufanego, pewnego, nieocenionego, pomimo małej słabostki, że sądził się być kochanym dla osobistych swoich zalet.
Ossipon w nieprzeniknionych ciemnościach namacał drogę do kontuaru. Pani Verlokowa, stojąc na środku sklepu, powtórzyła rozpaczliwie:
— Nie chcę, żeby mnie powiesili, Tomie. Nie chcę!...
Umilkła. Ossipon z za kontuaru rzucił ostrzeżenie:
— Nie krzycz!
A potem zamyślił się głęboko.
— Czy sama to zrobiłaś? — zapytał głucho, ale z pozornym spokojem, który natchnął serce pani Verlokowej głęboką wdzięcznością dla tej opiekuńczej siły.
— Sama — wyszeptała niewidzialna.
— Nie przypuściłbym nigdy, że to możliwe — bąknął. — Niktby nie przypuszczał...
Usłyszała, że idzie w mroku, a potem rozległo się zamykanie na klucz drzwi do pokoju. Towarzysz Ossipon przekręcił klucz w zamku; ale nie uczynił tego przez poszanowanie wiecznego spoczynku pana Verloka, lecz dla tej prostej przyczyny, że nie był pewny czy się kto więcej nie ukrywa w tym domu. Niewierzył tej kobiecie, a raczej nie był już zdolny osądzić, co jest prawdą, co jest możliwem, a nawet prawdopodobnem na tym zdumiewającym świecie. Przerażenie rozwiało w nim wszelką wiarę i niewiarę odnośnie do tej nadzwyczajnej sprawy, która zaczynała się od inspektorów policyi i ambasady, a może skończyć się niewiadomo gdzie, nawet na rusztowaniu... Przerażała go myśl, że nie zdoła udowodnić, co robił od siódmej wieczorem, bo czaił się przez cały ten czas w okolicach Brett-street. Przerażała go ta dzika kobieta, która sprowadziła go tutaj i może obciąży go winą wspólnictwa, jeżeli nie będzie ostrożny. Przerażała go szybkość, z jaką został wplątany w to niebezpieczne koło, wciągnięty w sam jego środek. Dwadzieścia minut upłynęło od czasu, gdy ją spotkał, nie więcej.
W ciemności odezwał się głos pani Verlokowej przyciszony, błagalny, żałosny:
— Nie daj mnie powiesić, Tomie! Wywieź mnie z kraju... Będę dla ciebie pracowała... Będę twoją niewolnicą. Kocham cię! Ciebie tylko jednego mam na całym świecie... Któż oprócz ciebie zechciałby się mną zaopiekować?
Umilkła na chwilę, a potem w głębiach osamotnienia, jaką sprawił ten nikły strumyczek krwi, spływający z rękojeści noża, zrodziła się myśl straszna dla niej, niegdyś uczciwej dziewczyny w domu na placu Belgrawii, a potem niemej, nieposzlakowanej małżonki pana Verloka.
— Nie żądam, ażebyś się ze mną ożenił — szepnęła zawstydzona.
Poruszyła się w ciemnościach. Budziła w nim trwogę, nie zdziwiłby się, gdyby nagle wydobyła drugi nóż dla niego przeznaczony... Nie stawiłby jej niezawodnie oporu. Nie miał w tej chwili tyle nawet siły, żeby jej nakazać odsunąć się. Zapytał tylko głuchym, dziwnym głosem:
— Czy on spał?
— Nie! — zawołała, posuwając się żywo. — Nie spał; wcale, opowiadał mi, że nic mu nie będzie. A przecież zabrał mi chłopca, by go zabić prawie w moich oczach, kochającego, niewinnego i dobrego chłopca. Mojego własnego, mówię ci! Leżał sobie spokojnie na sofie, chociaż zabił chłopca, mojego chłopca! Chciałam uciec na ulicę, żeby na niego niego nie patrzeć. A on mi wtedy mówi: „Chodź do mnie“. I to potem, kiedy się przyznał, że przez niego zginął chłopiec. Czy słyszysz, Tomie! Mówi sobie: „chodź do mnie!“ Kiedy wydarł mi serce razem z chłopcem i rzucił je w błoto!
Umilkła i powtórzyła jak przez sen:
— W krew i błoto... W krew i błoto...
Niespodziewane światło zabłysło w głowie Ossipona. Więc to ten chłopiec napół obłąkany zginął w parku. Wszyscy mylili się... I zawołał mimowoli, używając naukowego określenia w swem zdumieniu:
— Ten zwyrodniały osobnik! Nieba!
— „Chodź do mnie“ — powtarzała pani Verlokowa. — Co on sobie myślał o mnie? Powiedz mi, Tomie... „Chodź do mnie“. Ja! Do niego?! Spojrzałam na nóż i pomyślałam, że mogę pójść kiedy tego żąda. Tak! Poszłam do niego ostatni raz... Z nożem.
Ossipon był przerażony. Siostra zwyrodniałego osobnika, sama zapewnie też zwyrodniała z kategoryi urodzonych morderców... z gatunku zbrodniarzy. Do innych obaw towarzysza Ossipona przyłączyła się teraz obawa naukowa. Popadł w niezgłębione i skomplikowane trudności, których nadmiar wywołał w nim złudny pozór spokoju i rozwagi. Ale poruszał się i mówił z trudnością, niby zmożony fizycznie i moralnie, a w ciemnościach nikt nie mógł widzieć jego upiorowej twarzy. Zdało mu się, że umiera.
Podskoczył w górę, jak wyrzucony miną. Bo niespodziewanie pani Verlokowa zmąciła niezachwianą ciszę swego domu przeraźliwym, donośnym krzykiem:
— Ratuj mnie, Tomie! Ratuj mnie! Nie chcę wisieć!
Podskoczył ku niej, zatknął jej usta dłonią i uciszył krzyki. Ale potrącił ją przytem i osunęła się na ziemię. Uczuł, że obejmuje jego kolana; jego przerażenie doszło do najwyższego napięcia do obłędu, do szału. Zdawało mu się wyraźnie, że widzi w około siebie węże. Zobaczył, że kobieta oplatała jego nogi jak wąż, że nie może się od niej uwolnić. Była uosobieniem śmierci, towarzyszką nieodstępną jego żywota.
Pani Verlokowa po tym wybuchu doznała ulgi i nie miała zamiaru robić hałasu. Zaniepokoiła się.
— Tomie! Nie możesz mnie opuścić — szeptała, klęcząc na podłodze. — Chyba, że zmiażdżysz mi głowę obcasem. Nie puszczę cię...
— Wstań! — rozkazał Ossipon.
Był tak blady, że jego twarz bielała w głębokiej ciemności sklepu, a pani Verlokowa zasłonięta woalką nie miała wcale twarzy, nie miała wyraźnego kształtu. Tylko drżenie czegoś drobnego, białego: kwiatów na jej kapeluszu — wskazywało gdzie jest, zdradzało jej ruchy.
Podniosła się z ziemi i Ossipon pożałował, że nie uciekł w tej chwili. Ale wiedział, że się to nie uda. Pobiegłaby za nim. I goniłaby go z krzykiem, dopókiby nie sprowadziła w pogoń wszystkich policyantów. A wtedy niewiadomo co mogłaby o nim powiedzieć. Był tak przerażony, że przez chwilę przeleciała mu szalona myśl uduszenia jej w ciemnościach. Przerażał się coraz więcej. Trzyma go w swej mocy! I ze zgrozą wyobrażał sobie ich pożycie w jakiejś chacie w Hiszpanii, lub we Włoszech; dopóki pewnego rana nie znajdą go nieżywego, z nożem utkwionym w piersi, jak pana Verloka... Westchnął głęboko. Nie śmiał się ruszyć. A pani Verlokowa czekała w milczeniu łaskawego słowa swego zbawcy, czerpiąc otuchę z jego milczącego rozmyślania.
Przemówił wreszcie, prawie naturalnym głosem. Skończyły się rozmyślania.
— Chodźmy już, bo możemy spóźnić się na pociąg.
— Gdzie pojedziemy Tomie? — zapytała nieśmiało.
Pani Verlokowa już przestała się czuć wolną.
— Na początek do Paryża, bo to dla nas najlepiej... Wyjdź sama, i zobacz czy ulica pusta.
Spełniła rozkaz. Przyciszonym głosem, przez ostrożnie uchylone drzwi odpowiedziała:
— Nikogo nie widać.
Ossipon wyszedł. Pomimo ostrożności pęknięty dzwonek przy zamykaniu drzwi zabrzęczał w pustym sklepie, daremnie usiłując oznajmić leżącemu panu Verlokowi, że żona opuszcza go na zawsze w towarzystwie przyjaciela.
W dorożce, którą udało im się znaleźć, anarchista odzyskał mowę. Był wciąż przerażająco blady, a oczy zapadły mu głęboko w zmienionej twarzy. Ale mimo to obmyślił wszystko z niezmierną dokładnością.
— Dojeżdżając na kolej — wykładał jej dziwnym, monotonnym tonem — musisz wejść na dworzec osobno, jakbyśmy się nie znali. Kupię bilety i, mijając cię, wsunę ci twój do ręki. Potem pójdziesz do poczekalni pierwszej klasy dla dam i będziesz tam siedziała, aż kiedy będzie już tylko dziesięć minut brakowało do odejścia pociągu. Wtedy wyjdziesz. Ja będę na peronie. Wsiądziesz do wagonu pierwszej klasy jakbyś mnie nie znała. Mogą tam nas śledzić takie oczy, które wiedzą czego szukają. Sama jedna nie zwrócisz uwagi jako zwykła podróżna. Mnie znają. Mogliby zgadnąć, że to pani Verlokowa ucieka ze mną. Rozumiesz mnie, moja droga? — dodał z wysiłkiem.
— Rozumiem — odparła pani Verlowa, siedząc wyprostowana obok niego, z widmem szubienicy przed oczyma i obawą śmierci w sercu. — Rozumiem, Tomie.
I szepnęła sama do siebie okropną zwrotkę:
— „Szubienica miała czternaście stóp wysokości“...
Ossipon, nie patrząc na nią, z twarzą, podobną do maski gipsowej, zdjętej po ciężkiej chorobie odezwał się:
— Ale, ale! Daj mi teraz pieniądze na bilety...
Pani Verlokowa odpięła stanik i, nie patrząc na niego, oddała mu nowy pugilares ze świńskiej skóry. Wziął go, nic nie mówiąc i zapuścił w głęboką kieszeń na piersiach. Potem poklepał się po paltocie.
Wszystko to robili, nie patrząc na siebie. Dopiero kiedy dorożka skręciła na rogu ulicy ku mostowi, Ossipon otworzył usta.
— Czy wiesz ile tam pieniędzy?
— Nie wiem — odrzekła pani Verlokowa. — On mi to oddał. Nie rachowałam. Nie myślałam o niczem wtedy. A potem...
Poruszyła zlekka ręką. Ten ruch prawej ręki — tej ręki, która ugodziła śmiertelnym nożem w serce człowieka przed godziną niespełna, był tak wymowny, że Ossipona przebiegł dreszcz. Wstrząsnął się i szepnął:
— Zimno mi. Jestem zupełnie przemarznięty.
Pani Verlokowa patrzyła prosto przed siebie. Tylko niekiedy wyrazy „szubienica miała czternaście stóp wysokości“ stawały przed jej zmartwiałemi oczyma.
Pod woalką, białka jej wielkich oczu połyskiwały jak oczy zamaskowanej kobiety.
Sztywność Ossipona miała jakiś dziwny, urzędowy charakter. Nagle odezwał się:
— Posłuchaj! Nie wiesz czy twój... czy on... miał w banku rachunek na swoje własne nazwisko, czy na cudze?
Pani Verlokowa zwróciła ku pytającemu zamaskowaną twarz i połyskujące oczy.
— Na cudze nazwisko? — powtórzyła, zamyślając się.
— Odpowiedz mi dokładnie — tłomaczył jej Ossipon. — To rzecz niesłychanie ważna. Objaśnię ci to. Bank ma numera tych papierów. Jeżeli wypłacono je na jego własne nazwisko, to gdy jego... jego śmierć stanie się wiadoma, te numera mogą naprowadzić na nasz ślad, ponieważ nie mamy innych pieniędzy. Bo przecież nie masz innych pieniędzy?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Nic zupełnie? — nastawał.
— Trochę drobnych.
— To może stać się bardzo niebezpieczne w takim razie. Musimy zatem obchodzić się ostrożnie z tymi pieniędzmi. Bardzo ostrożnie. Musielibyśmy stracić może połowę, zmieniając je w pewnem, bezpiecznem miejscu, jakie znam w Paryżu. W przeciwnym zaś razie, to jest jeżeli pieniądze wypłacono mu pod innem nazwiskiem — przypuśćmy pod nazwiskiem Smitha — możemy bezpiecznie używać tych pieniędzy. Rozumiesz teraz? Bank nie może sprawdzić, że pan Verlok, i, przypuśćmy, pan Smith są jedną i tą samą osobą. Widzisz, jak ważną jest rzeczą, żebyś się nie pomyliła w odpowiedzi. Czy możesz wogóle objaśnić mnie pod tym względem? Może nie? Co?
Odpowiedziała mu bez wahania.
— Teraz już wiem! Nie umieszczał pieniędzy na swoje nazwisko. Powiedział mi raz, że składa je pod nazwiskiem Prozora.
— Pewna jesteś tego?
— Zupełnie pewna.
— Nie przypuszczasz, że bank mógł coś wiedzieć o jego prawdziwem nazwisku? Że go ktoś znał w banku, albo...
Wzruszyła ramionami.
— Zkądżebym to mogła wiedzieć? Czy to jest prawdopodobne, Tomie?
— Nie. Zdaje mi się, że nie jest prawdopodobne. Ale byłoby bezpieczniej wiedzieć napewno... Już jesteśmy. Wysiądź pierwsza i idź prosto na dworzec. Ruszaj się żwawo...
Pozostał chwilę w dorożce i zapłacił dorożkarzowi własnemi pieniędzmi. Program ułożony tak przezornie, wypełnił co do joty. Kiedy pani Verlokowa, trzymając bilet do Saint-Malo w ręku, weszła do damskiej poczekalni, towarzysz Ossipon poszedł do bufetu i w ciągu siedmiu minut, połknął trzy porcye gorącego brandy z wodą.
— Muszę rozpędzić katar — powiedział do panny bufetowej, uśmiechając się przyjaźnie.
A potem wyszedł, unosząc z tej uczty twarz człowieka, który napił się u samego źródła Troski. Spojrzał na zegar. Już czas. Przystanął.
Pani Verlokowa wyszła punktualnie, o naznaczonej godzinie, z zapuszczoną woalką, cała w czerni, jak uosobienie śmierci, uwieńczonej bukietem białych, tanich kwiatów. Minęła grupę mężczyzn śmiejących się, których śmiech mogła zgasić jednem słowem. Szła ociężale, lecz wyprostowana, a towarzysz Ossipon patrzył na nią z obawą, zanim sam posunął się do wagonu.
Pociąg już czekał, ale przed rzędem pootwieranych drzwiczek, nie było prawne nikogo. W tej porze roku, i skutkiem obrzydliwej niepogody, mało osób jechało. Pani Verlokowa szła wolno, przed pustymi wagonami, aż towarzysz Ossipon trącił ją z tyłu w łokieć.
— Siadaj tu...
Wsiadła, a on stał na peronie, rozglądając się. Wychyliła się z wagonu i spytała szeptem:
— Co to znaczy, Tomie? Czy jest niebezpieczeństwo?
— Zaczekaj chwilę. Idzie konduktor.
— Widziała, że podszedł do człowieka w mundurze. Rozmawiali przez chwilę. Słyszała, że konduktor odpowiedział:
— Bardzo dobrze, proszę pana.
I dotknął czapki. Ossipon wrócił i rzekł:
— Powiedziałem mu, żeby nie wpuszczał nikogo do naszego przedziału.
Pochyliła się ku niemu.
— Pamiętasz o wszystkiem... Wywieziesz mnie ztąd, Tomie? — zapytała z nagłym wybuchem niepokoju, podnosząc woalkę, żeby spojrzeć na swego zbawcę.
Odsłoniła twarz skamieniałą. Z tej twarzy patrzyły oczy duże, bez łez, rozszerzone, matowe.
— Niema niebezpieczeństwa — odrzekł, spoglądając jej w oczy niemal ostro, lecz pani Verlokowej, uciekającej przed szubienicą, spojrzenie jego wydało się pełne energii i czułości.
Jego poświęcenie wzruszało ją, i kamienna twarz złagodniała nieco w swem ponurem, nieruchomem przerażeniu... Towarzysz Ossipon patrzył na nią tak, jak nigdy żaden kochanek nie patrzał na twarz swej kochanki. Aleksander Ossipon, anarchista, zwany „doktorem“, autor medycznego (i sprośnego) pamfletu, autor odczytów o społecznem znaczeniu hygieny, jakie miewał w klubach robotniczych — wolny był od pęt pospolitej moralności — ale uznawał prawa naukowe. Był uczonym i z punktu naukowego zapatrywał się na tę kobietę, siostrę zwyrodniałego osobnika, zwyrodniałą także, urodzoną morderczynię. Patrzył na nią, wzywając Lombrosa tak, jak włoski wieśniak, wzywa swego patrona. Badał ją ze stanowiska naukowego. Przyglądał się jej policzkom, nosowi, oczom, uszom... Wszystko złe! Fatalne! Pod jego natarczywem spojrzeniem rozchyliły się blade wargi pani Verlokowej; spojrzał na jej zęby... Niema najmniejszej wątpliwości... Skończony typ zbrodniarki... Jeżeli w tej chwili towarzysz Ossipon nie polecił swej duszy patronowi Lombroso, to tylko dlatego, że, stojąc, na swojem naukowem stanowisku, nie wierzył wcale w posiadanie tego, co się duszą nazywa. Ale, zajęty uczonemi rozmyślaniami, wygłaszał nerwowo na peronie stacyjnym oderwane zdania.
— To był niezwyczajny chłopiec, ten twój brat. Ciekawy przedmiot do studyów. Skończony typ, pod pewnymi względami... Skończony!
Wyraził się naukowo, pomimo, że miotała nim obawa. A pani Verlokowa, słysząc te słowa, poświęcone jej ukochanemu zmarłemu, zachwiała się na siedzeniu i w jej posępnych oczach zamigotało światło, jak błyskawica, zwiastująca nadciągającą ulewę.
— Prawda! — szepnęła łagodnie, drżącemi ustami. — Zawsze zwracałeś na niego uwagę, Tomie. Lubiłam cię za to...
— Nic do zarzucenia rzeczywiście, podobieństwo jakie jest między wami — mówił Ossipon, wyrażając stale trwożącą go myśl i usiłując ukryć nerwową, dokuczliwą niecierpliwość, z jaką oczekiwał ruszenia pociągu. — Tak. Bardzo był do ciebie podobny.
Słowa te nie były zbyt pochlebne ani wzruszające. Ale podobieństwo, na które kładł nacisk, wystarczyło, by ją wzruszyć do głębi. Pani Verlokowa wydała słaby okrzyk, wyciągnęła ręce i po raz pierwszy zalała się łzami.
Ossipon wsiadł do wagonu, zatrzasnął z pośpiechem drzwiczki i wyjrzał, która godzina, na stacyjnym zegarze. Jeszcze osiem minut. Przez pierwsze trzy minuty pani Verlokowa płakała gwałtownie, bez przerwy. A potem uspokoiła się nieco i tylko szlochała zcicha, wylewając potoki łez. Usiłowała przemawiać do swego zbawcy, do człowieka, który był dla niej zwiastunem życia:
— O! Tomie! Jak ja mogłam lękać się śmierci, kiedy on został mi wydarty w tak okrutny sposób! Jak ja mogłam! Jak mogłam być takim tchórzem!
Rozpaczała nad swem przywiązaniem do życia, do tego życia bez żadnego uroku, bez szczęścia, bez uczciwości nawet. A ten okrzyk szczerego bólu wyraził się w sztucznej, zużytej szacie spospolitowanych frazesów.
— Jak ja mogłam tak lękać się śmierci? Tomie, chciałam umrzeć. Ale się boję. Chciałam raz już skończyć z sobą. I nie mogłam. Czy jestem taka wytrwała? Czy miara goryczy jeszcze niedostateczna dla mnie? Ale kiedy cię spotkałam...
Umilkła. A potem załkała z wybuchem ufności i wdzięczności:
— Całe życie poświęcę dla ciebie, Tomie!
— Usiądź w tamtym rogu wagonu — upominał ją troskliwie Ossipon.
Pozwoliła się usadowić, a on widział, że nadchodzi nowy atak płaczu, jeszcze gwałtowniejszy od pierwszego. Śledził objawy z miną lekarza, rachując sekundy. Usłyszał wreszcie gwizdawkę konduktora. Mimowolny skurcz górnej wargi odsłonił jego zęby i nadał im wyraz dzikiej stanowczości, w chwili gdy pociąg poruszył się. Pani Verlokowa nic nie słyszała, nic nie czuła; Ossipon, jej zbawca stał nie ruchomo. Pociąg toczył się coraz szybciej, turkocząc głucho, przy odgłosie kobiecego szlochania. Ossipon dwoma krokami przebiegł na drugą stronę wagonu, otworzył drzwiczki — i wyskoczył.
Wyskoczył na samym końcu peronu; a z taką siłą woli wykonał swój zamiar, że istnym cudem zdołał w tym skoku zatrzasnąć za sobą drzwi wagonu. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy padł na ziemię, wywinąwszy koziołka, jak postrzelony zając. Był pokaleczony, rozbity, blady jak śmierć, i bez tchu, gdy się dźwignął z ziemi. Ale zupełnie spokojny i przygotowany na zetknięcie z gromadą nadbiegających, przerażonych urzędników i posługaczy. Objaśnił ich spokojnie, że żona jego wyjechała zagranicę do umierającej matki; że była, naturalnie, bardzo zmartwiona, a on niezmiernie zaniepokojony jej stanem, że usiłował ją pocieszać i nie zauważył, iż pociąg rusza, a na ogólne zapytanie „dlaczego nie pojechał w takim razie do Southamptonu?“ odrzekł, że w domu została z trojgiem małych dzieci niedoświadczona siostra żony i zaniepokoiłaby się jego nieobecnością... Zrobił to bez namysłu.
— Ale zdaje mi się, że nigdy już więcej nie będę tego probował — zakończył, uśmiechając się do otaczających.
Rozdał trochę drobnych pieniędzy i wyszedł, nie kulejąc ze stacyi.
Na ulicy, towarzysz Ossipon, obładowany pieniędzmi, jak nigdy dotąd w życiu, nie wziął dorożki.
— Pójdę piechotą — objaśnił uprzejmego dorożkarza, uśmiechając się przyjaźnie.
Mógł iść piechotą. I poszedł. Minął most. O późnej godzinie wieże Westminsteru widziały jego żółtą czuprynę, przesuwającą się pod światłem latarni. Widziały go i światła na skwerze Sloane i sztachety parku. Towarzysz Ossipon znowu wszedł na most. Rzeka, ponure zjawisko, mieszanina spokojnych cieniów i migocących blasków, płynąca w czarnej ciszy, zwróciła jego uwagę. Stał przy baryerze, wpatrując się w nią długo. Zegar na wieży przemówił spiżowymi dźwiękami nad jego pochyloną głową. Spojrzał na jego twarz... Pół do pierwszej, burzliwa noc na kanale La Manche...
Towarzysz Ossipon poszedł dalej. Jego rosła postać ukazywała się tej nocy na różnych ulicach olbrzymiego miasta, śpiącego na dywanie z błota, pod zasłoną mgły. Przesuwała się martwo i cicho w cieniu domów, stojących na opustoszałych ulicach, z dwoma rzędami latarń. Chodziła po skwerach, placach, ulicach, po bezimiennych zaułkach, gdzie proch ludzki osiada bezwładny i beznadziejny wyrzucony falą żywota. Ossipon chodził bez wytchnienia. Aż w końcu zawrócił do maleńkiego ogródka ze skąpym trawnikiem i wszedł do małego, brudnego domku, otworzywszy go kluczem, który wyjął z kieszeni.
Rzucił się na łóżko ubrany i leżał bez ruchu cały kwadrans. A potem usiadł, skurczył kolana i objął je rękoma. Świt zastał go siedzącego z otwartemi oczyma, w tej samej postawie. Człowiek, który mógł chodzić tak długo, tak daleko, bez celu, bez zmęczenia — mógł również siedzieć przez długie godziny, bez ruchu, bez mrugnięcia. Ale kiedy słońce zalało promieniami pokój, rozplótł ręce — i upadł na poduszkę. Otwarte oczy patrzyły w sufit. Lecz nagle zamknęły się. Towarzysz Ossipon usnął w blasku słońca.


XIII.

Olbrzymia, żelazna kłódka na drzwiach szafy w ścianie była jedynym przedmiotem w pokoju, na którym mogły spocząć oczy, bez przykrości, jaką sprawiała nędzna brzydota mebli i ich ubóstwo. Pokój, trudny do wynajęcia z powodu dużych rozmiarów, miał ściany pokryte obiciem zielonego arszenikowego koloru, poplamionem miejscami.
Blisko okna, przy stole z prostego drzewa, siedział towarzysz Ossipon, podpierając pięściami głowę. Profesor, ubrany w jedyny swój garnitur z kratkowanego materyału, chodził, klapiąc na gołej podłodze nieprawdopodobnie podartymi pantoflami, z rękoma zapuszczonemi w kieszeni żakietki. Opowiadał gościowi o swej bytności u Apostoła Michelisa.
— Nie wiedział nic o śmierci Verloka. Rozumie się! Przecież on nigdy nie czytuje dzienników. Sprawia mu to zawiele przykrości, jak mówi. Ale mniejsza o to. Wszedłem do jego domku. Nigdzie żywej duszy. Musiałem wołać ze sześć razy, zanim się odezwał. Myślałem, że śpi. Ale nie. Już od czterech godzin pracował nad swem dziełem. Siedział w maleńkiej ciupie, wśród stosu rękopisów. Na stole leżała surowa marchew. Jego śniadanie. Żywi się teraz surową marchwią i mlekiem.
— Jakże wygląda? — zapytał z roztargnieniem towarzysz Ossipon.
— Po anielsku... Podniosłem z ziemi kilka kartek rękopisu. Uderzające ubóstwo rozumowania. Brak wszelkiej logiki. Nie jest w stanie myśleć logicznie. Ale to nic. Rozdzielił swoją biografię na trzy części: Wiara, Nadzieja, Litość. Opracowuje teraz projekt społeczeństwa, urządzonego jak olbrzymi, wygodny szpital, pełen ogrodów i kwiatów, gdzie ludzie silni poświęcają się pielęgnowaniu słabych.
Profesor umilkł na chwilę.
— Czy wy rozumiecie podobne szaleństwo, Ossiponie? Ludzie słabi! Źródło wszelakiego zła na tej ziemi! — mówił profesor z posępną zaciętością. — Powiedziałem mu, że ja marzę o świecie, urządzonym, jak olbrzymie jatki, gdzie słabi są przeznaczeni na wytępienie. Czy wy to rozumiecie, Ossiponie? Źródło wszystkiego złego! Bo to oni panują złowrogo nad nami, oni — słabi, bez energii, głupi, tchórzliwi, bez charakteru, niewolniczo ulegli. Oni to dzierżą władzę. Oni są masą. Tępić ich, tępić! To jedyna droga do postępu. Jedyna! Posłuchajcie, Ossiponie. Na początek musi zginąć olbrzymi tłum słabych, a potem ci, którzy są względnie silni. Rozumiecie? Na początek ślepi, potem głuchoniemi, potem garbaci i kulawi — i tak dalej. Każda choroba — każdy występek — każdy przesąd, każda pospolitość musi zginąć.
— A co zostanie? — zapytał Ossipon stłumionym głosem.
— Ja zostanę — jeżeli jestem dość silny! — zapewnił chudy, mały profesor, a jego wielkie uszy, cienkie jak błona, odstające z obu stron wątłej czaszki, zaczerwieniły się nagle. Czy ja mało cierpiałem od prześladowania słabych? — mówił dalej, uderzając się w kieszeń na piersiach. — A jednak ja jestem potęgą. Tylko trochę czasu! Trochę czasu! Dajcie mi trochę czasu! Ach! Ten tłum, za głupi, by mógł odczuwać litość, lub trwogę... Niekiedy zdaje mi się, że oni mają po swojej stronie wszystko. Wszystko — nawet śmierć — mają własną broń!
— Chodźcie ze mną, na piwo do „Silenusa“ — przemówił Ossipon, po dłuższem milczeniu, przerywanem tylko klapaniem pantofli nieprzejednanego anarchisty.
Profesor przyjął zaproszenie. Owego dnia był bardzo wesół, na swój własny, osobliwy sposób. Poklepał po ramieniu Ossipona.
— Piwo? Zgoda! Pijmy i weselmy się, bo jesteśmy silni, a jutro śmierć nas czeka.
Zaczął wkładać buty, ale mówił ciągle, krótkiemi, stanowczemi zdaniami.
— Co wam jest, Ossiponie? Macie minę nasrożoną i szukacie nawet mojego towarzystwa. Słyszałem, że was widują ciągle tam, gdzie ludzie gadają głupstwa przy kieliszku i szklance. Dlaczego? Czy porzuciliście już swoją kolekcyę kobiet? One są przecież słabe, i silni mogą się niemi żywić — co?
Obuł jedną nogę i sięgnął po drugi, sznurowany but, ciężki, na grubej podeszwie, nieoczyszczony, pokryty łatami. Uśmiechnął się posępnie.
— Powiedzcie mi, Ossiponie, silny człowieku, czy kiedykolwiek choć jedna z waszych ofiar odebrała sobie życie przez was? Jeżeli nie, to wasz tryumf jest niezupełny — bo tylko krew nadaje piętno wielkości. Krew. Śmierć. Wspomnijcie historyę...
— Niech was piekło pochłonie! — odrzekł Ossipon, nie odwracając głowy.
— Dlaczego? Zostawię tę nadzieję słabym, których teologia wymyśliła piekło dla silnych. Ossiponie! Żywię dla was uczucie wzgardliwej przyjaźni. Wybyście nie mogli zabić nawet muchy.
Ale, jadąc na wierzchu omnibusa, profesor postradał dobry humor. Widok tłumów, tłoczących się na chodnikach, zgasił jego zaufanie, przygniótł go zwątpieniem i niezadowoleniem, których pozbyć się mógł dopiero po dłuższem przebywaniu w samotności pokoju, z wielką szafą w ścianie, zamkniętą na olbrzymią kłódkę.
— Więc to tak — przemówił nad jego ramieniem towarzysz Ossipon, siedzący na ławeczce za profesorem. — Więc Michelis marzy o świecie, podobnym do pięknie urządzonego, wesołego szpitala...
— Właśnie, olbrzymia instytucja miłosierna do pielęgnowania słabych — potwierdził szyderczo profesor.
— To głupie! — przyznał Ossipon. — Słabości nie wyleczysz. Ale jednak, może Michelis nie tak znowu bardzo się myli... Za dwieście lat światem rządzić będą doktorzy. Teraz już zaczyna królować nauka. Króluje w cieniu, być może, ale króluje. A nauka musi w najwyższym swoim rozwoju dojść do leczenia nie słabych, lecz... silnych. Ludzkość pragnie żyć... pragnie żyć...
— Ludzkość sama nie wie, czego chce — zawyrokował profesor stanowczo, połyskując okularami w stalowej oprawie.
— Ale czy wiecie — warknął Ossipon. — Przed chwilą, żądaliście by wam dać czas — czas! Otóż doktorzy postarają się dać wam czas, jeżeli będziecie dobrzy. Zaliczacie siebie do silnych dlatego, że nosicie w kieszeni przyrząd, który może wyprawić na łono wieczności was, mnie i dwudziestu innych ludzi. Ale wieczność to przeklęta dziura! Czasu wam potrzeba. Gdybyście spotkali człowieka, któryby wam mógł zapewnić dziesięć lat życia, uznalibyście go za swego pana.
— Moje godło: „Ni Boga ni pana“ — odrzekł z naciskiem profesor, podnosząc się, by wysiąść z omnibusu.
Ossipon wstał także.
— Poczekajcie z tem do tej chwili, kiedy będziecie leżeli bezwładni, w ostatniej godzinie życia — odrzekł, zeskakując za nim ze stopnia. — Waszego parszywego, nędznego, krótkiego życia — mówił, przechodząc przez ulicę i wskakując na chodnik.
— Ossiponie! Zdaje mi się, że blagujecie — powiedział profesor, otwierając drzwi odnowionego Silenusa.
Usiadłszy przy stoliku, rozwijał dalej swoje uprzejme twierdzenie.
— Nie jesteście nawet lekarzem. Ale jesteście zabawni. Wasz obraz ludzkości, wyciągającej język i połykającej pigułki od jednego bieguna do drugiego, na rozkaz kilku uroczystych głupców, jest godny takiego, jak wy proroka. Proroctwa! Na co się zda myśleć o tem, co będzie kiedyś.
Podniósł szklankę.
— Na zgubę wszystkiego, co istnieje! — wyrzekł spokojnie.
Napił się i pogrążył w milczeniu. Gnębiła go myśl o tej ludzkości, licznej jak ziarnka piasku na morskiem wybrzeżu i tak samo jak ten piasek niezniszczalnej. Huk wybuchających bomb ginął wśród cierpliwych ziarn piasku, ginął bez echa. Naprzykład ta sprawa Verloka, kto o niej pamięta?
Ossipon nagle, niby pod wpływem tajemniczej siły, wyjął z kieszeni złożony dziennik. Profesor, usłyszawszy szelest, podniósł głowę.
— Co to za gazeta? Jest co nowego? — zapytał.
Ossipon drgnął, jak obudzony znienacka lunatyk.
— Nic. Nic zupełnie. To gazeta z przed dziesięciu dni. Zapomniałem, że ją mam w kieszeni...
Ale nie rzucił tej starej gazety z przed dni dziesięciu. Zanim ją włożył napowrót do kieszeni, spojrzał ukradkiem na ostatnie wiersze bieżących nowin.
Nieprzenikniona tajemnica; pokryła, zdaje się nazawsze, ten czyn szaleństwa czy rozpaczy“.
Temi wyrazami, kończyła się wiadomość zatytułowana:
Samobójstwo podróżnej, na statku, kursującym po kanale La Manche“.
Towarzysz Ossipon obeznany był z pięknościami reporterskiego stylu.
Nieprzenikniona tajemnica, pokryła — zdaje się nazawsze“. Umiał już to na pamięć. „Nieprzenikniona tajemnica“. Barczysty anarchista spuścił głowę na piersi i zapadł w głęboką zadumę...
Te wyrazy zagrażały samemu źródłu jego życia. Nie mógł już wyjść na miasto, lękając się spotkać którą ze swych rozlicznych ofiar; tę, do której zalecał się na ławkach ogrodu Kensington, lub z którą spotykał się na ulicach, bo obawiał się że zacznie z niemi rozmawiać o tej „nieprzeniknionej tajemnicy“... Na podstawie naukowej obawiał się obłędu, czyhającego nań, zaczajonego pośród tych wyrazów: „pokryła na zawsze“. Było to opętanie, męczarnia. W ostatnich czasach zaniedbał swoje znajomości. Zaufanie, jakie mu okazywały kobiety różnego gatunku, pochlebiało jego miłości własnej i dostarczało mu środków do życia. Potrzebował żyć. Miał kobiety pod ręką. Jeżeli dłużej nie zdoła do nich powrócić, umrze w końcu z głodu, i zabije swoje ideały... „Ten czyn szaleństwa czy rozpaczy“...
Nieprzenikniona tajemnica; pokryje na zawsze“ to, co się stało, przynajmniej przed ludzkim wzrokiem. Ale cóż z tego, jeżeli on jeden wśród ludzi nie zdoła zapomnieć o tej przeklętej wiadomości? Ale i to co wiedział towarzysz Ossipon, zamykało się w granicach szczegółów podanych w dzienniku — zatrzymywało się na samym progu „tajemnicy zakrytej na zawsze“.
Towarzysz Ossipon wiedział dużo. Wiedział, kogo zobaczył ten majtek na przystani parowców. „Kobieta czarno ubrana i zawoalowana, chodziła o północy po wybrzeżu“. „Czy pani ma zamiar odpłynąć tym statkiem?“ — zapytał uprzejmie. „Proszę tędy“. „Zdawało się, że ta kobieta nie wie co robi. Pomógł jej wejść na pokład. Była zupełnie bezsilna“.
Ossipon wiedział także, kogo widziała służąca na parowcu... „Kobietę ubraną czarno, bardzo bladą, stojącą na środku pustej kajuty damskiej“. Służąca namówiła ją do położenia się. Kobieta nic nie mówiła, jak ktoś zrozpaczony. A potem służąca wie tylko to, że podróżna wyszła z damskiej kajuty. Służąca poszła na pokład, zobaczyć co się z nią dzieje, i towarzysz Ossipon wiedział dobrze, że znalazła nieszczęśliwą, leżącą na jednem z siedzień osłoniętem budką. Oczy miała otwarte, ale nie odpowiadała na to, co do niej mówiono. Wydawała się chora. Służąca, wezwała zarządcę statku i oboje stali przy budce, naradzając się, co czynić z dziwną i smutną podróżną. Szeptali (pewni że ich nie słyszy) o St. Malô i o angielskim konsulu w tem mieście, który porozumie się z jej rodziną w Anglii. Odeszli przygotować wszystko, do przeniesienia jej na dół, bo patrząc na nią, pewni byli, że umiera. Ale towarzysz Ossipon wiedział dobrze, że pod tą bladą maską rozpaczy, z trwogą i przerażeniem walczyło gorące pragnienie i przywiązanie do życia, silniejsze od popędu, który pcha do morderstwa; i strach ślepy — szalony strach na myśl o szubienicy. On o tem wiedział. Służąca i gospodarz statku nie wiedzieli nic, oprócz tego, że kiedy wrócili po pięciu minutach, czarno ubranej damy nie było już w budce na pokładzie. Nie było jej nigdzie. Zniknęła. Była piąta rano i nie zdarzył się żaden wypadek. A w godzinę później, jeden z majtków, znalazł ślubną obrączkę leżącą koło krzesła. Obrączka uwięzła w szparze a jej połysk zwrócił uwagę majtka. Na obrączce data: 24 czerwca 18 ** r. wyryta wewnątrz.
Nieprzenikniona tajemnica pokryła na zawsze“...
Towarzysz Ossipon podniósł schyloną głowę, tę głowę kochaną przez tyle kobiet na tej wyspie — głowę Apolla, osłonecznioną blaskiem złotych włosów czupryny...
Profesor zaczął się kręcić. Wstał także...
— Zostańcie! — zawołał żywo Ossipon. — Co wy wiecie o szaleństwie i rozpaczy?
Profesor przesunął koniec języka po suchych, cienkich wargach i wygłosił z powagą:
— To są rzeczy, które nie istnieją. Niema teraz żadnych namiętności. Świat jest marny, miękki, bez żadnej siły. A siła jest zbrodnią w oczach głupców, tych słabych i ograniczonych, którzy rządzą w tym kurniku. Wy sami jesteście marni. Verlok — którego sprawę policya tak gładko zamazała — był także marny. Policya go zamordowała. Był marny. Wszyscy są marni. Szaleństwo i rozpacz! Dajcie mi je za dźwignię, a cały świat poruszę! Ossiponie, gardzę wami! Nie jesteście zdolni nawet do tego, co opasły burżuj nazywa „zbrodnią“. Nie macie wcale siły...
Umilkł, uśmiechnięty szyderczo, pod połyskującemi okularami.
— I pozwólcie mi powiedzieć, że ta drobna sukcesya, która się wam podobno dostała, nie wpłynęła dobrze na waszą inteligencyę. Siedzicie, jak niemy bałwan. Bywajcie zdrowi.
— Czy chcecie ją wziąć? — zapytał Ossipon, uśmiechając się głupkowato.
— Wziąć — co?
— Sukcesyę. Całą...
Nieprzejednany profesor uśmiechnął się. Ubranie prawie spadało z niego, buty pokryte łatami, ciężkie jak ołów, przepuszczały wodę za każdym krokiem. Odpowiedział jednak:
— Przyślę wam rachunek za odrobinę chemikalii, które jutro wezmę. Potrzebuję ich gwałtownie. Rozumiecie mnie? Co?
Ossipon pochylił zwolna głowę. Pozostał znowu sam. „Nieprzenikniona tajemnica“. Zdawało mu się, że te wyrazy, zawieszone w powietrzu przed jego oczyma, znajdują oddźwięk w pulsującym mózgu. Chorobliwe przywidzenie, najwyraźniej...
Ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
Mechaniczny fortepian koło drzwi zaczął wygrywać walca, a potem nagle umilkł.
Towarzysz Ossipon, zwany doktorem, wyszedł z piwiarni. Przy drzwiach zawahał się, spoglądając na oślepiające, słoneczne światło — a w kieszeni jego tkwił dziennik, z opisem samobójstwa nieznajomej damy. Serce jego biło w sąsiedztwie dziennika. Samobójstwo nieznajomej „czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
Szedł przez ulice, nie patrząc gdzie idzie. Nie poszedł tam, gdzie go oczekiwała na schadzce inna dama, (podstarzała bona, zachwycona jego głową Apollina, o złocistych puklach). Szedł w przeciwną stronę. Nie mógł patrzeć na żadną kobietę. To było dla niego zgubą. Nie mógł myśleć, ani pracować, ani spać, ani jeść. Ale zaczynał pić z przyjemnością, radując się zawczasu tą rozkoszą, pokładając w niej całą nadzieję... Był zgubiony. Jego karyera rewolucyonisty, podtrzymywanego przez uczucie wielu ufających mu kobiet, — zagrożona była przez tę tajemnicę — tajemnicę wyrytą w mózgu, pulsującym w takt reporterskich frazesów:
Pokryje na zawsze ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“...
— Jestem ciężko chory — szeptał do siebie, badając swój stan według wskazań nauki.
Jego silna postać, z pieniędzmi w kieszeni, pochodzącymi z tajnych funduszów ambasady (odziedziczonemi po panu Verloku) staczała się prostą drogą do rynsztoka. Pochylał już szerokie barki, i głowę ze złotymi puklami, gotując się do nieuniknionego upadku. I przez całą tę noc, jak przez wszystkie noce od dni dziesięciu, towarzysz Ossipon chodził po ulicach, prosto przed siebie, nie patrząc gdzie idzie, nie czując zmęczenia, nie czując nic, nie widząc nic, nie słysząc nic... „Nieprzenikniona tajemnica“. Szedł obojętnie. „Ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
A nieprzejednany profesor szedł także, odwracając oczy od nienawistnych tłumów ludzkich. Nie miał przed sobą przyszłości. Gardził przyszłością. Był potęgą. W myśli lubował się obrazami śmierci i zniszczenia. Szedł wątły, nikły, w wytartem ubraniem, nędzny — i straszny, w prostocie niezłomnej wiary, która przez zbrodnię i szał zamierzała odrodzić ludzkość. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie podejrzewał. Niosąc ze sobą śmierć, przesuwał się jak zaraza przez ulice pełne ludzi.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Cause célèbre (fr. słynna sprawa) – wyrażenie używane dla określenia procesów sądowych, których przebieg śledzony był pilnie przez opinię publiczną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Maria Gąsiorowska.