Tajemnice stolicy świata/Tom IV/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
St.-Cloud.

Kto opuszczając Paryż, dostanie się do Bulońskiego lasku, tych zarośli służących za miejsce spacerowe dla najwyższych towarzystw i dla pół-światka, kiedy do lasku Vincennes leżącego po drugiéj stronie miasta uczęszcza tylko stan średni, ten się znajdzie na właściwéj drodze do St.-Cloud i Wersalu, tych zamków letnich rozmaitych dynastyj francuzkich.
Przypomniawszy sobie rozmaite koleje, przez jakie przechodziły te miejsca, doznaje się szczególnych wspomnień.
Lasek Buloński rozciąga się daleko od miasta, aż do najbliższych zakrętów Sekwany, płynącéj tu wężykowato. Przebywszy go w całéj długości i przestąpiwszy rzekę, dostaniemy się do małego miasteczka St.-Cloud, złożonego głównie z pięknych miejskich domów bogatych Paryżan.
Letni zamek cesarski leży po za miastem. Rozmaitego rodzaju wspomnienia są z nim związane. Tu Clément w roku 1589 zamordował Henryka III, tu późniéj obalono dyrektoryat, po którym nastąpił rząd konsularny.
Napoleon kazał przyozdobię ten zamek i rezydował w nim chętnie jako konsul i pierwiastkowe jako cesarz. W roku 1814 była tu główna kwatera sprzymierzonych, i w miejscu Napoleona sypiał tu w roku 1815 Blücher w jego pokojach.
Późniéj był to królewski zamek Ludwika Filipa — a teraz znowu cesarski i Napoleona.
Zaprawdę, letni zamek St.-Cloud przedstawia zawsze różnobarwne historyczne panoramy i daje do myślenia. Co się też jeszcze w głębi jego ukaże?
Zbliżmy się ku niemu zaraz pospołu z księciem de Monte-Vero, kiedy w skutek zaproszenia, przybył tam z małym Jankiem na łowy, co się tak tragicznie zakończyły.
Elegancki powóz Eberharda stanął przy wjeździe, nad wieczorem.
Tam przechadzali się stróże.
Służbowy prosił księcia o bilet, a otrzymawszy go, z uszanowaniem odstąpił na bok.
Janek z wielkiém zajęciem patrzał na wszystko i liczne zadawał pytania.
Zamek, powierzchownie wyglądający nieco siwo i prawie nieprzyjemnie, gdyby tego wrażenia nie łagodziły olbrzymie otaczające go drzewa, stoi na wzgórzu.
Po przebyciu wjazdu, dwie drogi czerwonym szabrem wysypane i przerzynające park przodowy, prowadzą do zamkowego portyku.
Odciski kół i kopyt końskich przekonały księcia, że już przed nim przybyli liczni goście.
Cesarza spodziewano się dopiero za godzinę.
Bezlistne jeszcze gałęzie drzew tworzyły nad drogą dach, który w lecie pysznie ocieniać musiał.
Na trawnikach znajdowały się posągi, fontanny i wielkie kryształowe kule, w których odbijało się na małą skalę wszystko co je otaczało. Wkopane pomiędzy niemi działa, stanowiły dziwne z niemi przeciwieństwo. Ale bez wątpienia służyły raczéj dla ozdoby, niż na inny jaki użytek.
Powóz księcia stanął pod kolumnami, dźwigającemi balkon i zarazem zdobiącemi wjazd.
W szerokim, staroświeckim portyku stali liczni strzelcy i lokaje.
Służący księcia szybko zeskoczył z kozła i uprzedził lokajów.
Gdy Eberhard i Janek wysiedli z powozu i weszli do zamkowego portyku, ukazał się w nim książę de Morny i z polecenia cesarza przyjmował gości.
Ten już nieco posiwiały przyrodni brat cesarza, swoją uprzejmością okazywaną księciu de, Monte-Vero, najlepiéj świadczył o zajęciu się Napoleona „przyjacielem dwóch władców,“ jak cesarz zwykle nazywał księcia.
Książę de Morny w eleganckim myśliwskim stroju, równie jak Eberhard, wprowadził go po marmurowych schodach na górę do przeznaczonych dlań pokojów i prosił, aby przybył na wspólną wieczerzę do wielkiéj sali przyjęcia w zamku.
Książę i Janek przedewszystkiém rozpatrzyli się w wyznaczonych im na noc pokojach, urządzonych jak najzbytkowniéj, i udali się potóm na pływającą w morzu światła salę, jaśniejącą cesarską okazałością, gdzie wszystko wskazywało, że zgromadził dzisiaj około siebie samych miłośników łowiectwa.
Na ścianach zdobnych w ogromne lustra znajdowały się piękne i rzadkie jelenie rogi, okna zakryte były zielonemi draperyami, a kosztowna broń leżała na marmurowych stołach i kolumnach.
W środku sali nakryty był stół na jakie trzydzieści osób.
Gdy Eberhard wszedł z Jankiem, poznał zaraz, że cesarza jeszcze nie było. Książę de Morny bawił jeszcze gości i wyszedł na spotkanie księcia, chcąc go poznajomić z panami, których jeszcze nie widział, a byli to: don Olozaga, poseł królowój Izabelli i jego syn młody hrabia Ramiro de Teba; młodzieńczo jeszcze wtedy wyglądający książę Metternich — lord Motherwell, attaché angielskiego poselstwa — poseł sam naówczas znajdował się w Londynie — margrabia de Montricoux i jeszcze wtedy nie tyle cierpiący poseł pruski, hrabia von Goltz, namiętny myśliwy.
Napoleon miał zawsze dla otaczających go, o ile ich potrzebował pozyskać sobie, bardzo baczne oko; umiał każdemu zrobić jakąś przyjemność, każdego sobie zobowiązać, co dla jego dyplomatycznych względów zawsze miało ważne następstwa.
Inni panowie, którzy stali ugruppowani w sali i rozmawiali, byli znajomi księciu de Monte-Vero, byli to posłowie włoski i amerykański i kilku marszałków.
Don Olozaga, ugrzeczniony Hiszpan i młody hrabia de Teba, niezmiernie się zajęli pięknym, pysznie wyrosłym księciem, bo zawiązali z nim przydłuższą rozmowę.
Ten znajomy czytelnikowi naszego romansu „Izabella“ przyjaciel Serrany i Prima, ten dyplomata jak należy, wpływowy człowiek na dworze Napoleona, powierzchownie nic nie znaczący, a może najzręczniejszy dworak swojego czasu, ten elegancki, delikatny don Olozaga, bystrém okiem poznał zaraz w księciu de Monte-Vero wielkiego i szlachetnego człowieka.
Gdy don Ramiro, młody oficer wojsk hiszpańskich, rozmawiał z małym i roztropnym Jankiem, Olozaga zwrócił się do Eberharda.
— Jakkolwiek często słyszałem o waszéj wysokości, rzekł półgłosem, jak to zwykle czynią fachowi dyplomaci — nigdy jeszcze nie miałem sposobności zbliżenia się do pana. Niniejszą więc cenię podwójnie wysoko!
— Szlachetny donie, przez galanteryę odpowiedział Eberhard po hiszpańsku, bo język ten znał równie dobrze jak niemiecki, portugalski, francuzki i angielski: zwykle unikam wszelkich dworskich uroczystości. Mimo to jednak o mało nie miałem zaszczytu, przed niejakim czasem, korzystać w moim interesie z pańskiego wpływu!
— Usłużyć panu, mości książę,, byłaby to dla mnie rzecz pożądana!
— Własną pomocą wygrałem sprawę, która jeszcze gniewa hiszpańskie klasztory, ale dopiero po bardzo srogich pogróżkach!
Don Olozaga wzruszył ramionami.
— Dostojny książę, rzekł z tajemniczym uśmiechem, który w takich razach zawsze mu po twarzy przebiegał: na dworze w Madrycie habit jeszcze wielki wpływ posiada ze zgorszeniem moich przyjaciół, którzy go zwalczyć usiłują! Sądzę zresztą, iż słyszałem, że na dworze w Rio podobny zachodzi wypadek!
— To jakieś nieporozumienie, szlachetny donie! Cesarz Pedro...
— Który jak mówią, jest pańskim przyjacielem.
— Jest to człowiek energiczny, czynny, który nie poddaje się woli samolubnych i chciwych władzy mnichów. Wiem to najlepiéj!
— Książę masz tam majątek w tym błogosławionym kraju?
— Tak jest, nieznaczny kawałek ziemi. I spodziewam się, że wkrótce będę mógł powrócić do Monte-Vero.
— Bardzo dla mnie zajmującą byłoby rzeczą, gdyby na jutrzejszém polowaniu wolno mi było zbliżyć się do księcia pana, wyznał dyplomata, myśląc o Meksyku, który wówczas polityka hiszpańska i Francuzka chytrością zdobyć zamierzała. Mówią że pan jesteś znakomitym strzelcem, mości książę!
— Mam cokolwiek wprawy z dawniejszych czasów, dou Olozago; od lat wielu, które w Niemczech spędziłem, mocno zaniedbałem myśliwstwo! Lecz z radością przyjmuję pańskie towarzystwo, i jeżeli zwierzyna nie będzie obfita, z przyjemnością będziemy z sobą rozmawiali.
Rozmowę tę przerwał nagły ruch, wywołany zbliżeniem się cesarza.
Książę de Morny zbiegł spiesznie na dół po marmurowych schodach.
Goście utworzyli zwykły półokrąg, dla przyjęcia dostojnego monarchy głębokim ukłonem.
W kilka sekund potém Ludwik Napoleon wszedł prędko z adjutantem.
Lubił robić niespodzianki, albo być bardzo ruchliwym i prędzéj ukazywać się aniżeli go oczekiwano.
Podczas tych łowów, na które zaproszeni byli sami tylko reprezentanci zagranicznych mocarzy i bardzo znakomici goście, usunięte zostały wszelkie formalności.
— Witam panów moich, powiedział Napoleon według znanego zwyczaju poruszając ręką. Tylko w tych dniach żadnych ceremonij; chciałbym w waszém towarzystwie przepędzić kilka przyjemnych godzin!
Cesarz potém bardzo łaskawie zwrócił się do Metternicha i również łaskawie do Goltza.
— Ach, zawołał potém postrzegając księcia, nasz książę z Brazylii! Witam, witam pana! Pan pozbawiasz mój dwór swojego interesującego towarzystwa z konsekwencyą, któréj często żałować muszę — dla czegóż to, mości książę?
— Moje wielce ruchliwe życie, najjaśniejszy panie, i rzeczywiście obszerne prace, bo ztąd zarządzam mojemi osadami, każą mi wielce czas mój oszczędzać, a nieraz nawet i nocy wymagają!
— Wierzę, mości książę, odkąd dowiedziałem się od cesarskiego posła, jak ogromne są te pańskie zakłady, rzekł cesarz i dał znak intendentowi zamku, aby podawano do stołu — siadajmy — chciałbym pana mieć przy sobie!
Eberhard ukłonił się i poszedł za cesarzem do stołu. Inni goście zbliżyli się także do miejsc swoich.
Książę de Morny siedział po drugiéj stronie cesarza.
Lokaje przynosili potrawy i gorliwie napełniali kieliszki, najprzód ciężkiemi winami stołowemi, a potém ulubionym szampanem.
Cesarz pił bardzo mało i tém pilniéj rozmawiał z księciem de Monte-Vero, na którego wielu z zazdrością spoglądało.
Eberhard nie uważał na to.
Don Ramiro siedział obok małego Janka, który podziwiał liczne ordery w koło siedzących panów.
Mówiono także o zamku Angoulême i o hrabinie Ponińskiéj, o śpiewaczce Teressie i o balecie.
Książę milczał, więc Metternich zapytał go, czy nie zna czarodziejskich nocy hrabiny, a Eberhard wyparł się tego, chociaż dobrze widział, że oczy Napoleona uważają go.
Miałżeby cesarz znać tajemnicę, wiążącą go z tą grzeszną hrabiną?
Zawczasu wszyscy wstali od stołu, bo nazajutrz rano chcieli bardzo wcześnie zebrać się na łące w parku i rozpocząć polowanie.
Gdy Eberhard i Janek układli się w kosztownych łóżkach, które im posłano w przygotowanych dla nich pokojach, rozmawiali jeszcze długo o stole i polowaniu. Książę udzielił swojemu wychowańcowi Kilku przestróg, nim ten usnął.
Eberhard spać nie mógł — teraz, gdy wszystko ucichło, powstały w nim trapiące myśli — jego córka i dziecię — Leona, zawsze jak zły duch ciągle blizko niego będąca — wszyscy stanęli mu na oczach.
Nakoniec zaświtał poranek.
Na dziedzińcach i stajniach już się ruszano i wkrótce służba zaczęła chodzić po korytarzach.
Wyprowadzono psiarnię — ze stajen konie, i wkrótce na niedalekiéj łące ozwały się rogi.
Na zamkowym dziedzińcu Sandok trzymał w pogotowiu przyprowadzone dla Eberharda i Janka konie, zwierzęta tak doskonałéj budowy, że zwróciły na siebie uwagę wszystkich gości i nawet samego cesarza, który z księciem Mornym postanowił towarzyszyć polowaniu w lekkim powozie.
Strzelcy ustawieni byli od dawna w lesie St.-Cloud, który się na kilka mil rozciąga.
Jak zawsze na dworskich polowaniach, mieli rozkaz zwierzynę napędzać cesarzowi na strzał.
Grzecznie się powitano — odgłos trąb rozległ się po zupełnie jeszcze bezlistnym lesie — psy niecierpliwie szczekały, a konie rżały.
Liczba służby i łowców przeszło dwa razy przewyższała liczbę gości i postępowała za nimi w niewielkiéj odległości.
Margrabia de Montricoux jechał obok lorda Motherwella, książę de Monte-Vero obok don Olozagi, potém kilku marszałków, którzy zaledwie powstrzymać zdołali odważne zwierzęta, książę Metternich z zajęciem rozmawiał z hrabią Goltzem, a don Ramiro bawił się Jankiem, który na swoim islandczyku wyprawiał harce i kosztownego konika małéj rasy ostrogami podniecał do najkomiczniejszych podskoków.
Eberhard widział to i uśmiechał się — don Olozaga wyznał księciu, że ten odważny chłopczyk niezmiernie mu się podoba — cesarz także pozdrowił z daleka młodego strzelca i bawił się wychowańcem księcia de Monte-Vero.
Wreszcie wszyscy wyjechali z parku i dostali się do lasu St.-Cloud.
W pobliżu zamku, w rozległości jaką polowanie zająć miało, rozstawili się strzelcy — daléj na paśmie pagórków, z chatkami węglarzy, było miejsce wolne. Polowanie nie miało się tym razem rozciągać aż do leśnéj kaplicy, leżącéj romantycznie niedaleko od wąwozów i pagórków i w lecie prawie corocznie przez cesarzową zwiedzanéj. W jednym z następujących rozdziałów będziemy mieli sposobność także zwiedzić tę kaplicę.
Polowanie odbywało się z boku kaplicy i węglarskich chatek.
Wkrótce hukły strzały, a dostojni myśliwi zapalali się coraz bardziéj.
Wtém leśnicy przygotowali dla cesarza szczególniejszą przyjemność — pokazał się był dzik i napędzono go, rozumie się bardzo uważnie i ostrożnie, na drogę, którą cesarz przejeżdżał.
Napoleon postrzegł wściekle parskające zwierzę, ale że wtedy już bywał często cierpiący, prosił więc księcia de Monte-Vero, aby dla niego to dzikie zwierzę zabił.
Był to zawsze zaszczyt — do którego właściwie wybrany został Eberhard. Gdy książę Metternich i lord Motherwell nieco z obawą spoglądali na nadzwyczaj wielkie szczecinowate zwierzę, które rozwścieczone kłami ziemię ryło, Eberhard zeskoczył ze swojego karosza, oddał ukłon cesarzowi i dał strasznemu dzikiemu zwierzęciu z imponującą spokojnością wpaść na swój kordelas — radośnie ozwały się rogi na znak cesarza, który wysiadł z powozu i przystąpił do potężnego dzika, co rzucając się leżał u nóg księcia de Monte-Vero.
Inni myśliwi nadjechali i podziwiali upadłe wielkie i mocne zwierzę.
Napoleon powinszował księciu i powiedział mu kilka słów pochlebnych — potém pozostawiono wypaproszenie i sprzątnięcie dzika leśnikom, którzy nadjechali z wozem.
Wpośród coraz żywiéj rozwijającej się rozmowy nikt nie uważał, że wychowaniec księcia, mały Janek, znikł — nawet don Ramiro nie myślał o nim, bo go książę mocno zajął, jechał więc obok niego i obok don Olozagi.
Uszło to także uwagi służby i z dala jadącego Sandoka, że Janek odłączył się od drogi, którą dążyło towarzystwo łowieckie.
Gdy dzik zwrócił na siebie uwagę ogólną, a don Ramiro podjeżdżając do cesarskiego powozu, wezwał wychowańca księcia, aby się za nim udał, ten z boku niespodzianie ujrzał w krzakach kozła, który go niezmiernie wabił. Jeszcze ani razu nie strzelił, a nie chciał za nic w świecie wracać do zamku St.-Cloud bez żadnéj zdobyczy, przypuszczając, że nie ma nic tak bolesnego i upakarzającego dla rozpoczynającego kawalera, jak taki dowód niepowodzenia.
Janek był bardzo ambitny, zawsze jednako tyle, o ile przystoi młodzieniaszkowi pragnącemu czegoś dopiąć.
Nie pojechał więc za młodym hrabią de Teba, chociaż bardzo go polubił, lecz skrycie, aby sam położył, rączego kozła, rzucił się za nim, a ten skoro spostrzegł małego strzelca, śpiesznie zawrócił w krzaki.
To szybkie oddalenie się jeszcze bardziéj rozdrażniło nie tak łatwo zniechęcającego się Janka.
— Czekaj koźle, wołał, przekonawszy się, że nikt za nim nie zdąża, że nikt nie widział zwierzęcia, które wziął na oko: byłby wstyd, gdybyś ty miał przedemną umknąć!
I mały Janek, odważny strzelec, dał ostrogę swojemu islandczykowi, tak że się ten wspiął i skoczył potém po wązkiéj leśnéj ścieżce, która go coraz bardziéj od myśliwskiego towarzystwa oddalała.
Mogło to być około południa, słońce zapowiadającemu już wiosnę promieniami oświetlało nie zaliściony jeszcze las — tylko tu w téj jego części, w którą się teraz Janek zapędził, promienie oszczędniej się przebijały, bo po większéj części las składał się ze starych, gałęzistych i zawsze zielonych sosen i jodeł.
Jak dalekie echo, oz wały się tam odgłosy rogów cesarskiego orszaku.
Janek ich nie słyszał — od dawna już przebył przestrzeń dla polowania wytkniętą, którą dojeżdżacze opuścili wracając do orszaku. Wtém wdali ujrzał znikającego kozła, którego ciągle dotąd pomiędzy drzewami dostrzegał.
— Oho, zawołał zapalony Janek, co to znaczy? ty mi nie ujdziesz! To byłaby prawdziwa hańba, i nie mógłbym się pokazać na oczy wujowi Eberhardowi, gdyby cię moja strzelba nie dostała!
Pędził więc między drzewami, zręcznie prowadząc posłusznego mu islandczyka, ku miejscu, w którém znikł kozieł.
Chciał dla ratunku skryć się w wąwozie, po za którym rozciągały się pagórki.
Drugi może byłby teraz zawrócił — ale nie Janek, którego nowe niebezpieczeństwo jeszcze bardziéj pociągało i drażniło.
Z głośnym, radosnym krzykiem popędził konia — postrzegł, że kozieł pędzi na dole pomiędzy krzakami.
Janek był bardzo blizko leśnéj kaplicy — ale wcale jéj nie widział.
Bez zwłoki wskoczył w niebardzo stromy wąwóz, a potém pędził nim daléj.
Gdy nakoniec osądził, że może strzelić do zwierzyny, ścisnął mocno nogami swojego islandczyka, wypuścił cugle i przyłożył do twarzy nabitą strzelbę.
Strzał padł.
Janek głośno się ucieszył, aż się jego wołanie daleko rozległo — widział, że kozieł skoczył rozpaczliwie.
— Trafiony! — ha, ha — trafiony! wołał i właśnie chciał wyskoczyć na otwarte miejsce, gdy nagle, tuż blizko niego, z po za starego wiązu błysnął jasny promień i on po strzale poczuł gwałtowny ból, który go pozbawił przytomności.
Trafiony Janek spadł z konia, który go ciągnął za sobą po zaroślach, póki się małe nogi chłopczyny nie uwolniły z lekkich strzemion.
Leżał nieruchomy pomiędzy drzewami, a islandczyk rżąc uciekał.
Ale z po za grubego pnia wiązu wyszedł jakiś człowiek, ubrany w lekki płaszcz i w kapeluszu szeroko-skrzydłym mocno na oczy nasuniętym — towarzyszył mu zaś drugi, który wyszedł z pod daléj stojącego drzewa.
Wyglądali obaj jak leśni złodzieje; zbliżyli się ku miejscu, gdzie leżał chłopiec, któremu z lewego boku krew upływała.
— To on, półgłosem powiedział ten, który strzelił, uchylając nieco kapelusza — był to Fursch.
— Kula trafiła, już on do siebie nie przyjdzie, utrzymywał drugi, w którym poznajemy Rudego Dzika. Pochylił się ku małemu Jankowi i przypatrując się trafionemu bokowi, dodał: Krew płynie z serca.
— Oto moja zemsta, Eberhardzie de Monte-Vero, głośno zawołał Fursch. Hrabina i baron cieszyć się będą, że słowa im dotrzymałem!
— Nadjechał ci właśnie na strzał!
— Gdyby nie był nadjechał, to byłbym poszedł ku niemu i musiałbym dostać się blizko aż do myśliwskiego orszaku! Zbieg z la Roquête nie zna żadnéj bojaźni, już się od takich dzieciństw odzwyczaił! Tutaj, tutaj, panowie! wołał, aż się głośno po lesie rozlegało, tu jeszcze jest jedna trafiona zwierzyna!
— Śpieszmy się Furschu! upomniał Rudy Dzik.
— Dajże pokój! Chcę jeszcze zapewnić sobie widok, jaki mi przygotowała moja zemsta, chcę mieć przyjemność widzenia księcia klęczącym i płaczącym! Tak, ten Fursch jest to niebezpieczny nieprzyjaciel! Musi ci odebrać ochotę prześladowania go dłużéj!
— Słyszysz, że się zbliża odgłos rogów?
— Oni wołają umarłego! odpowiedział Fursch, a ta odpowiedź zgrozą przejmowała.
U nóg jego leżał mały Janek z zagasłemi oczami — jego myśliwska odzież na lewym boku, tudzież ziemia w koło były zbroczone krwią — strzelba mu wypadła i w niejakiém oddaleniu leżała między drzewami — ręce opadły zwieszone obok martwego ciała.
Mały Janek wyzionął duszę. Ten miły, niewinny chłopczyk nie miał już nigdy oglądać matki, nie miał nigdy utulić się na jéj sercu, ani powitać Józefiny jako ukochaną siostrę.
A jednak obie do niego tyle tęskniły!
Musiał umierać wtenczas, gdy matka o niego z boleścią się kłopotała — musiał umierać nie uczuwszy jéj miłości.
Biada nędznemu, wytrawnemu, srogiemu mordercy który tryumfując śmiał się nad jego ciałem!
I jego godzina wybije także — a będzie straszliwa.
Mały Janek, ulubieniec księcia, tyle obiecujący, wspaniale rozwijający się chłopiec, padł ofiarą tego przeklętego zbrodniarza — ofiarą Leony i Schlewego.
Kulawy, szatański baron, uwolnił więźnia z la Requête jedynie dla popełnienia tego nowego mordu. Ten podły łotr w szambelańskim fraku, nie miał nawet odwagi wywrzeć osobiście swojéj nienawiści na dostojnym i szlachetnym księciu de Monte-Vero. Ten przekleństwa godny nienawidził najwspanialszego człowieka w swoim czasie, bo w obec niego czuł całą swoją nikczemność i pospolitość — nienawidził go jak każdy nędznik wielkiego.
Owszem, gdyby przynajmniéj w nienawiści swojéj miał odwagę jawnie wystąpić przeciwko niemu, wyzwać go na pojedynek — wtedy przynajmniéj dowiódłby jakiegoś charakteru. A tak był tylko nędznikiem, podłym złoczyńcą, jeszcze godniejszym wzgardy niż ów obrzydły Fursch, którego morderczéj ręki potrzebował — godniejszy wzgardy i zdradliwszy niż hrabina Ponińska, która przecie śmiało szła do celu, jakkolwiek szatańskiego.
Ten podły łotr, który się baronem nazywał, a potajemnie wszelkiemu grzechowi służył, zjednał sobie karę nieustępującą w niczém karze, jaką Niebo nad Furschem i jego towarzyszami zawiesiło.
Zbliżał się czas tego wynagrodzenia.
Nędznicy gromadzili sami winę na winę — wkrótce miara przebrać się miała.
W orszaku cesarza zapewne posłyszano wkrótce po sobie następujące dwa strzały i obaczono brak wychowańca księcia.
Ale tego się przecięż nikt nie domyślał, że ulubieniec Eberharda, ofiara przeklętéj morderczéj ręki, leży zabity w pobliżu leśnéj kaplicy w krzakach.
Rudy Dzik ujął za ramię zuchwałego wspólnika mordów, który stał jeszcze obok krwią zbroczonego chłopca, i pociągnął go całą siłą z czerwono zafarbowanego miejsca lasu.
— Skryjmy się do kaplicy, mówił; ztamtąd wszystko widzieć możemy, co się dziać będzie!
— Nadchodzą — idą za głosem, odpowiedział Fursch, i cofnął się ulegając naciskowi Edwarda. Ha, gdyby nas znaleźli, toby była radość, toby był połów! Ale Fursch was się nie boi! Jedyny, któregobym się obawiał, na ten widok nie będzie zdolny myśleć o mnie! Sądzę, że odejdzie go ochota rozpoczęcia zemną nieprzyjacielskich kroków! To było za żeglugę w orzechowéj łupinie na morzu, za śmiertelną trwogę, za galery! wołał zgrzytając zębami.
Rudy Dzik gwałtownie pociągnął go w tył.
— Mogą cię usłyszeć, zawołał stłumionym głosem; już są bardzo blizko!
— Niech słyszą! wrzeszczał Fursch jak szalony — widział krew — a to czyniło go coraz wścieklejszym.
Rzeczywiście słychać już było w rozmaitych miejscach wyraźne wołania i głosy szukających — a także i szelest nadjeżdżających krzakami jeźdźców.
Fursch i jego towarzysz cofnęli się do leśnéj kaplicy, z dala wyglądającéj z pomiędzy drzew.
Gdy znikli, Eberhard i don Ramiro wypadli z gęstwiny.
Po wszystkich stronach ozwały się sygnały rogów — echo ich było nieco narzekające, melancholiczne.
Wtém don Ramiro najprzód zobaczył strzelbę małego Janka, a potém i jego samego na zwiędłych liściach przy suchych jeszcze zaroślach.
Podjechał bliżéj.
— Najświętsza Panno! zawołał przerażony: wasza Wysokość miałaś słuszność, że dwa strzały jeden po drugim tu padły i że jeden mógł tylko być strzał Janka!
Książę przybył do krwią zlanego miejsca — zeskoczył z konia i oddał cugle jadącemu za nim murzynowi.
— Mój Janek zamordowany! zawołał, a te słowa wydały głęboką boleść jego duszy, miłość, jaką czuł dla chłopca — schylił się ku niemu i podniósł go, spojrzał mu w zapadłe, martwe oczy.
— Umarł — bez ratunku! wyzionął. Kto mi to uczynił? Kto godny przekleństwa zamordował tego nieszczęśliwego chłopca? O, ścigać go pragnę — domyślam się czegoś straszliwego! Sandok, pozostań przy moim zabitym ulubieńcu, póki nie wrócę!
Gdy murzyn z głośném narzekaniem rzucił się na ciało małego Janka, bo i on go kochał, książę w towarzystwie don Ramira poskoczył przez las. Znaleźli zabitego kozła i pozostawili na prawo leśną kaplicę, zmierzając do chat węglarzy, znajdujących się na lewo na wzgórzach.
Eberhard spodziewał się otrzymać tam jakiekolwiek objaśnienie.
Przybyli do Sandoka strzelcy dali sygnały, że szukanego znaleziono, i wkrótce z polecenia cesarza nadjechał książę de Morny w towarzystwie margrabiego de Montricoux.
Wrócili do cesarza ze smutną wiadomością, i cesarz rozkazał natychmiast przerwać polowanie, bo wiadomość ta mocno go wzruszyła — nietylko dla tego, iż spodziewał się w lesie St.-Cloud być bezpiecznym od morderstw, lecz i dla tego, że ubolewał nad księciem de Monte-Vero.
Eberhard i towarzyszący mu hrabia de Teba, przybyli I do węglarskich chatek i dowiedzieli się tam, że od rana, dwaj jacyś złowrodzy ludzie ukazywali się w téj części lasu w rozmaitych punktach.
Węglarze mieli ich za leśnych złodziejów.
Ale Eberhard zażądał aby mu opisano ile możności, jak ci mordercy wyglądali? i przekonał się, że ten okropny czyn — spełnił Fursch i jego towarzysz.
Wyraz sprawiedliwego gniewu zaćmił oblicze księcia. Przez chwilę namyślał się — potem prosił don Ramira o rycerską przysługę (gdyż postanowił o ile można najśpieszniéj przeszukać las), aby pośpieszył do jego pałacu w Paryżu i tam wszystkich do smutnéj nowiny przygotował.
Prędko powrócił do ciała swojego ulubieńca, rozkazał murzynowi przenieść zabitego chłopca do zamku St.-Cloud, i otoczony kilku strzelcami popędził za zbiegłymi zbrodniarzami, a tymczasem hrabia de Teba pośpieszył do Paryża.
Znalazł ich ślad, i przy pomocy psów czujących pot ludzki ścigał aż do Sekwany — tam zdawało się, że dwaj mordercy musieli wsiąść na łódkę.
Nadaremnie aż do późnéj nocy szukano dalszego śladu — zbrodniarze niemożliwém uczynili ściganie. Jedynym skutkiem poszukiwania było znalezienie islandczyka pozbawionego pana.
Nazajutrz Eberhard odwiózł zmarłego Janka do swojego pałacu, który tak radośnie razem z nim opuszczał — tam dopiero dowiedział się o wykryciu tajemnicy, która boleść jego jeszcze bardziéj pomnożyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.