Tajemnice stolicy świata/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Szpieg księcia.

Eberhard ze wzruszającą troskliwością pielęgnował chłopca, który poświęcając sam siebie bezwzględnie, ocalił mu życie.
Jednak na delikatném ciele z powodu płomieni, odniósł niebezpieczniejsze rany niż z razu mniemano.
Nietylko spaliły mu się na głowie piękne blond włosy, nietylko stracił rzęsy i powieki, ale czoło miał spalenizną pokryte, a boki od płomieni głęboko poranione.
Przez kilka tygodni leżał zagrożony śmiercią.
Eberhard nie szczędził mu środków pomocy i ulgi.
Najzręczniejsi lekarze paryzcy, nawet Nelaton, lekarz cesarza Napoleona, usiłowali ulżyć boleściom dziecka i zadać mu lekarstwo, któreby działało nietylko na jego zewnętrzne rany, ale i na duszę, aby straszliwe wstrząśnienia, których doznała, nie pozostawiły po sobie szkodliwych skutków.
Ale temu grożącemu śmiercią wypadkowi towarzyszył cud.
Eberhard nie mylił się.
Janek w chwili śmiertelnéj trwogi i niewypowiedzianego przestrachu, odzyskał głos i mowę, które niegdyś dziwnym wypadkiem utracił.
Słowa, które w gorączkowych fantazyach wymawiał, były jeszcze niewyraźne i niedokładne, lecz lekarze przyobiecywali wzruszonemu księciu, że jeżeli chłopiec pozostanie przy życiu, to nie będzie jak dotąd niemym, bo wprawa i dobry kierunek, wkrótce mowę jego uregulują.
Zdrowie pomimo najwyszukańszéj troskliwości wracało bardzo powoli, ale Eberharda cieszyło już i to, że w ogólności torowało sobie drogę.
Przeminął przeszło rok po nieszczęśliwym pożarze, a Janek tak dokładnie opisał księciu osoby dwóch nieznajomych, którzy byli w parku, iż ten nie mógł dłużej wątpić, że to byli dwaj zbrodniarze Fursch i Edward.
Postanowił więc teraz gdy nadszedł czas, sam ich ukarać i uczynić nieszkodliwymi, bo się przekonał, że dla tych niebezpiecznych czeladników Schlewego, nie ma dosyć warownego i strasznego więzienia.
Sandok jako zręczny i gorliwy szpieg księcia, wywiedział się, że baron miał z nimi stosunki.
Murzyn zwykł był swoje z podziwienia godną przebiegłością nabyte wiadomości kommunikować Marcinowi, aby się z nim pierwéj naradzić, nim pana o rezultacie zawiadomi.
Tak więc i teraz olbrzymi sternik i muskularny murzyn stali w parku zupełnie odnowionego pałacu przy ulicy Rivoli.
Rozmawiali bardzo cicho, aby ich nikt nie usłyszał, a bardzo zapewne coś ważnego Sandok donosił, bo błyszczącemi oczyma tak przewracał, że ich białka widocznie odbijały się od ciemnéj barwy jego szerokiéj i pełnéj twarzy.
Wieczór mocnym cieniem okrył dwóch ludzi.
— Sternik Marcin może mi wierzyć, mówił właśnie Sandok po portugalska, aby nikt nie rozumiał: Fursch i Edward są przebieglejsi, niż Marcin i Sandok razem!
— Więc myślisz, że cię spostrzegli i poznali?
— Sandok nie wie! Sandok przed trzema dniami widział Furscha i Edwarda w klasztorze przy ulicy świętego Antoniego, a wczoraj wieczorem już ich nie było!
— Niech pioruny zatrzasną! toś nie był przezorny murzynie: oba łajdaki widziały cię! Twój przeklęty czarny kolor wszędzie cię zdradza.
— O, sterniku Marcinie, nie kląć, Sandok ostrożny jak murzyński szpieg! Czarny kolor nie mógł nic zdradzić, bo Sandok miał płaszcz z wysokim kołnierzem!
I murzyn zrobił pantominę, która miała pokazać sternikowi, jak wysoko kołnierz zasłaniał mu głowę.
— Myślisz, że tych przeklętych łotrów znowu widziałeś u kulawego barona?
— U kulawego massa, z oczami siwemi jak u kota! O, Sandok zna dobrze tego massę, nieprzyjaciela swojego massa! Żeby to było w Monte-Vero, albo w dalekiéj pustyni, gdzie Sandok urodził się, byłby wziął sztylet i ukarał!
— Daj-no temu pokój, tuby ci taka samopomoc na złe wyjść mogła!
I wszyscy trzéj szli do Bulońskiego lasku?
— Szli po nocy do zamku hrabiny — o, Sandok zna zamek!
— I mogłeś ich podsłuchać?
— Nie ze wszystkiém Marcinie, tylko jedno słowo słyszałem! Fursch był ostrożny i przeszedł, ale Sandok wyprzedził go i schował się w krzaku, dając przejść wszystkim trzem obok. Mówili o zakonnicy i o dziewczynie! Sandok pomyślał o pięknéj córce massy i znowu słuchał. Niemiecką, dziewczynę z mniszką wywieźli — o! już przed kilku miesiącami!
— A nie mogłeś dosłyszeć, dokąd wywieźli?
— Za granicę — do Hiszpanii — ale miejsce? murzyn gwałtownie ruszył ramionami — Sandok nie zrozumiał!
— Tak to być musi — wszyscy czworo razem się znoszą — oni to zapewne ukryli gdzieś córkę pana Eberharda, której odnaleźć nie mogliśmy. Niech pioruny trzasną — Boże przebacz grzechy! Czyż te szelmy zawsze mają nas zwyciężać i okpiwać? Musimy koniecznie schwytać tego Furscha, a wtedy wszystko nam wyśpiewa!
— O, sterniku Marcinie, nic z tego, nic! zawołał Sandok: oni postrzegli, że Sandok ich śledzi.
Marcin mruknął kilka ostrych marynarskich słów.
— Sandok pośpieszył na policyę, jak ci trzej byli w zamku, i z dwoma ludźmi podsunął się pod zamek.
— Dla czegóż nie weszliście do zamku? Fursch i Edward są zbiegli galernicy i wszędzie można ich więzić!
— O, massa z policyi nie chciał; powiedział: Sandok głupi, Sandok się omylił! jakby to galernicy mieli bywać u hrabiny?
— Ona ma znakomitych stronników — prefekt nie śmiałby zamku obstawiać i rewidować — przeklęcie! mruczał Marcin grubym głosem.
— Tak, tak — massa z policyi nie chciał. Ale gdy Sandok prosił i o księciu wspomniał, rozkazał massa, aby dwóch ludzi z nim poszło, zatrzymać Furscha i Edwarda, jak z zamku wyjdą!
— No — i co?
— Fursch i Edward nie powrócili z zamku, ani w nocy, ani w dzień!
— Głupcy, nie obstawiliście wszystkich wyjść! Taki szelma jak Fursch, kiedy zwącha niebezpieczeństwo, nie wraca tędy którędy wszedł!
— O, Sandok obstawił dwoje drzwi!
— Więc umknęli trzeciemi, i znajdą, sobie inną, lisią jamę, gdzie będą, bezpieczniejsi niż w klasztorze przy ulicy św. Antoniego!
— Już ich nie ma w klasztorze, Sandok wie o tém Marcinie, ale Sandok znajdzie ich ślad.
— Trudno ci to przyjdzie, murzynie!... Najgłówniéj chodzi o to, aby się dowiedzieć, czyta niemiecka dziewczyna, którą, razem z zakonnicą sprzątnęli, nie jest córką pana Eberharda i gdzie ją umieszczono odpowiedział Marcin.
— Sandok o tém pamiętał, i już wczoraj chciał o tém z mnichem pogadać!
— Żebyś przynajmniéj nie był czarny, bo to każdego uderza w oczy i przeszkodę stanowi!
— Nie przeszkodę! Czarne dobre w nocy, czarnego nikt nie widzi, kiedy ciemno, czarny może się podsuwać i w ciemności ukryć, sterniku Marcinie!
— No, cóż tedy powiedział ci mnich?
— Mnich długo nie chciał nic mówić! Mnich rozumny! Ale Sandok gadał i to i owo, aż nakoniec mnich wspomniał coś o dwóch mniszkach!
— O dwóch mniszkach? Zdaje mi się, że jesteś na fałszywej drodze!
— Nie na fałszywej, Marcinie, na prawdziwéj! Przed kilku miesiącami zagraniczny mnich zabrał dwie dziewczyny: jedna była zbiegła z hiszpańskiego klasztoru, a druga była nowa i młoda.
— Jakże chcesz przekonać się o możności tego? Czy myślisz, że z mnicha można tak łatwo wydobyć należyte zeznanie? Sami może nie wiedzą, co to za jedna była ta niemiecka dziewczyna?
— Od mnicha żadnéj wiadomości — to od hrabiny wiadomość.
— Czy myślisz, że ona cię w swoim pałacu przyjmie i udzieli ci wiadomości w przyjaznych słowach, tobie, murzynowi księcia de Monte-Vero? głośno śmiejąc się mówił Marcin.
— Więc massa zażąda wiadomości od hrabiny!
— Głupstwa prawisz! Pan Eberhard nigdy w życiu nie przestąpi progów jéj pałacu, a co główniejsza, hrabina nie da mu żadnéj odpowiedzi.
— Massa zmusi ją do odpowiedzi!
— Jeżeli nie możesz dać lepszéj rady Sandoku, to na nic się nie przydała cała twoja praca. Pan Eberhard gardzi hrabiną i nie będzie jéj zmuszał do udzielenia mu wiadomości, ani też jéj groził! Oto, gdybyś mu mógł Furscha dostawić, to prędzéj dałoby się o tém pomówić.
— Sandok słyszał od Marcina, że massa może hrabinę zgubić i wtrącić do więzienia.
— To prawda, bo przeszło sto razy przeciw niemu zgrzeszyła — ale pan Eberhard za wysoko stoi, aby takich środków używał.
— O, fałszywa to litość — dla hrabiny wszystkie środki są dobre!
— Zgadzam się z tobą, ale to od nas nie zależy, tylko od pana Eberharda, który myśli inaczéj.
— Ale aby nakoniec odzyskać piękną córkę?
— Gdybyśmy nawet byli pewni, że hrabina wie o miejscu pobytu córki Eberharda, nie przystanie on na to, aby ją zmusić do wyznania — ona zaprze się wszystkiego.
Sandok myślał przez chwilę — na jego czarnéj twarzy ukazał się jakiś projekt, który się odbił w jego rysach pełną radości nadzieją, tak, iż z pomiędzy grubych ust jego zabłysły białe szeregi zębów.
— O, massa nie będzie się użalał na złego szpiega. Sandok jutro wszystko będzie wiedział!
— Robisz djabelsko wesołą minę?
— Bardzo wesołą, Sandok znalazł drogę!
— Powiedz jaką!
— Nie dzisiaj, jutro! Sternik Marcin nie będzie się śmiał szyderczo. Szpieg księcia spełni swoją powinność!
— To coś tajemniczego — powiedzże mi choć cokolwiek Sandoku, nie zdradzę cię!
Murzyn uśmiechnął się chytrze.
— Jeżeli massa nie znajdzie drogi do hrabiny, to ją Sandok znajdzie!
— Jakto! chcesz się dostać do zamku Angoulème? Nie czyń tego, mógłbyś rozgniewać pana Eberharda!
— Innéj drogi nie ma, Marcinie — a massa nie dowie się, że Sandok był w zamku, ani hrabina także!
— Obaczymy. Byłeś zawsze djabelnie zręcznym szpiegiem, jak każdy czarny, umiesz się schylać i gładko jak wąż wleźć w każdą dziurę, nieprzystępną dla innych dzieci ziemi, pokażże raz swoją sztukę, murzynie! powiedział Marcin: dowiedź raz co umiesz. Przez całe życie nazywać cię będę bratem, jak kocham Najświętszą Pannę, jeżeli ci się uda znaleźć ślad zatraconéj!
— Marcin może już zawczasu nazywać Sandoka bratem, piękna córka massy jest tak dobrze jak znaleziona!
— Niech pioruny zatrzasną! Musisz chyba mieć przeklęcie dobry i wiele obiecujący pomysł, kiedy jesteś tak pewien siebie — ale zaczekam, aż obaczę jak się sprawisz. W nocy na twojém miejscu pozostanę w pałacu.
— Ale nie zdradzić, massa nie powinien się domyślać!
— Chcesz panu Eberhardowi zrobić niespodziankę? Zgoda! Już się ściemnia — adio Sandoku!
Murzyn poufnie kiwnął głową sternikowi, i gdy Marcin szepcąc sobie coś pod nosem, odszedł do pałacu, pobiegł do mieszkania służby położonego w głębi ogrodu, aby się wsunąć do izby, w któréj miał swoją liberyę i inne mienie.
Otworzył, małą, ciemną izbę, wszedł jakby w jasny dzień, śmiało przystąpił do wielkiéj skrzyni, bawił się szklanemi kulami i innemi ulubionemi rzeczami, które tu przechowywał; wydobył ciemny, złożony płaszcz, rozwinął go i zarzucił na siebie, zakrywając nim błękitną, srebrem wyszywaną liberyę.
Wziął przytém ciemny, szeroko-skrzydły kalabryjski kapelusz, obejrzał go na wszystkie strony, obmacał i wsadził na głowę tak, że twarz mocno nim zasłonił.
— O, teraz Sandoka już nikt nie pozna! poszepnął uśmiechając się zadowolony; potém szybko wyskoczył z izby, którą za sobą zamknął i niepostrzeżony wyszedł z domu.
Na dworze przypatrywał się swojemu cieniowi przy świetle księżyca, i był kontent z siebie, a pochyliwszy się śpieszył zręcznie pomiędzy drzewami ku wyjściu z ogrodu.
W kilka minut późniéj był na ulicy.
Widocznie, co nie jest tak łatwo, znał dobrze położenie téj części miasta Paryża, bo bez namysłu zwrócił się w okolicę, w której leży lasek Buloński.
Szybko jak cień przesuwał się przez ulice, w których jego osłoniona postać nikogo nie uderzała, bo było wiele innych podobnych i tłok był wielki.
Przebył place i mosty, prędko przekonawszy się że idzie drogą właściwą. Skręcał na rogach ulic i szedł daléj a daléj.
Droga, którą Sandok przebywał, musiała być daleka, bo minęło prawie dwie godziny, nim dostał się na drogę cel jego stanowiącą.
Była to wspaniała noc letnia.
Księżyc jasno świecił, i gdy większa część ludzi z upodobaniem wpatrywała się w tego wiernego towarzysza ziemi, Sandok miał właśnie téj nocy powód do złorzeczenia jego blaskowi.
Ale nic mu to nie pomogło: ten niekosztowny świecznik nocy z zasianego gwiazdami firmamentu łagodnie przypatrywał się ziemskiemu przemijającemu życiu.
Murzyn obok licznych ogrodów przecudnych willi, w których fontanny wyrzucały w powietrze, błyszczące przy księżycu krople wody, klomby kwiatów rozsiewały zapach, a pomiędzy pomarańczowemi drzewami na balkonach błyszczały gościnne lampy, około których pozgromadzali się mieszkańcy.
Nakoniec Sandok przybył do kraty, dzielącéj park zamku Angoulème od drogi.
Na chwilę zatrzymał się i nadsłuchując niepostrzeżony, skierował wzrok swój na zamek.
W wysokich oknach arkadowych biło jasne światło — w pośród zieleni w parku, ciągnącego się daleko po za zamkiem, błyskały lampiony i kolorowe światła.
Hrabina Ponińska, jak prawie co wieczór, przyjmowała licznych znakomitych gości. Wiodła ona ich coraz głębiéj w przepaść grzechu — uśmiechając się — swawoląc — ułudnie rozmawiając i nęcąc pięknemi postaciami swoich nieporównanie czarownych i miłych bajader.
Sandok powiedział sobie, że w téj chwili właśnie w salonie odbywa zachwycające przedstawienie dla upojonych gości.
Przeszedł wjazd obok marmurowych lwów, bo tutaj nie czuł się bezpiecznym.
Sandok słusznie domyślał się, że pieszo przybywający byłby nietylko z niedowierzaniem przyjęty, tam gdzie najparadniejsze ekwipaże tylko pod wchodową kolumnadę zajeżdżały, lecz że każdego bez wyjątku tu przy wjeździe nieznacznie kontrolowano.
Przeszedł więc obok lwów po pod kratą, tak daleko, aby go nikt nie postrzegł, a rzuciwszy spojrzenie na obie strony drogi, przekonał się, że w téj nocnéj godzinie zupełnie była pusta.
Teraz dopiero z kocią zręcznością przebył kratę i za chwilę stanął w parku hrabiny Ponińskiéj.
Miał złe zamiary.
Z daleka widział przechadzające się po otwartych miejscach pary, ale nieliczne — to mu sprzyjało.
Sandok niepostrzeżony w cieniu drzew, ostrożnie podsunął się do klombów i świeczników.
Gdzie niegdzie świegotał i gruchał w altanie ukrytéj groty jeden ze znakomitych panów, a na to odpowiadał mu stłumiony powabny śmiech — a także tuż obok murzyna chowającego się pod cień starego kasztana przeciskały się miłością upojone pary.
Sandok nie zważał na nic — miał tylko na oku terras, obok którego znajdowało się wązkie, małe wejście do zamku — chciał z niego skorzystać, bo zawsze o tym czasie było otwarte.
Nikogo nie uderzało, że się zbliżył do terrasu, bo z zadowoleniem widział, że kilku panów podobnie jak on było okrytych płaszczami i kapeluszami. Należało mu tylko unikać spotkania z hrabiną, lub baronem, bo ci za bardzo łatwo mogliby go poznać — murzyn księcia de Monte-Vero nie był im obcy.
Ale zdawało się, że Leona musi być w salonie.
Może ta wspólniczka szatana napawała się znowu swojemi tryumfami.
Sandok przeszedł przez plac rozwidniony księżycem i pachnący, na terras, potém prędko i niepostrzeżenie skręcił ku wejściu, które obok pnących się roślin, prowadziło do zamku.
Drzwi były otwarte — może to było potrzebne dla służby.
Na korytarzu świeciło się.
Murzyn wszedł tam, trzymając prawą rękę na sztylecie, który miał w kurcie — postanowił śmiało spotkać się ze wszelkiém niebezpieczeństwem.
Tu w suterenach, nie znał wnętrza pałacu Angoulème, ale spodziewał się, że z tego korytarza, chwilowo zupełnie opustoszałego, dostanie się do pokojów hrabiny.
Nieustraszonemu, odważnemu, szczęście się uśmiecha.
Sandok skręciwszy obok ściany, ujrzał przed sobą schody.
Natychmiast wszedł na nie.
Na korytarzach górnych także było jasno.
Gdy wszedł na wysokość schodów i nie wiedział dokąd się ma dalej udać, posłyszał głosy i kroki.
Byli to lokaje, poznał po ich rozmowie.
Musieliby go spostrzedz, gdyby z przyległego korytarza przeszli na ten, w którym się znajdował.
Murzyn mimowolnie skurczył się — jego czarna twarz głęboko kalabryjskim kapeluszem ocieniona, przybrała rys złowrogi.
Szukał drogi wyjścia, rady.
Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi.
Sandok nacisnął klamkę tych, które były najbliżej na prawo.
Były zamknięte.
Zgrzytnął zębami.
Szybko przebiegł po kobiercu ku drzwiom leżącym na lewo.
Ustąpiły pod naciskiem — w pokoju, do którego wpadł, nie znalazł nikogo — był to pokój lekko oświetlony — dostatnio urządzony, jak buduar bogatéj, zmysłowej kobiety.
Prędko zamknął drzwi za sobą.
Wielki był czas po temu, bo gdy bez ruchu i słuchając stał, dwaj lokaje weszli na korytarz zmierzając ku schodom, na których dopiero co się znajdował.
Stał tam bez ruchu, ale naprzód pochylony, jakby na czatach.
Sandok poznał buduar hrabiny i przy przyćmioném świetle nizko przykręconych lamp, w jego końcu, tam gdzie się znajdowało wysokie arkadowe okno z ciężkiemi, haftowanemi firankami, postrzegł biurko Leony, w którém niezawodnie listy swoje chowała.
Te listy Sandok chciał posiadać — spodziewał się, że książę wyczyta w nich wiadomość o pobycie swojéj córki.
Gdyby w téj chwili hrabina weszła do buduaru i ujrzała przed sobą murzyna...
Sandok uśmiechnął się — prawie upoiło go przekonacie o zwycięztwie — był w pokoju Leony, właśnie w tym, do którego dostać się postanowił.
To mu dodało odwagi.
Cicho i ostrożnie chodził po kobiercu, który głuszył jego kroki.
Wtém gdy wyszedł na środek pokoju, posłyszał czyjeś głosy — rozmawiano — byli to, jak murzyn zaraź poznał, jakiś mężczyzna i dama.
Sandok na lewo i prawo od siebie obaczył portyery — słuchał — za leżącą po prawéj stronie był drugi pokój, w którym rozmawiano.
Przytłumiony ton głosów przekonał go, że za portyerą są jeszcze drzwi dzielące pokój od buduaru.
Należało działać szybko i stanowczo.
Skndok podszedł obok portyery do biurka — w jednéj szufladce tkwił śliczny, mały kluczyk.
Jakkolwiek zdawała się pomyślną ta okoliczność jednak bardzo pognębiające działała na murzyna o wszystkiém pamiętającego, na tego roztropnego szpiega księcia.
Powiedział sobie, że taka kobieta jak hrabina, nie zostawiłaby kluczyka w szufladzie, w któréj przechowuje swoje tajemnice i ważną korrespondencyę, a dla hrabiny ważne były listy, których Sandok szukał, tak ważne i kosztowne, jak żadne precyoza.
Mimo to przystąpił bliżéj.
Bez drżenia, pewną i lekką ręką otworzył biurko.
Szukając, błyszczącemi oczami wodził po szufladach — ale znalazł tu złote łańcuchy, tam drogie kanie... o co mu wcale nie chodziło.
Szukał on innych kosztowności, na pozór nic nie wartych.
Nakoniec po cichu wyciągnął szkatułkę, w któréj znalazł pisma.
Ale to były weksle i inne podobne rewersa i rachunki — ani listu, ani żadnego dokumentu nie znalazł.
Murzyn zgrzytnął zębami. Tryumf znikł z jego czarnéj twarzy i ustąpił miejsca gniewowi.
Hrabina Ważne papiery przechowywała w skrytém miejscu.
Przewracał oczami i szukając wodził niemi po całym pokoju.
Wtém promień nadziei zabłysł nagle na jego twarzy. Po cichym wprawdzie lecz dla delikatnego jego słuchu wyraźnym śmiechu, który się w téj chwili rozległ w przyległym pokoju, poznał hrabinę — i rzeczywiście Leona bardzo gorliwie rozmawiała z jakimś panem.
Sandok starannie zamknął szuflady biurka i ukrył się za portyerą, aby słuchać — sądził, że z téj rozmowy skorzysta.
Skoro już zaszedł tak daleko, nie powstrzymywała go ta nawet okoliczność, że hrabina może nagle otworzyć drzwi i ujrzeć go przed sobą — przytém powiedział sobie, że usłyszy, kiedy hrabina pożegna tego pana i zechce wejść do swojego buduaru.
Podniósł portyerę i przyłożył ucho do drzwi przedzielających go od hrabiny.
Słyszał jak hrabina mówiła:
— Żadnych pochwał między nami, panie baronie, sądzę, że od dawna dobrze się znamy! Z tych słów okazuje się, że oboje nie jesteśmy młodzi, a razem z młodością, mój kochany znikł najpiękniejszy powab! Nie, nie, musimy inny środek obmyślić, a właśnie jestem na najlepszéj drodze osiągnięcia go!
— Pani hrabina wspomniałaś kiedyś o liście, rzekł poufny Leony, w którym Sandok poznał barona von Schlewe: czy dotyczę on tego środka, czy córki znienawidzonego?
— Tak jest, baronie, dotyczę téj, która ciężko czuje twoje zręczne rozporządzenia!
— Ja tylko udzieliłem błogich rad!
— Błogich rad! zaśmiała się hrabina — teraz, mój drogi, za kilka tygodni otrzymamy wiadomość o śmierci!
— Z klasztoru w Burgosie?
— Zgadłeś! Pobożny Józef pisze mi w tym liście!
— Zapewne pani palisz takie listy? przerwał baron Leonie.
— Przechowuję je w tak dobrém miejscu, iż pan możesz być spokojny... pod poduszkami mojego wezgłowia!
— Godne zazdrości listy! szepnął von Schlewe.
— Pobożny Józef donosi mi, że ta dziewczyna jest bardzo cierpiąca, i że za kilka tygodni muszę się przygotować do przyjęcia wiadomości o jéj śmierci!
— I żadnéj łzy w pięknych pani oczach?
Hrabina udała, że nie słyszy tego pytania barona.
— Ten pobożny Józef podoba mi się — równie jest punktualny jak usłużny! mówiła daléj.
— I ja lubię takich ludzi — można się nimi posługiwać!
— O, panu zawdzięczam dwóch, nam oddanych, na których śmiało liczyć możemy!
— Jeżeli nie zawsze wszystko się im udaje, jednak zawdzięczamy im bardzo ważne usługi! przypomniał von Schlewe.
— Niewątpliwie, ludzi pańskich nie chcę bynajmniéj poniżać pochwałą, jaką oddaję owemu mnichowi!
— Sądzę, że łaskawa hrabina dotąd jeszcze przebaczyć im nie możesz, że wypadek zeszłoroczny przy ulicy Rivoli, skończył się na mniejszém niż mniemano!
Oboje rozmawiający widocznie przekonani byli, że są bezpieczni i że ich nikt nie słyszy.
— Obmyśliłeś baronie tak wyborny plan, iż zawsze winnam ci wdzięczność, za zręczne kierownictwo!
— Zasługiwałbym na wdzięczność pani hrabino, wtedy tylko, gdyby nakoniec znienawidzony był zginął! Lecz on należy do rzędu ludzi, których pozbyć się nie tak łatwo, sądzę, że dosyć mamy na to dowodów!
— I jego godzina wybije, baronie! Tymczasem bądźmy zadowoleni!
— Ostrożnie, moja droga, książę ma wszędzie swoich szpiegów, a między nimi, jak mi dzisiaj doniósł Fursch, ma się odznaczać czarny murzyn Eberharda!
— Nie boję go się!
— Fursch poprzysiągł mu śmierć, od czasu jak ten Sandok wpadł na jego ślad — dwaj wiadomi ludzie musieli opuścić klasztor, bo się w nim nie czuli bezpiecznymi.
— I gdzie się teraz znajdują?
Baron wymienił jakąś ulicę i nazwisko, ale Sandok nie mógł ich dosłyszeć, choć przytknął ucho do dziurki od klucza.
— Fursch utrzymuje, że poznał murzyna idącego tutaj; radzę zatém, łaskawa pani, mieć się bardzo na ostrożności — dodał von Schlewe.
— Bądź spokojny, baronie!
— Wiem, że pani zawsze przebywasz sama w swoich pokojach!
— Więc pan mniemasz, że czarny...
— Nic nie będzie dziwnego, jeżeli znajdzie drogę do wybadania wszelkich tajemnic!
— Nie obawiaj się tego, baronie; książę de Monte-Vero nigdy nie zezwoli i nie dopuści tego rodzaju rzeczy, znam go!
— O tém jestem przekonany, poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć pani możliwość. Wszystkiego obawiać się należy, i zawsze mieć na baczności! Od pani do służby, zawsze przecięż prędko dostać się można?
— Są wszędzie dróty od dzwonków i — znasz mnie baronie — bardzo ładny rewolwer leży zawsze obok moich poduszek, w fazie potrzeby umiem go użyć!
— To mnie uspakaja, dostojna pani! Bardzo jestem pani przychylny, bardzo o nią troskliwy!
— Bardzo dziękuję, baronie! Jestem strudzona — przebacz, że odchodzę do swoich pokojów; zalecam ci, abyś raczył spojrzeć jeszcze raz na zachwycającą Ewę, nim wrócisz do Paryża!
— Nowe zjawisko w twoich salonach.
— Najpiękniejsza ze wszystkich! chwaliła hrabina.
— Niechże mi będzie wolno podziwiać dobroć pani! Oby najłagodniejszy sen towarzyszył pani na miękkich poduszkach i czarował cię najpiękniejszemu marzeniami! poszepnął baron i ukłonił się, niosąc rękę Leony do ust Swoich?
Sandok odskoczył ode drzwi.
Posłyszał szelest jedwabnéj sukni w przyległym pokoju.
Prędko i gładko jak wąż przesunął się po kobiercu buduaru, ku firankom przy oknach; były szerokie, ciężkie i fałdziste.
Nie namyślając się wskoczył za nie i lekką ręką tak uporządkował ich fałdy, że niczyje oko nie mogło domyślać się za niemi ukrytego człowieka.
Miejsce było dobrze obrane — z téj kryjówki Sandok mógł nietylko przejrzeć cały buduar, lecz także jeżeli hrabina zasunie ciężkie zasłony sypialni, zajrzeć i tam chociaż tylko z jednéj strony.
Murzyn wstrzymał oddech, bo otworzono drzwi przyległego pokoju i czyjaś ręka odsunęła portyerę.
Była to pokojówka hrabiny, czarującą ładna dziewczyna, która w lewéj ręce niosła ciężki, kilkoramienny lichtarz złocony, a prawą otworzyła portyerę, aby wpuścić panią.
Leona miała na sobie białą powłóczystą suknię i na niéj okrycie — weszła do buduaru jak królowa — jéj wysoka, bujna, dumna postać była imponująca, pełna zimna twarz zawsze jeszcze piękna, bo przy czarnych gustownie ułożonych włosach, blade jéj rysy interesująco wyglądały.
Pokojówka postawiła lichtarz na marmurowym stoliku.
Z wielkich alabastrowych czar, które trzymały anioły, wychodziły cudne zapachy, bo w nich leżały kwiaty i spadały gałęzie i liście.
Na stołach daléj przy ottomance stały owoce, a pokojówka nalała w kieliszek szumiącego wina, i lichtarz ścienny rozjaśniła.
Hrabina zbliżyła się do okna — zasłony, których jedna strona zakrywała murzyna, otwierały wolny widok na ogród zamkowy, pokryty głębokim nocnym spokojem, gdy na dole w salonie, jeszcze się odbywały ucieszne orgie.
Ale już podjeżdżały karety, zabierające znakomitych panów.
Gdyby Leona jeszcze krok daléj postąpiła, byłaby może zasłonę daléj podsunęła, aby się dostać do wysokiego arkadowego okna, a Sandok byłby może nie uszedł jéj wzroku — pochylił się w tył.
Lecz hrabina nie przystąpiła bliżéj.
— Franciszko, rzekła do pokojówki, otwórz sypialnię!
Ładna dziewczyna zamknęła drzwi przyległych pokojów i od korytarza i drobną ręką rozsunęła portyerę tak długo zasłaniającą obficie umeblowaną sypialnię.
Franciszka postawiła świecznik na stole w téj przestrzeni i zapaliła lampę, która się paliła blizko łóżka hrabiny jedwabnemi firankami otoczonego, tuż obok filaru, który u spodu wyglądał jak stolik.
Poczém odeszła do buduaru.
Leona usiadła na krześle, stojącém przed wysokiém zwierciadłem w buduarze.
Sandok z ukrycia śledził każde jéj poruszenie.
Franciszka ostrożnie wprawną ręką wyjęła kwiaty z jéj czarnych włosów i rozwiązała je — potém zdjęła koronkowe okrycie z ramion pięknéj pani, która teraz podziwiać mogła w lustrze pulchną wspaniałość swojego łona i szyi.
W téj chwili na dole podjechały pierwsze powozy aż pod dach nad filarami i w kilka minut oddaliły się ze swoimi panami.
Leona wstała, powiedziawszy pokojówce jaką ma przygotować na jutro toaletę.
Franciszka wprawnie rozpuściła sznurówkę pulchnej hrabiny — która opadła.
Murzyn z cienia firanki spojrzał na śnieżyste łono, które pięknością kształtów przechodziło wszystko, co dotąd jego oko kiedykolwiek widziało.
Rzeczywiście postać pięknych kreolek i murzynek miała pod względem pulchności podobieństwo z objawionemi teraz jego wzrokowi cudami, bo te kobiety posiadają plastyczne wykończenie godnéj podziwu pełności; ale tu żywy marmur promieniał ku niemu wspaniałemi, białemi kształtami rzadkiéj piękności.
Gdy Franciszka klękła przed Leoną, ta podniosła swą powłóczystą suknię tak, iż mocno zawsze zakryte, wspaniale kształtne jéj nogi, w białych jedwabnych mocno przystających pończochach i delikatnych atłasowych trzewikach, zupełnie były widne.
Czatującemu murzynowi nastręczył się chwilowo tak powabny widok, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie dożył.
Gdy murzynki i niewolnice w Brazylii zawsze pulchne nogi noszą nie zakryte i każdemu widzieć je dozwalają, podobnie jak mężczyźni, tu odkryto mu coś, co tak długo i ostrożnie zakryte było.
A to właśnie miało największy powab.
Prócz tego czarne i miedziane członki, nasuwające się tam pod oczy, mało miały powabu dla murzyna; tu przeciwnie odkryły się przed nim białą, delikatne kształty, cudowne przeciwności podwyższających barw, pulchne wykończenia.
Sandok zatém błyszczącemi oczami śledził każdy ruch hrabiny i pokojówki.
Franciszka rozwiązała złote sznurki czarnych atłasowych bócików, zamykających je aż po kostki — potém śmiało podniosła suknię jeszcze wyżéj i rozwiązała kosztowne, bogato haftowane podwiązki hrabiny.
Przyniosła z sypialni ładne, czerwone pantofelki Leony; zdjąwszy bóciki, włożyła te pantofle na jéj nogi.
Potém podniosła się, poodpinała haftki i prosiła hrabiny, aby wyszła z białéj jak śnieg sukni, która na dywan upadła.
Leona uczyniła to.
Pokojówka położyła suknię na krześle i wróciła znow do pani, stojacéj tylko w krótkich, kosztownie haftowanych białych spódnicach.
Przyniosła lekkie, ranne ubranie hrabiny: bogato haftowane, wygodne, różowawe okrycie.
Potrzymawszy je pani tak usłużnie, że Leona potrzebowała tylko w otwory włożyć pulchnie piękne, pełne, okrągłe ramiona, rozwiązała ostatnie jedwabne, białe spódnice, które opadły na ziemię.
Hrabina wyszła z pomiędzy nich na kobierzec — różowa szata przezroczyście osłaniała jéj wykończone kształty.
Franciszka uporządkowała suknie i schowała je — potém zapytała, czy Leona nie ma jeszcze czegokolwiek do rozkazania, a gdy ta odpowiedziała że nie, znikła przez sypialnię, z drzwi prowadzących do garderoby.
Hrabina i Sandok pozostali sami w buduarze.
Leona nie domyślała się, że po za firanką u okna czatuje szpieg księcia de Monte-Vero.
Widziała się na drodze do celu swojego życia — dopięła wszystkiego czego sobie życzyła.
— U nóg moich leżycie! wyzionęła, w przekonaniu o swojéj potędze — mojéj woli służycie wszyscy! bo umiem panować nad wami głupcy!
Czarując zmysły wasze, robię was moimi poddanymi, poniżam was! Po całym świecie niech powieje tchnienie grzechu, wszyscy mają mi uledz, wszyscy mi służyć!
Dumny książę, który myślisz, że mi się oprzesz! I ty mi się dostaniesz, i ciebie mam w swojéj władzy! Czyś jeszcze nie uczuł mojéj potęgi, nadaremnie poświęcając wszystko dla odzyskania twojego dziecka, które ci pokazałam w kajdanach, a którego obraz cię ściga? Czyli na prawdę nie poznałeś, że to Leona uprzedziła cię i dziewczynę w swoją moc dostała, kiedyś ty wszystko poświęcił, aby ją odzyskać?
Szukaj! Rozsyłaj sobie szpiegów, dumny, gardzący mną książę! Nauczysz się mnie obawiać, kiedy mnie kochać nie możesz, a zgubić mnie nie wzdragasz się! Powinieneś mnie nienawidzieć, bo obojętną dla ciebie może być każda inna kobieta, ale nie hrabina Ponińską!
Czy kochasz awanturniczego, dziwnego człowieka? Wyznaj Leono, jesteś sama z sobą, — czy kochasz go, kiedyś go oszukała i do jego zguby, do śmierci dążyła? Czy boisz się samej siebie, próżna, chciwa władzy kobieto, wyznaj? Czy kochasz go, kiedy to jedyny człowiek, który ci się wiecznie opiera?
Ale czy to tylko nienawiść i sama nienawiść duszę twoją, tak niepokonanie napełnia?
I możesz jeszcze wątpić? Miłość? Stań tu przed lustrem i spojrzyj sobie w oczy, kiedy mówisz o miłości. Stań tu i zbadaj siebie! Musisz zginąć ze wstydu i pogardy, jeżeli nie nienawiść, jedynie niewygasłą nienawiść czujesz w sobie!
Kto był w stąpię nastawić na niego morderców, kto mógł jego dziecię poświęcić śmierci, ten może także miłość zamienić w nienawiść! To mówiąc oblicze Leony przybrało przerażający wyraz.
— To baron zwerbował morderców, tyś się tylko na nich zgodziła, to baron podsycał nienawiść i wzbudzał w tobie zazdrość względem jego dziecka — które było także twojém! Więc, skoroś się zgodziła, skoro byłaś w stanie, w dzikiéj namiętności dziewczynie zagrozić sztyletem, tedy napełniała cię prawdziwa nienawiść, zimna, wyrachowana nienawiść! I ty śmiesz jeszcze wątpić?
Ona umiera! kości są rzucone! Czeka cię niezmierne bogactwo, które ci nada jeszcze większą potęgę i panowanie! Ona umiera! A on znajdzie tylko jéj zimnego trupa!
Upadł nakoniec człowiek, ale nie Bóg, kiedy mu jego dziecię w łańcuchach pokazałam...
Zblednie i zesztywnieje, kiedy zimném i martwém znajdzie!
Pierwéj śladu jego nie wykryjesz, pierwéj go nie obaczysz, książę de Monte-Vero.
Może ten widok wywrze skutek, do którego dotąd nadaremnie dążyłam — może cię tam żal pokona, bo widziałam, że jesteś śmiertelny!
Poczujesz rękę hrabiny Ponińskiéj!
Już północ... myśli moje bujają jak wieżaste, dzikie bałwany morskie, skoro wspomnę o tobie! Wnętrze moje wzdyma się, skoro je napełniasz. Kto taką nienawiść nosi w sobie, ten nie prędzéj spocznie, aż znienawidzonego ujrzy i bez życia u nóg swoich leżącego!
Tak, ciebie, chociaż jako trupa, widzieć u nóg moich leżącego, oto namiętne życzenie!
Leona nie spocznie — Leona jest rodzoną córką męża, któremu cały świat do nóg upadł — ona po nim cokolwiek odziedziczyła! Ona panować pragnie, panować bądź co bądź!
A ty, który sądzisz, że się jéj oprzeć zdołasz, ty, który jéj litość dajesz do poznania, litość co ją jeszcze srożéj oburza — przedewszystkiém musisz być zgnębiony, przedewszystkiém musisz uczuć jéj potęgę; uczułeś już ją i poznałeś, ale to było tylko przygotowanie, przygrywka! Teraz zaczyna się dramat, a najpierwsza zginie twoja córka!...
Sandok słyszał każdy wyraz téj rozmowy saméj z sobą, która mu wszelką wątpliwość odjęła. Hrabina zamierzała zgubić córkę jego pana, byt wielki czas, aby się dowiedział; o miejscu jéj pobytu, aby można było jeszcze przeszkodzić téj okropności.
Ale i co do barona Sandok został objaśniony — on to był niegodziwym doradcą, zręcznym kierownikiem wszelkich zamachów — on to. Był owym czołgającym się szatanem, który na straszną karę zasługiwał.
Leona widząc się samą, przystąpiła do części ściany — znajdującej się naprzeciw zwierciadła.
Zbliżyła się do podłużnego obrazu olejnego, który przedstawiał piękny hiszpański krajobraz — po drugiéj stronie wisiał inny obraz przedstawiający nadbrzeżną norwezką okolicę.
Nikt się nie mógł domyślać, że te obrazy miały jeszcze inny cel, jak przyjemność dla oka, chociaż znawcę ludzi możeby to uderzyło, iż takiéj jak Leona kobiecie, w buduarze jéj, w którym daléj wisiała zachwycająca Leda z łabędziem, mogły smakować dwa wprawdzie pięknie malowane, ale za to nic nie znaczące krajobrazy.
Sandok śledzący każde poruszenie hrabiny, widział, że przystąpiwszy do jednego obrazu, dotknęła sprężyny, i że obraz otworzył się jak małe drzwiczki.
Tam znajdowała się tajemna kryjówka.
Leona wyjęła z niéj ładną srebrną skrzyneczkę i znowu obraz zamknęła.
Murzyn musiałby był długo szukać, nimby tam znalazł tajemną korrespondencyę — musiałby zburzyć cały pokój, aby dostać to, co mu teraz sama hrabina przystępnym uczyniła.
Postawiła skrzyneczkę na filarze, tuż przy jéj poduszkach stojącym.
Potém wróciła do buduaru, przyćmiła ścienne lichtarze i wyjęła kluczyk z biurka.
Różowe poranne okrycie opadło dopiero, gdy stanęła na kobiercu w swojéj sypialni i światło w świecznikach zagasiła.
Tylko lampa rzucała połysk blady, łagodny, przez czerwonawy dzwon, na białe jedwabne poduszki i ciężkie zasłony.
Leona weszła na oszyte koronkami łoże — piękne, odkryte członki schowała w śnieżnéj pościeli.
Podobna do pięknéj Wenery, zanurzającéj się w białéj pianie fal, znikła jéj cudna postać w jedwabiu i koronkach.
Sandok przyznać musiał, że nie liczył na takie rozkosze — ale nie odmówił sobie, przy takiém rozbudzeniu ciekawości i rozgrzaniu południowej krwi, śledzenia wielkiemi oczyma każdego ruchu pięknéj kobiety.
Teraz gdy swoje kształty ukryła w pościeli, całą uwagę zwrócił na skrzyneczkę.
Zdawało się, że Leona zapomniała ukryć ją pod poduszkami, pod głowę, albo uważała, iż można ją bezpiecznie zostawić u stop filaru.
W pokojach panowała głęboka cisza — nic nie przeszkadzało spoczynkowi, któremu się teraz hrabina oddać miała.
Móc była ciemna — gośćie odjechali, bajadery zamku Angoulème odeszły do swoich pokojów — nawet służba już widocznie zasypiała, bo najmniejszego szmeru nie było słychać ani w sali, ani w innych przejściach.
Oczy Sandoka teraz bez przeszkody przejrzały łóżko hrabiny i wszystko co je otaczało, ona zaś sama, nie domyślając się, że szpieg księdza był tak blizko, leżała we śnie pogrążona.
Głowa murzyna ukazała się z po za firanki — wyciągnął ją — miał jeszcze wiele do wyśledzenia.
Obok skrzyneczki, tuż przy poduszkach hrabiny, leżał mały, ozdobny, kosztownie wykładany rewolwer — nad poduszkami zaś, tak, że Leona bez trudu dosięgnąć mogła, wisiała taśma od dzwonka ze złotą rączką.
Sandok myślał, że Leona już zasnęła, gdy nagle ostrzeżona pierwszém marzeniem, wydobyła z pościeli pięknie ukształtowaną, pulchną, białą rękę i położyła na skrzyneczce.
Na tak szczególne poruszenie, oczy murzyna jasno zabłysły — ale miał nadzieję, że tylko przypadek tak nieprzychylnie dla niego skierował rękę zasypiającéj i że ją zaraz znowu w pościeli ukryje.
Czekał na to ze wzrastającą niecierpliwością — nie — poruszona spokojność, zapanowanie nad sobą czatującego murzyna, gdy czuwa nad ofiarą i czeka stosownéj chwili, to godne podziwiania.
Sandok dobrą godzinę stał bez ruchu.
Lecz teraz zobaczył, że hrabina trzymając rękę n« skrzyneczce zasnęła — poznał to po cichymi, regularnym jéj oddechu.
Nadeszła stanowcza chwila.
Dłużéj wahać się nie mógł. Musiał odważyć się na wydarcie śpiącej tego klejnotu, jéj ręką strzeżonego. Był to krok tak śmiały, że nie odważyłby się nań nikt inny prócz murzyna.
Ale Sandok powiedział sobie, że jeżeli nie przyniesie swojemu panu wiadomości, gdzie uwięziona piękna jego córka, wszystko przepadnie. Wszak słyszał, że za kilka tygodni ma nadejść wiadomość o jéj śmierci, że zatém córce księcia grozi niebezpieczeństwo życia.
Żaden namysł, żadna zwłoka nie uchodziły.
Murzyn wysunął się z po za firanki, tak długo jego ciało zasłaniającéj — gorąco mu się zrobiło. Cichutko, powoli, krok za krokiem, z wyciągniętą głową, któréj krótkie, kręcone włosy wśród ciemnéj nocy jaśniały, bo blask lampy z sypialni padał na niego, zbliżył się do progu.
Wśród nocnéj ciszy, w czyhającéj postawie, wyglądał jak okropne widmo. Białka jego oczu podwyższały zgrozę wrażenia, jakie już sama jego szeroka, czarna twarz wywierała.
W jego ręku błyszczał mocno wyostrzony nóż, który otworzył.
Czy aby pochwycić skrzyneczkę, chciał zamordować hrabinę i jéj czerwoną krwią napoić śnieżną pościel?
Sandok nie był narzędziem Leony ani barona — był tylko szpiegiem księcia.
Nie przyszedł tu krwią plamić rąk swoich; ale ratować piękną a nieszczęśliwą córkę swojego massy.
Jeżeli się jednak hrabina przebudzi — jeżeli uniepodobni mu nabycie listów... to krew Sandoka nie będzie tyle spokojna, iżby ślepo i dziko nie doprowadziła go do bezprawia, które mógłby życiem przypłacić.
Murzyn nie myślał o tém.
Musiał się śpieszyć i szybko korzystać z czasu.
Cicho i niesłyszany przestąpił przez próg sypialni.
Leona spała mocno.
Sandok spojrzał jéj w twarz, oczy miała zamknięte.
Łono hrabiny biło regularnie, koronki na pościeli wznosiły się i opadały, a tak były przezroczyste, że murzyn pulchną jéj piękność widział jak pod welonem.
Była to chwila tamującego oddech niebezpieczeństwa — czatujący murzyn tuż przed śpiącą Leoną.
Doszedł do filaru.
Jego czarna błyszcząca ręka zbliżyła się do małego rewolweru — ostrożnie odsunął go z marmurowéj podstawy. Ale zabrać pragnął tylko listy, więc rewolwer położył pod złoconém łóżkiem, tak, aby go Leona nie zaraz znalazła i dostać mogła. Potém po cichu rozsunąwszy daléj zasłonę, stanął w głowach łóżka i próbował ręką sięgnąć po taśmę od dzwonka.
Trzeba było sprawić się ostrożnie, aby przez mimowolne poruszenie taśmy dzwonek nie zabrzęczał.
Sandok wyciągnął się o ile mógł i ostrym nożem przeciął jedwabny sznurek, tak że ręka hrabiny nadaremnieby po niego sięgać musiała.
Uśmiechnął się.
Udały mu się przygotowania, teraz śmieléj mógł przystąpić do dzieła.
Gdy od głów łóżka chciał się znowu cofnąć i zbliżyć do filaru, na chwilę zapomniał dotąd zachowywanéj ostrożności.
Dotknął rogu poduszki, jedwab zasłony zaszeleściał — i Leona otworzyła oczy.
Murzyn stał przed nią — czatujący — z wyszczerzonemi zębami.
Przebudzonéj z ciężkiego snu hrabinie, gdy ujrzała murzyna przed sobą, zdało się, że daléj marzy.
Leżała, niezdolna poruszyć się.
Osłupiałe wpatrywała się w murzyna, który pod jéj wzrokiem również przez chwilę zapomniał o poruszeniu, do którego już czarną rękę wyciągnął.
Przez krótką chwilę oboje tak pokonani byli tém co się działo i co widzieli, że byli jak przykuci.
Ale Sandok pierwszy oprzytomniał.
Śmiało pochwycił za skrzyneczkę.
Od razu pochwycił schowane w niéj listy, i nim Leona zebrała jasne myśli i coś postanowiła, on wetknąwszy listy do kieszeni płaszcza, już był w buduarze.
Hrabina poznawszy szpiega księcia de Monte-Vero, sięgła po rewolwer, aby murzynowi przeciąć odwrót.
Wściekły krzyk wybiegł z jéj ust.
Rewolwer znikł, a przecięż jak zawsze położyła go przy skrzyneczce, teraz pozbawionéj tego co w sobie zawierała.
Sięgła po sznurek od dzwonka, aby gwałtowną wrzawą niepodobném uczynić murzynowi wyjście z zamku.
Ale sięgała nadaremnie.
Spojrzeniem przekonała się, że szpieg księcia oszukał ją.
Sandok już wyszedł z buduaru.
Rozgniewana, wyskoczyła z pościeli.
Szybko okryła się ranném okryciem — sama chciała przeszkodzić ucieczce murzyna.
Leona liczyła, że Sandok udał się przez główne drzwi, i zwoławszy służące, pośpieszyła ku wyjściu.
Wtém usłyszała, że murzyn zbiega po schodach, prowadzących do małej tylnéj furtki.
Wściekle krzyknęła.
Sandok znał tę niezamkniętą drogę.
Gdy przybiegli słudzy, zręczny murzyn ze swoim łupem już był w cieniu parku, przez który uciekał z szaloną szybkością.
Hrabina nie mogąc się tak prędko uspokoić, rozesłała ludzi we wszystkich kierunkach, aby schwytali szpiega księcia i przyprowadzili go napowrót do zamku Angoulème.
Nadaremnie.
Murzyn Sandok był chytry i zwinny jak węgórz, kiedy chodziło o ujście przed ścigającymi.
Pędził więc jak wiatr.
Noc jeszcze była gdy wpadł do pałacu księcia.
Marcin zaprowadził go natychmiast do sypialni Eberharda, który pełny oczekiwania wyglądał wiadomości, jaką mu murzyn przyniesie.
Ten tryumfująco trzymał pakiet listów w czarnéj ręce i położył je na kobiercu obok łóżka księcia.
Po upływie kilku chwil Eberhard dosyć się dowiedział z listów Józefa, i natychmiast wyskoczył z pościeli.
Nie było czasu wypytywać murzyna, jak i kiedy doszedł do posiadania tych listów — chodziło o to, aby nie stracić ani sekundy, bo postawione było na kartę życie ludzkie, życie księciu de Monte-Vero równie drogie jak własne.
Rozkazał natychmiast aby czuwano we wszystkich bramach Paryża, iżby żaden posłaniec barona ani hrabiny przed nim na żadną drogę żelazną nie mógł pośpieszyć.
Było to wprawdzie niełatwe zadanie, lecz książę miał liczną i na wszystko gotową służbę, która już w kilka minut wyruszyła w różnych kierunkach, aby w domach poborców rogatkowych spełnić rozkaz Eberharda.
Marcin miał najważniejsze stanowisko na stacyi południowéj drogi żelaznéj.
Pociąg odchodził dopiero po południu dnia następującego.
Marcinowi polecono, aby wszelkiemi sposobami niedopuszczał, co bardzo przewidywać należało, aby baronowi z polecenia hrabiny nie dano nadzwyczajnego pociągu.
Wierny sługa Eberharda przybył właśnie w sam czas, aby przeszkodzić téj ostatecznéj ucieczce Leony.
Zamówił nadzwyczajny pociąg dla księcia de Monte-Vero, a posłańcowi hrabiny odmówiono oświadczając, że drugi pociąg nie może być wysłany, z obawy nieszczęśliwych wypadków.
Ledwo zabłysnął poranek, odchodził już pociąg Eberharda, który z Marcinem i Sandokiem wyjechał na południe — ku Burgosowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.