Tajemnice stolicy świata/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Porwanie dziecka.

W życiu naszém nierzadko napotykamy ludzi, których nieustannie: zły los prześladuje, którzy jakby przekleństwem obciążeni, niewinnie wpadają z jednego nieszczęścia w drugie, których zawodzi wszystko, co ciągłą nadzieją ożywiani przedsiębiorą, i którzy nakoniec wpadają w rozpacz, nędzę lub dopuszczają się samobójstwa.
Do takich wielce zgnębionych należała owa dziewica, którą widzieliśmy bez tchu i z rozwianym włosem ścigającą żebraczkę, która jéj porwała najświętszy ostatni klejnot życia. Małgorzata rzeczywiście zawiniła, zgrzeszyła, bo uległa pokusom księcia i w szalonéj rozpaczy owoce grzesznéj miłości na drodze porzuciła. Była to grzesznica, sama siebie tak mocno karząca, iż pragniemy wierzyć i spodziewać się, że wina jéj zyska przebaczenie, — czujemy głęboką litość dla biednéj Małgorzaty, bo początkiem jéj winy była piękność, jaką ją Bóg obdarzył — przez nią i przez tęsknotę do ukochanéj istoty upadła — przez nią została grzesznicą, bo uległa słodkim i pieszczotliwym podszeptom ulubionego. Ztąd powstał każdy dalszy jéj krok jeden za drugim — a teraz stanęła nad brzegiem przepaści, opuszczona i zgubiona, ścigana furyami dręczących wyrzutów, bez ratunku uległa nigdy nie milczącemu sumieniu, i nadto męczona myślami, że oprócz wewnętrznego sędziego, który ciągle wołał na nią: gdzie jest twoje drugie dziecię, morderczyni, gdzie druga istota, którą ci Bóg powierzył?! — także i światowi sędziowie wyszlą swoich siepaczy, aby ją ścigali, schwytali — nie znalazła téj istoty, zamordowała ją — inni, obcy ludzie może ją zamarłą na drodze znaleźli?
Ale czyliż na Małgorzacie tylko ciężyła cała wina tych okropności?
I czyliż to samo co jéj, nie przytrafiło się innym, co wzrosły bez ojca i matki, bez miłościwie kierującéj ręki? I czyliż one nie uległyby przysięgom i pochlebstwom młodego pięknego człowieka, a do tego jeszcze księcia? Czyliż winy losu pięknéj Małgorzaty nie należało przypisać przeszłości? Powinna była być silną, nie należało z zimną obojętnością czynić pierwszego kroku, — a gdyby nie była tak piękną, byłby gruchający głos znakomitego człowieka wcale jéj nie szukał i nie znalazł.
Ale nieszczęśliwa nie mogła już cofnąć się, to co się stało nie było ciężkim snem, z którego nakoniec przebudzona i potém trwogi zlana, przychodząc do rzeczywistości mogłaby zawołać: Chwała Bogu — to tylko sen! — To co się stało boleśnie przeżyła — i nie można już było wrócić ani powstrzymać tego co zaszło!
O czytelniczko! któraś przypatrywała się życiu Małgorzaty, nie potępiaj jéj! Ulituj się nad nią — módl się za nią — bo wiedz: że ona żyje! ona żyła! a wszystko co tu napisano, rzeczywiście było prawdą! Więcéj jeszcze powiem. W stolicy tutaj opisanéj, nietylko nieszczęśliwą Małgorzatę spotkał ten los, — chociaż nie zupełnie podobnie spotkał on i inne i szuka tam do dziś dnia nowych dla siebie ofiar! Piękność i miłość, chybiona, grzeszna miłość, w którą my ludzie bardzo łatwo popadamy, codziennych wymaga ofiar!
Lecz wróćmy do owéj wiosennéj nocy, w któréj zaszła rozdzierająca serce gonitwa w pośród puszczających pączki zarośli. Małgorzata gnana śmiertelną trwogą, ścigała starą żebraczkę hrabinę, która porwała jéj dziecię, z jakiego powodu, nie wiedziała, bo nie mogła pomyśleć o tém, gdy przebudzona po ciężkim śnie, postrzegła, że wydarto jéj klejnot — nie miała nawet przekonywającéj pewności, jak to sobie po woli przyznawała, czy to rzeczywiście uczyniła stara żebraczka — widziała tylko postać wybiegającą z chatki, która przed nią schroniła się w gęstwinie parku.
Okropne męki! Niewypowiedzianemi cierpieniami osłabiona młoda matka, była słabsza i bardziéj znużona niż stara żebrząca hrabina, niegdyś cesarska kochanka. Z przerażeniem widziała, że porywająca dziecię z każdą minutą coraz bardziéj się od niéj oddala, że sama wyczerpana o mało nie upadnie i że ostatni swój klejnot straciła.
Wtedy miłość macierzyńska i rozpacz jeszcze raz skrzydeł jéj dodała — zebrała wszystkie swoje siły; zdawało się jéj, że słyszy jeszcze szelest uciekających kroków, że w dali widzi jeszcze pomiędzy drzewami postać szkaradnéj żebraczki, która w swojéj przewrotnéj i wyrodnéj duszy sądziła, że obca, biedna dziewczyna nie pobiegnie za dzieckiem, a raczéj kontenta będzie, że się pozbyła ciężaru. Ta hrabina żebraczka, posiwiała w występkach, które stłumiły w niéj wszelkie ludzkie uczucia, nie lękała się zbrodni, jeżeli za jéj pomocą mogła nasycić swoją szkaradną chuć, ową plagę ludzkości, odurzyć zmysły, a także wszelkie czucie i wkrótce zabić w sobie to wszystko — słowem jeżeli mogła upić się!
A ta chęć, ta nadzieja podżegały zgarbioną, starą żebraczkę, skoro poznała, że ją Małgorzata ściga, równie jak tamtą podżegała miłość macierzyńska i rozpacz.
Serce nieszczęśliwéj latało — pulsa jéj biły — piękne blond włosy groźnie za nią się rozwiały — oczy, owe piękne, błękitne oczy, mocno się rozszerzyły — z czoła jéj płynęły krople potu, dech zaczął chrypieć.
Już poranek świtał pomiędzy gałęziami drzew, padała wilgotna mgła, zakrywająca widok, zdawało się że niebo spuściło na ziemię białe płótno, aby zakryć nieszczęśliwą, która po grzechach dążyła do pokuty! krople deszczu spadały jéj jak łzy — łzami też płakała piękna Małgorzata. Porywająca jéj dziecię znikła z jéj oczu, znikł wszelki ślad, wszelki szelest ustał i biedna wydawszy rozpaczliwy krzyk stanęła nakoniec pomiędzy drzewami, zakrywszy twarz drobnemi od cierniów pokrwawionemi rękami, bez pomocy, zgubiona. Kolana jéj gwałtownie zadrżały, usta trzęsły się — z piersi wydobyło się westchnienie wydające całą mękę jéj serca, ucichł krzyk z daleko rozlegającém się swojém echem, a potok łez, które rozpacz wylała, ulżył bólu duszy, który jéj piersi ściskał!
Jestże co okropniejszego nad ten przez Boga potępiony czyn? Jestże boleść, straszliwsza, nad żal matki po dziecku? Żona żebraka, która przez niego opuszczona błąka się po ulicach, okrywa dziecię swoje w nędzną chustkę i tuli je do wyschłego z nędzy łona — pragnienie, głód ją dręczy i trawi, nie ma, miejsca na którémby głowę złożyła, chociażby nawet nad drogą między drzewami — ale przystąp do niéj i podaj jadło i napój, ofiaruj jéj pieniądze i schronienie, a żądaj za to od niéj dziecka, to ci odpowie: „Precz odemnie! wolę być głodną i błąkać się!“ — a może nawet z ust jéj wyjdzie głuche przekleństwo. Oto miłość macierzyńska, oto najświętsze uczucie, jakiego doznaje człowiek, najwierniejsza miłość ziemska! Ona jedna nie jest ani ambitna, ani samolubna, ona tylko poświęca wszystko, nie pytając, nie żądając nagrody — szafuje krwią własnego serca i całuje, jako jedyną rękojmię, uśmiechające się delikatne lica ukochanéj istoty, jéj filuterne oczy i drobne rączki, rzucając badawcze spojrzenia na siły biedactwa! O, miłość macierzyńska wszystko okiem mierzy tak dokładnie, jak tego żaden majster swoim łokciem uczynić nie zdoła; ona po włosach poznaje o ile jéj kochanie urosło i nabrało ciała, ona za jednym rzutem oka wie, czego mu brakuje i czego pragnie, i z rozkoszą przyciska je do piersi, z których ono pije życie i kwitnienie.
Świętą jest każda matka — oko Boga patrzy na nią z rozkosznym uśmiechem, a jeżeli nieubłagana choroba zabierze jéj najdroższy w życiu skarb, to aniołowie zanoszą go rozjaśniony i czysty do zasianego gwiazdami nieba, a matka tu na ziemi, patrząc za niém, modląc się załamuje ręce i pada na kolana!
Tak i Małgorzata modląc się spojrzała w niebo, zabarwione pierwszą poranną zorzą — dla niéj nie promieniał ten świecący znak nastania nowego dnia, dla niéj była noc w górze — noc w około!
Żebraczka, która jéj najukochańsze dziecię porwała, znikła bez śladu! Dziecię, milutka dziewczynka, ukochana istotka, umarła już dla niéj, gorzéj niż umarła, bo pozbawiona rodzicielskiéj opieki, dostała się obcym, chciwym ludziom! Czego oni chcieli od jéj dziecka? Jakie cele mieli względem téj delikatnéj dziewczynki?
To pytania zadawało sobie macierzyńskie serce; doprowadzały one nieszczęśliwą Małgorzatę do rozpaczy. Długo tak stała nie umiejąc sobie zaradzić; — nie śmiała wzywać pomocy urzędników, bo ci wtrąciwszy ją do więzienia, mogli jéj odpowiedzieć:
— Pytasz o twoje dziecię, a jednak sama zamordowałaś drugą małą istotkę, którą pod sercem nosiłaś?
Rozmyślała jak się wywikłać z tego labiryntu cierpień, w którym błądziła jéj dusza — nastał dzień, jasny słoneczny dzień wiosenny — promienie padające na pączki drzew i krzewów, rozproszyły mgłę i deszcz — ptastwo weseląc się powitało nowe przebudzenie się dnia, a drobne listki coraz wiçcéj wysuwały się z ciemnych okryć, które je tak długo chroniły.
Ale do wieczora miało jeszcze przeminąć wiele długich, przykrych godzin! Małgorzata była strudzona i wyczerpana, a natura gwałtownie upominała się o swoje prawa; kupiła sobie jakąś przekąskę i szukała głęboko w gęstwinie ukrytéj ławki, aby wypocząć. Jéj wzruszona, zatrwożona dusza, stanowiła krzyczące przeciwieństwo z wiosenną wesołością otaczającéj ją przyrody! Promieniem słońca wywołane nowe życie płynęło z ziemi. Pszczoły i chrząszcze brzęczały, a niebo jaśniało tak bezchmurnie i błękitnie przez gałęzie drzew, że Małgorzata spojrzawszy w górę nie mogła zamknąć się przed spokojem bożym w koło panującym, który przemagał nawet jéj zbolałą duszę, i dopóty owiewał ją cichém, słonecznie rozjaśnioném powietrzem wiosenném, aż zasnęła. Główka jéj opadła na ramiona — ręce trzymała na piersiach złożone — strudzone, od płaczu ociężałe powieki zapadły na łagodne, błękitne gwiazdy, będące zwierciadłem jéj duszy — małe nóżki, na które spadała cienka czarna sukienka, kryjąca jéj członki, dotykały ziemi — jak anioł w ubogiéj szacie, tak spoczywała piękna Małgorzata na ławce otoczonéj krzakami, w cichéj, niezakłóconéj samotności. Nikt jéj nie widział, żaden niepoświęcony wzrok nie padł na czarną postać młodéj matki, która we śnie zatopiona, sama wyglądała jak miła dziecięca postać! Błogi uśmiech drgał na jéj delikatnéj drobnéj twarzy; może marzyła, że znalazła dziecię, może niebo na krótkie godziny snu udzieliło jéj uczucia szczęścia, niknącego po przebudzeniu się! Wypełzła chustka okrywająca jéj ramiona, osunęła się z nich dając poznać, że miła piękność jéj postaci nie postradała nic z powodu nędzy i nieszczęścia. Wązki stanik staréj, cienkiéj sukienki, zaledwie już zdołał objąć pełność jéj kształtów, które we śnie to podnosiły się, to opadały regularnie, a gdy teraz różowe tchnienie jéj przedtém zbladłe policzki rozjaśniło, i złoto-blond włosy, otoczone promieniem słońca, jak złote nici zabłysły, otaczając delikatnie wykrojoną twarz, piękna Małgorzata wyglądała znowu tak czarownie, jak zaklęta księżniczka, która zrzuciła aksamit i jedwab, złoto i ozdoby, aby jakiś czas przeżyć między ubogimi, wytrzymując wszelkie niebezpieczeństwa i cierpienia, jakie ich napotykają, jakie są ich udziałem, a po terminie tego oczyszczającego doświadczenia, powrócić do wielkości i światłości.
Spała owiana wiosenném powietrzem długo i spokojnie, aż wieczór nachylił się nad parkiem, a na mocno błękitném niebie gwiazda za gwiazdą zabłysła.
Wtedy obudziła się Małgorzata — powstała i przetarła oczy — spojrzała w koło i przypomniała sobie wszystko co zaszło.
Ciemność prędko zapadała, w koło między drzewami panowała głęboka spokojność.
Małgorzata poznała teraz okolicę, w któréj się znajdowała, i drogę, którą się udać miała, aby przybyć do strażniczéj chatki, w któréj miała nadzieję znaleźć hrabinę żebraczkę. Szybko pośpieszyła po wązkiéj ścieżce prowadzącéj przez ciemny las, w który zaledwie światełko gwiazdy wcisnąć się mogło. Uważnie i ostrożnie patrzała, bo ciągle przypuszczała, że ujrzy żebraczkę, która jéj dziecię porwała.
Nakoniec ujrzała przed sobą ciemne zarysy chatki, w któréj tak długo miała schronienie — stanęła i słuchała. — Stara powiedziała jéj, że w tych dniach zajmie chatkę leśnik lub ogrodnik — czyż to już nastąpiło?
Nie było słychać żadnego głosu — nic nie zdradzało obecności człowieka, a jednak postrzegła, że obok chatki coś się świeciło, że się w niéj paliło światło.
Małgorzata cicho przeszła po liściach pokrywających jeszcze ziemię, ku stronie, z ktôréj pochodziło światło, ale okno było za wysoko, iżby mogła zajrzeć wewnątrz chatki. Znikła nadzieja znalezienia w niéj żebraczki; bo powiedziała sobie, że leśnik zapewne już ma tutaj schronienie.
Jeszcze stała zamyślona i nieradna, oświetlona blaskiem z okna pochodzącym, gdy nagle otworzyły się drzwi chatki — Małgorzata chciała uciec, — lecz wyszedł młody, silny mężczyzna i natychmiast postrzegł postać dziewiczą, chcącą przesunąć się jak cień.
— Stój! kto tam? zawołał głos, który dla przerażonéj tak znajomo i gościnnie zabrzmiał, że się prędko obróciła.
— Walter! poszepnęła Małgorzata mimowolnie i tak głośno, że blizko stojący posłyszał ją.
— Najświętsza Panno! — czy to ty Małgorzato? zawołał Walter odskakując, bo z nagła w ciemności poznał postać i głos dziewczyny.
— Nie lękaj się — to w istocie ja Małgorzata, włóczęga, która tak długo w téj chatce leśniczéj miałam schronienie!
— Więc ci się źle powodzi i biednaś? wahająco się zapytał Walter.
— Nie, nie — nie powodzi mi się tak źle! — prędko odpowiedziała Małgorzata, nie chcąc towarzyszowi młodości, dobremu, wiernemu Walterowi wyznać całéj niedoli swojego losu.
— Nie ukrywaj nic przedemną; wiesz, że masz we mnie przyjaciela, którego wierną rękę odrzuciłaś, aby ją podać niewdzięcznym, niegodziwym.
— Nie mów tego Walterze, to mnie boli!
— A więc kochasz jeszcze nędzników, którzy cię do siebie przywabili, a potém odtrącili? — Małgorzato — tu pod lichą suknią robotnika bije dla ciebie wierniejsze serce — tu i dzisiaj bije ono jeszcze dla ciebie! Patrz, jeszcze dzisiaj podaję ci rękę, aby cię wyrwać z nędzy, w którą wpadłaś — wstąp tu, przyjmiéj chatkę — jesteś dziewczyną i potrzebujesz bezpiecznego schronienia; ja będę siedział tu na dworze blizko ciebie, będę czuwał nad tobą.
— Mówisz tak szczerze, Walterze, tak czule, że mało mi serce nie pęknie — chcesz jeszcze dzisiaj ustąpić mi twojego miejsca — ale nie wiesz co się stało.
— Wiem wszystko, Małgorzato! — gdzie dziecię twoje? zapytał wahając się i pół głosem; jakby mu trudno było wymówić te słowa, jakby musiał czynić to pytanie głęboko dotkniętéj, na ktôréj ręce patrzał nadaremnie.
— Wiesz wszystko? wyjąkała dziewica, a gwałtowne łkanie głos jéj zatamowało.
— Więc potępiasz mnie?
— Nie mogę nic więcéj uczynić, jak podać ci rękę, wskazać chatkę i powiedzieć: Weź to wszystko, co mam Małgorzato! Jest to bardzo mało, nie wiele więcéj jak masz sama — ale zawsze to przytułek ofiarowany uczciwie i szczerze!
— Ja na to nie zasługuję, Walterze — odtrąć mnie od siebie — słowa twoje bolą mnie, o! tak bolą!
— Nie płacz Małgorzato, i nie dręcz także mojego serca. Raz się stało — i już się nie odmieni! Oto gdybyś dawniéj słuchała była głosu mojego, wszystko byłoby inaczéj. Teraz spadły na nas wielkie nieszczęścia, wielkie zgryzoty i klęski! Ale muszę ci jednak powiedzieć, że miłość moja dla ciebie jest wieczna, nieskończona! A jeżeli mnie i teraz jeszcze odrzucasz, jeżeli nie masz dla mnie iskierki miłości i uczucia — jeżeli jeszcze.... Walter zawahał się na chwilę — jeżeli jeszcze kochasz innego, ja także nie opuszczę cię, nie odtrącę — ja cię nigdy nie zapomnę, bo nie mogę!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko jedno: że ten towarzysz jéj młodości, to serce pod bluzą było tak piękne i szlachetne, iż na wszelkie ziemskie szczęście zasługiwało!
A przez nią Walter mógł doznawać samych tylko boleści, bo jakiś głos mówił jéj, że wszystko co się z nią wiąże, co jéj rękę podaje, razem z nią jest zgubione.
— Gdzież jest dziecię? wahając się i z cicha nakoniec jeszcze raz zapytał.
— O! ty mi pomożesz, ty postarasz się, abym je znowu odzyskała! zawołała Małgorzata z rozjaśnionym wzrokiem — zapomniała i przemogła wszystko w nadziei odzyskania swojego klejnotu za pomocą Waltera — krótkiemi słowy opowiedziała mu wszystko i tak zakończyła:
— Mniemałam, że znajdę tu żebraczkę, dla tego tutaj się przywlokłam — dopomóż mi, ratuj dziecię, zaklinam cię na wszystkie świętości! Przyczyń się do odzyskania mojego dziecka, a na klęczkach ci podziękuję, i modląc się za ciebie, w świat pójdę!
W ciągu tego opowiadania Walter z bolesnym wyrazem wpatrywał się w Małgorzatę — obawiał się o nią — musiał się jéj długo przyglądać, aby się przeświadczyć, że to ta sama dziewczyna, która na kamieniach w krzakach niegdyś tak boleśnie śpiewała.
— Ona ci dziecię porwała, wyrodna? mruknął, i już teraz nic nie masz!
— Dopomóż mi — wspieraj mnie — wiem, że nie odrzucisz téj ostatniéj prośby!
— Niech i tak będzie! powiedział Walter, po długim, długim czasie znowu razem pójdziemy — przyrzekam ci, że nie prędzéj spocznę, aż dziecię twoje znajdę!
— O mój kochany Walterze, wdzięczną ci będę na wieki! zawołała Małgorzata, promieniejąca nadzieją odzyskania dziecka. Robotnik boleśnie spojrzał na nią; czuł i pojmował, że go tylko z powodu dziecka nazwała swoim kochanym Walterem, bo ubóztwiała zakład miłości, która jéj wydarła szczęście.
— Chodźmy, Małgorzato, noc zapadła, spodziewam się, że znajdę żebraczkę ukrytą tu w pewném miejscu, w którém ją często widywałem.
— Ona się będzie zapierała, a może wcale nic nie powie! rzekła pełna trwogi Małgorzata.
— Każdemu innemu może, ale ja potrafię wydrzeć jéj tajemnicę! Nie przestrasz się, jeżeli ją znajdziesz bełkocącą i chwiejącą się w towarzystwie wyrzutków społeczeństwa, którzy się wstydzą wszelkiéj pracy i tu w krzakach mają swój obóz.
— Prowadź mnie, gdzie ci się podoba, Walterze, tylko dopomóż szukać dziecka!
— Więc chodź Małgorzato!
I oboje oddalili się od chatki; szli obok siebie po wązkiéj ścieżce, prowadzącéj w głąb gęstwiny, nic nie mówili. Każde szło zajęte własnemi myślami, nie podali sobie rąk, a jednak Walter widział w swojéj towarzyszce gorąco pożądaną rozkosz swojego życia — byłby z nią szedł wiecznie, aż do upadku; byłby dla niéj umarł, byle w ostatniéj chwili mógł zawołać:
— Patrz, Małgorzato, oto tak cię kochałem! Odtrącałaś mnie od siebie, a ja cię błogosławiłem — unikałaś mnie, a ja żyłem tylko dla ciebie — kochałaś innego, a ja umieram dla ciebie!
Wkrótce ciemna noc pokryła oboje samotników, przeciskających się przez krzaki. Walter nadsłuchywał, czy na boku w wąwozie towarzystwo włóczęgów na tę noc założyło swoją główną kwaterę, i prędko zbliżył się do znanego mu miejsca.
Nadaremnie — w wąwozie było cicho!
Poszli daléj. Było jeszcze inne miejsce, z boku drogi, które tym przyjaciołom przyrody mimowolnie za nocne legowisko służyło. Małgorzata ożywiona nadzieją, szła zawsze o krok naprzód, — a Walter, który wkrótce usłyszał szepcące głosy, mniemał rzeczywiście, że ich wycieczka nie pozostanie bez skutku.
Nakoniec u miejsca głęboko w krzakach i drzewach ukrytego, Walter poprosił towarzyszki, aby mu pozwoliła samemu iść naprzód. Małgorzata, dręczona srogą niecierpliwością niechętnie zezwoliła — ale Walter znalazł tam tylko gałganami okrytych po większéj części opiłych ludzi, którzy go groźną i złowrogą miną powitali — pytał o hrabinę żebraczkę, a na to odpowiedziano mu szyderstwem i żartami.
Wrócił więc do oczekującéj go Małgorzaty, wziął ją za rękę i uprowadził z sobą.
— Jéj nie ma w parku! rzekł; zapewne domyśla się, że jéj szukasz.
— Więc omyliła mnie i ta ostatnia nadzieja, że mi dopomożesz! odpowiedziała Małgorzata zgnębiona i zwątpiała.
— Jeszcze nie — myślę, że ona jest u Albinosa!
— U Albinosa? powtórzyła szybko Małgorzata i znowu nabrała nadziei — a co to za jeden?
— Pozwól mi pośpieszyć, czekaj na mnie tu przy parku!
— Nie, nie! Weź mnie z sobą!
— Chciałażbyś wejść w tak osławione miejsce?
— Z tobą, Walterze! Któż mi może jaką krzywdę wyrządzić?
Małgorzata wymówiła te słowa tak czule, tak stanowczo, że Walter nie znalazł na nie odpowiedzi.
I z ciemności parku szybko pośpieszyli w głośną uliczną wrzawę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.