Tajemnice stolicy świata/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Szynk pod St. Hieronimem.

Wieczorem tego samego dnia panował żywszy niż zwykle ruch w nizkich nadbrzeżnych domach, w których nadedrzwiami znajdował się szyld, na którym to w portugalskim, to w hiszpańskim, a także w angielskim i niemieckim języku wypisane było słowo: gospoda lub szynk. Po tak długiém i wzruszającém widowisku, można tam jeszcze było przy miarce wina lub rumu trochę pogawędzić.
W pobliżu domu rządowego i brzegu, leżał wielki szynk pod Śym Hieronimem, tak że z jego okien można było widzieć część zatoki z lasem masztów. Nadedrzwiami tego szynku wisiał stary, prawie wypłowiały obraz, przedstawiający coś nakształt mnicha—mówiono, że dawnemi czasy, gdy ten dosyć przyzwoity dom był jeszcze chatką, mnich Hieronim urządził był w niéj schronienie dla chorych marynarzy, lecz że przytém sprzedawał wino, i że ztąd po jego śmierci powstała na tém miejscu szynkownia, która przechodząc z rąk do rąk, stała się największą w nadbrzeżnym cyrkule i zatrzymała na zawsze obraz mnicha, jako swojego patrona opiekuńczego.
Teraźniejszy gospodarz był to Hiszpan potężnéj budowy ciała, który chociaż bardzo spokojnego usposobienia, łatwo godził nierzadkie po szynkowniach spory i kłótnie.
Przed domem, którego drzwi były otwarte, znajdowała się bujnie cigiem zarosła weranda, pełna ciężko wyrobionych stołów i krzeseł.
Przy wchodzie paliła się jasna lampa, a w środku domu inne mniejsze w izbach pełnych gości, zaledwie słabe światło dawały.
Około stołów pod werandą siedzieli majtkowie, murzyni, księża, robotnicy i pół-Indyanie, mając przed sobą wino lub wódkę, a także kawę albo kawałek melona, bo ten soczysty owoc w gorącej porze roku stanowi ulubioną potrawę Brazylijczyków.
U jednego stołu niedaleko wysoko zawieszonéj lampy siedzieli Niemcy, żeglarz i przewodnik mułów z Monte Vero, którego widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale na dziedzińcu rządowego domu, i mocno zajęci byli rozmową. Każdy miał przed sobą prawie pół butelki obejmujący biały blaszany dobrze wyczyszczony kufel, których po szynkowniach zamiast łatwo stłuc się mogących szklanek używają.
— To mi się podoba, powiedział Niemiec, młody silny człowiek, nie bardzo jeszcze biegły w portugalskiéj mowie: pod śtym Hieronimem można być przynajmniéj pewnym swojego życia i napić się czegoś porządnego!
— Za nie bardzo małe pieniądze — Hiszpan Pepi zna cruzadosy (dziesięć groszy), zna dobrze i najlepiéj na nie rachuje.
— Ja, moi ludzie, rzeczywiście nie mam za wiele, bo jestem chudy pachołek, który tu dopiero do czegoś przyjść pragnie, ale wolę tutaj wydać jakie cruzado, być dobrze przyjętym, aniżeli tam nad brzegiem w owej przeklętéj szynkowni jakiego Vintema, pół srebrnego grosza, i być uważanym za złoczyńcę albo złodzieja.
— Oho, mówicie o szynkowni Rapoza, zawołał nieco grubo śmiejąc się żeglarz: gdzie noże i widelce wiszą na cienkich łańcuszkach, a w stole zamiast talerzy wydrążone są wklęsłości. Tam w ogólności nie dzieje się nic dobrego, ale rzecz szczególna, że każdy cudzoziemiec wpada tam w zasadzkę.
— Vintem wypisany wielkiemi literami nadedrzwiami pociąga ludzi, twierdził przewodnik mułów, i wypróżnił swój kufel. Héj, Pepi, przynieś no nam jeszcze po kufelku tego samego!
— Ach, Carumba, przecież widzę was choć raz Antonio? odpowiedział pleczysty i wielki gospodarz z pod Hieronima, podając przewodnikowi mułów potężną, ogorzałą rękę, a żeglarz i Niemiec tymczasem również wypróżnili swoje kufelki — przyniosę wam zaraz tego samego! Cóż tam słychać w Monte Vero?
— Smutek, odpowiedział Antonio, przewodnik mułów, diabelny smutek od czasu jak do Monte Vero doszła wiadomość o śmierci naszego kochanego sennora Conde!
— Najświętsza Panno, co wy mówicie? zerwawszy się zawołał Niemiec.
— A zatém to prawda, że hrabia Eberhard nie powróci więcéj? powiedział Pepi seryo kiwając głową.
— Przed kilku tygodniami przyszła ta smutna wiadomość do Monte Vero. Co tam było płaczu, to nie uwierzycie! Zdawało się, że umarł każdemu opiekun, obrońca! Kobiety wrzeszczały i jęczały — mężczyźni pozwieszali głowy. A skoro ta wiadomość dostała się z okręgu do okręgu, skoro ze wszystkich stron żeglarze, murzyni i daleko mieszkający robotnicy przysłali delegowanych, dla wywiedzenia się w zamku, czy wiadomość jest prawdziwa, czy ten niesłychany wypadek rzeczywiście nastąpił, cały kraj pokrył się ciężką żałobą, która i dzisiaj jeszcze napełnia wszystkie serca.
— Ale to być nie może? co pan mówisz! zawołał z kolei Niemiec, który z coraz większém przerażeniem słuchał słów przewodnika mułów: hrabia de Monte Vero żył i był pięknym, silnym, pełnym życia panem, gdy z Niemiec wyjeżdżałem. Dał mi nawet list do swojego inspektora Schonfelda!
— Trudno wam będzie oddać ten list, bo pan Schonfeld wyjechał z Monte Vero tejże saméj godziny, w któréj przybyli dziedzice sennora Conde. Mówią, że popłynął do Europy, dla przekonania się o prawdzie — rzecz dziwna, że ten zaufany senhora Conde nie chce wierzyć w jego śmierć, chociaż są na to dowody.
— Hrabia, ten zacny, wspaniałomyślny obrońca wszystkich uczciwych ubogich, wszystkich pracowitych ludzi, ten dostojny królewski pan sam mi dał ten list!
— A jak to już dawno temu, boście zapewne żaglowym okrętem płynęli? spytał przewodnik mułów.
— No, — od trzech tygodni już jestem w Rio — przed siedmiu zatém albo ośmiu miesiącami opuściłem Londyn! odpowiedział Niemiec.
— A tak — wtenczas był on zdrów i wesół! Ale w miesiąc po waszym wyjeździć, śmierć położyła koniec jego czynnemu życiu!
— Mówią, że hrabia Eberhard odpłynął do Europy z powodu swego dziecka, które tam ma przebywać! twierdził ciekawy gospodarz, trzymając kufelek w ręku.
— Tak to miało być — tém dzieckiem jest młody hrabia Edward de Monte Vero, który już przybył do zamku dla uregulowania interesów swojego zmarłego ojca! odpowiedział przewodnik mułów.
— Ha, to Monte Vero wkrótce inaczéj wyglądać będzie! rzekł Pepi i poszedł napełnić kufle.
— Smutna to wiadomość dla mnie! Inspektor Schönfeld wyjechał — nowi panowie w majątku — ciężko wzdychając mówił Niemiec.
— Bądźcie spokojni, uszanują tam list zmarłego senhora Conde, nie turbujcie się tylko jedźcie zemną! Wprawdzie teraz wielkie zamieszanie w zamku, bo przybył tam cesarz, zaproszony przez młodego senhora Conde, i jednocześnie są tam sądownicy, którzy sprawdzają i przeglądają legitymacyjne papiery, które młody hrabia przywiózł dla objęcia spadku.
— Tam idzie na seryo! Wreszcie już pół roku jak zacny ojciec miał umrzeć, a w takich wypadkach żałoba ustępuje miejsca myśli o posiadaniu bogactw, tak to zwykle dzieje się na świecie!
— A młody hrabia obejmuje zapewne sam zarząd tego małego księztwa, jak niegdyś jego ojciec? zapytał Niemiec, gdy żeglarz wyjrzał na ulicę przez gałęzie werandy, bo go ta rozmowa mało obchodziła.
— Mówiąc między nami — to mi się nie zdaje! Wprawdzie nie mamy stosunków z zamkiem i inspektorami, bo Monte Vero ze swojemi koloniami i okręgami jest za wielkie, ale wiem tylko, że sekretarz mówił podinspektorowi, — że młody hrabia nie chce tu pozostać, chociaż przyjechał ze swoją narzeczoną i jéj ojcem.
— Oni z nim przyjechali, powtórzył Pepi, stawiając kufelki na stole — już wczoraj o tóm słyszałem, narzeczona ma być niezrównaną pięknością.
— Ojcem jéj jest adwokat Renard, który zarazem w miejscu młodego hrabiego załatwia tu wszelkie interesa — jego córka Kornelia von Renard będzie małżonką młodego senhora Conde. Wejdą w posiadanie, wszystko uporządkują, a potém obładowani skarbami, wrócą do Europy, i tam żyć będą według upodobania. Rządca i inspektorowie pozostaną na swoich miejscach i od czasu do czasu przesyłać będą hrabiemu ogromne wpływające — summy!
— Caramba, to mi dopiero szczęśliwy — a nim hrabia Eberhard odpłynął do Europy, miał ten jego rodzony syn z winy matki być bardzo ubogim i nieszczęśliwym! dodał gospodarz Pepi.
— Podobno i teraz jeszcze wygląda on blado i chorobliwie, ale wkrótce przyjdzie do siebie.
— A zatém mniemacie, że zarząd przez tę zmianę nie ulegnie także zmianie? zapytał zakłopotany Niemiec, ściskając w ręku list, ten swój najświętszy dokument, i kładąc go do kieszeni surduta.
— Nigdy, tam wszystko urządzone jak w zegarku, dzięki wybornym przepisom i mądrości zmarłego zacne — Senhora Conde — był to dzielny i mądry pan! Jemu zawdzięcza Monte éero to, że jest dzisiaj najpiękniejszą i najlepiój uprawną częścią kraju wzdłuż i wszerz. A i rządców umiał sobie wyszukać i w swoje myśli wtajemniczyć. Tam wszystko podaje sobie ręce! Otóż sami to zobaczycie i wytrzeszczycie oczy. Nie myślcie tylko, że przybędziecie do zwykłéj plantacyi, albo do hodowli bydła — wyobraźcie sobie sto takich miejsc i rozrzućcie je po kilkunasto-milowym obszarze; wyobraźcie sobie wielkie wsi z tysiącami robotników czarnych i białych; fabryki cukru, przemywalnie, plantacye i rzekę z setkami statków, należące do hrabiego Monte Vero: a będziecie mieli słabe pojęcie o miejscu, które ma być waszą siedzibą! Niejeden oszalałby, gdyby mu przyszło tém wszystkiém kierować i daléj prowadzić — pomyślcie zatém, jakiego musiał mieć ducha i jaką siłę człowiek, który pustynię pełną stepów i lasów do takiego stanu doprowadzić umiał!
— Antonio ma słuszność, jest to cudowne dzieło — o! widywałem ja tu często hrabiego Eberharda przejeżdżającego na swoim karoszu — to dobry pan! Tak bogaty, tak poważny, a jednak taki przyjacielski i miłosierny! Caramba, wielki to żal, że tacy ludzie umierać muszą! mówił Pepi i pośpieszył do innego stołu, przy którym siedziało kilku kapitanów, którzy swoją należytość zapłacić chcieli.
Już nastał późny wieczór — nad zatoką i brzegiem łagodny zmrok zapadł, zwykłe w owych krajach południa ochładzający dziennym żarem rozpaloną ziemię, i nastręczający kilka godzin odpoczynku, przed nadejściem głębokiéj nocy.
O téj dopiero porze ożywiają się ulice w Rio, znakomitsi opuszczają mieszkania przez cały dzień duszne, aby się napoić wieczorném powietrzem po za pełném wyziewów miastem albo też na wodzie. Przejeżdżają po ulicach kobiety i mężczyźni na niewielkich, lecz pięknych koniach — w ogrodach, w altanach po za miastem pełno życia, fontanny wytryskają, kupcy śpieszą do mieszkań — młode Brazylianki w pstrych, krótkich sukniach i boso, niosą na głowach wielkie, z trzciny wyplatane tace napełnione dojrzałemi owocami, i przechodniów do kupna namawiają, — dwukołowe wozy wołami zaprzężone powoli się poruszają, prowadzone ręką zaledwie z potrzeby odzianego parobka — niewolnicy śpieszą z posyłkami z jednego końca rozległego miasta na drugi, miasta, które tak długo spoczywało w głębokim śnie południowym — zaczyna się żwawy ruch, a życie pulsuje głośno i bujnie, odkąd nadszedł bezsłoneczny wieczór.
— Marcellina uwolniono! nagle i głośno wołają po nadbrzeżnym cyrkule, a nowo przybyli goście potwierdzają to w szynkowni pod Śtym Hieronimem.
— Caramba, takiego szelmę! mruknął gospodarz: Pepi.
— Cicho, nie rozgłaszajcie tego! Wiecie najlepiéj, że teraz wszyscy przechodzą na stronę tego szubienicznika? powiedział cicho przewodnik mułów.
— Opowiedzcież przecię, ludzie, jak się to stało! zawołał ciekawy gospodarz na majtków, którzy weszli do werandy i zażądali rumu.
— Co tu opowiadać, raczéj przynieś nam prędko araku! surowym głosem odpowiedział jeden majtek, gdy żeglarz siedzący przy stole przewodnika mułów, z boku spojrzał na niego.
— Z razu zamknęli oni znowu murzyna, aby się pierwéj rozszedł ciekawy lud! zawołał inny majtek.
— To są parobcy okrętowi z kutteru niewolników, który przypłynął wczoraj dla nabrania żywności, poszepnął żeglarz, trącając Niemca — to zły gatunek! Jutro znowu odpływają na morze, udając się najbliższą drogą do Afryki, dla nabrania na pokład nowego ładunku ludzi.
Pepi przyniósł majtkom araku, i zebrał pieniądze, które mu brzęcząc na stół rzucili.
— On miał prawo żądać wolności, mówił daléj jeden majtek; gdy więc nastał wieczór, a ludzie rozeszli się, otworzono dom rządowy i wypuszczono go! Zatrzymuje tylko przeklętą ozdobę na szyi, łańcuch, który nie każdy nosi!
— Zapewne mówicie, że na jego szyi pozostał ślad stryczka Bom Diaza? rzekł Pepi. Caramba, macie słuszność, nie każdy ma taką ozdobę!
— Nie o niéj ja myślę, bo to by nic nie znaczyło, i za trzy dni jużby po nici znaku nie pozostało. On musi przez całe życie nosić stryczek na szyi, a to coś znaczy. A jeżeli go kiedy zapomni albo odwiąże, to dostanie dwadzieścia bambusów, a jeżeli jeszcze raz zapomni, to podwójną racyę!
— A to smaczna rzecz, powiedział gadatliwy gospodarz — pewno już po raz trzeci nie zapomni!
— Marcellino? Za mało widzę poważacie tego czarnego, jeśli myślicie, że go licho weźmie po czterdziestu razach? Nie narażajcież się na wyśmianie; wprawdzie z postawy wyglądacie jak dziecko, ale w porównaniu z Marcellinem jesteście zerem.
— Być może! odpowiedział Pepi unikając sprzeczki.
— Może jeszcze wątpisz, ty wódczany smoku.
— Caramba, słuchajcież przecię co mówię!
— Więc, cóż mówisz? że Marcellino to olbrzym przeciwko wam! zawołał majtek zrywając się.
— Wierzę, wierzę temu chętnie, zaklinał się Pepi; co zresztą mnie to wszystko obchodzi?
— Ho; ho! otoż i on idzie — tutaj Marcellino, tu szubieniczny ptaku, ty królu katów! dziko zawołali majtkowie, i zerwawszy się wskazywali ulicę, na którą teraz padało jasne światło księżyca i gwiazd południowych.
Widok olbrzymiego murzyna zbliżającego się wśród tego bladego światła i mającego na swojém potężném, muskularném ciele tylko czerwoną faję, spadającą mu do kolan, tudzież coś nakształt wstęgi na szyi. Pochylił on nieco głowę pokrytą krótkim, wełnistym włosem — bo pomimo olbrzymiéj natury, może nie mógł przezwyciężyć następstw stryczka, który go po dwakroć prawie dusił.
Wielkiemi krokami zbliżył się do werandy, i wnet Niemiec, przewodnik mułów i żeglarz mogli mu się dobrze przypatrzyć, bo przeszedł obok nich.
— Tutaj, Marcellino, zawołali majtkowie z niewolniczego okrętu: jest tu arak dla ciebie!
Szeroka, wielka twarz murzyna słysząc te słowa grymaśnie uśmiechnęła się i pokazała białe zęby, mocno od czarnéj połyskliwéj cery odbijające; oczy jego błyszczały, a grube wywrócone usta poruszyły się, jakby coś mruczały.
Trzéj siedzący przy stole, obok którego przeszedł Marcellino, mimowolnie przypomnieć sobie musieli, że murzyn, który przegryzł gardło swojemu panu i jak dziki zwierz swoje okropne pragnienie zemsty gorącą jego krwią ugasił, że ten murzyn z niezmiernie długiemi rękami i czyhająco świecącemi oczami, których białka złowrogo zabłysły, w téj chwili zbliża się do witających go majtków, którzy mu swoje kufle podawali, także jak dziki zwierz, który uszedł śmierci. Mogli również widzieć wyraźnie, że ocalony od szubienicy rzeczywiście nosi na szyi koniec stryczka.
Zabrzękły kufle u stołu, przy którym stanął Marcellino — majtkowie wypili za jego zdrowie.
— Caramba, szepnął Pepi do przewodnika mułów: ten między swoimi braćmi wart tysiąc milreisów[1]!
— Jabym go nie chciał i darmo, dodał Antoni, zwracając się do sąsiada, doprawdy na przestrogę dla drugich, powinien nosić stryczek na szyi!
— Sam z nim nie chciałbym ani jedéj nocy przepędzić, choćbym tylko miał w kieszeni jeden winter więcéj jak on! powiedział żeglarz.
Majtkowie śmiało przepili do murzyna — widocznie podobał się im. Gospodarz jeszcze raz musiał ich kafelki napełnić czystym arakiem.
— Zkądże się tu wziąłeś tak wprost pod Śtym Hieronimem, chłopcze? spytał jeden majtek potężnie pociągnąwszy z kufla i podając resztę murzynowi.
— Mam tu schadzkę, szepnął Marcellino i powiódł w koło błyszczącym wzrokiem; mam schadzkę z cudzoziemcem, który mnie potrzebuje!
— To coś teraz brzmi inaczéj niż dawniéj! Teraz nie pytają już więcéj: co kosztuje Marcellino — teraz mówią: ile żądasz Marcellino? wtrącił inny majtek.
— Brzmi lepiéj, brzmi lepiéj! zaśmiał się czarny, którego ogromna postać w półcieniu napełniającym werandę, wydała się jeszcze większa i potężniejsza; o Marcellino kupi sobie odzież, Marcellino nie chce tak chodzić jak dzikie zwierzę w lesie!
Majtkowie niewolniczego okrętu hałaśliwie się roześmieli:
— Dobrze chłopcze, cienkie białe spodnie, pstre jedwabne poncho i słomiany kapelusz!
— I pistolet za fają, z naciskiem dodał murzyn — pistolet to piękna rzecz — za pistolet zrobię wszystko, on dla mnie bogiem!
— Dopóty nie możesz nosić pistoletu, dopóki się wszystko nie zmieni, dopóki nie będziesz usamowolniony — héj, niech żyje Marcellino! zawołali majtkowie, na których mocny napój, który pili jak wodę, zaczynał wpływ swój wywierać. Żółto-brudne kapelusze całkiem na tył pozasuwali, strzępiaste włosy spadały im na czoła i oczy. Héj, dawaj araku tutaj! wołali wszyscy razem.
— Tam coś niedobrze idzie! rzekł gospodarz z pod Śgo Hieronima, przystępując do stołu dla zebrania próżnych, po większéj części poprzewracanych kuflów.
Gdy Pepi przyniósł je znowu napełnione, nowy gość wszedł szybko pod werandę. Miał na sobie lekki, ciemny płaszcz i szerokoskrzydły słomiany kapelusz, o ile można najgłębiéj na twarz nasunięty. Trochę lękliwie obejrzał się po niepewnie oświetlonéj przestrzeni, — do z któréj światło księżyca bardzo oszczędnie wpadało przez rośliny gęsto z wierzchu i z boków osłaniające werandę, a lampa paląca się u wejścia coraz nędzniéj błyszczała.
Nieznajomy razem z troskliwie na swoje pieniądze oczekującym Pepim szybko zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli majtkowie i stał Marcellino — i lekko a zręcznie dotknął ramienia tego ostatniego. Potem odszedł w stronę werandy, w któréj gdzie niegdzie tylko pojedynczo siedzieli goście.
Przewodnik mułów z Monte Vero, gdy nieznajomy przeszedł koło niego, spojrzał prędko i zdziwił się, jak każdy kto spostrzega niespodziewanie człowieka znajomego albo przynajmniéj który przypomina znajomego. Gdy więc ten nieznajomy usiadł przy opróżnionym stole tuż pod zieloną i przezroczystą ścianą werandy, a Marcellino poznawszy po przelotném dotknięciu jego ramienia, że to on właśnie tutaj go zawezwał, do niego przystąpił, — przywódca mułów Antonio odwrócił się w jego stronę, tak aby to nikogo nie uderzało.
— To niepodobna, pomruknął; ale gdybym niewiedział, że senhor von Renard jest w Monte Vero, powiedziałbym, że to on tam siedzi przy stole!
— Coby tu miał do czynienia w szynku tak znakomity pan i do tego z tym niegodziwym murzynem? cicho powiedział Niemiec. Mówiliście, że ów adwokat von Renard ma zaślubić swoją córkę młodemu hrabiemu?
— Prawda — ale to ta sama figura, te same niespokojne szybkie ruchy — i gość zupełnie tu niewłaściwy, a w którego twarzy maluje się coś szczególniejszego!
— Widziałem ja już dziwy podobieństwa, rzekł Niemiec; na okręcie, na który wsiadłem w Londynie, znajdował się stary człowiek, który wyglądał zupełnie jak mój ojciec!
Antonio wprawdzie kiwnął głową, lecz spojrzał z boku na cudzoziemca, który go bardzo zaniepokoił, i którego rysów dobrze rozpoznać nie mógł.
Marcellino usiadł przy nieznajomym — majtkowie pili, i wkrótce gdy im głowy zaciężyły, padli jeden na stół, drugi pod stół.
Gdy murzyn stanął obok nieznajomego, ten podniósł nieco kapelusz i teraz można było poznać w nim zdrożnego złoczyńcę, który wsparty przez Leonę podjął się wykonać cios stanowczy. Fursch nietylko przemienił nazwisko i grał rolę adwokata von Renard, ale zaprowadził także zmianę w powierzchowności. Wprawdzie na twarzy zawsze jeszcze wyglądał blado i chudo, ale broda bardziéj mu wyrosła i posiwiała. Pluszowy surducik, w którym go dawniéj widzieliśmy, ustąpił miejsca eleganckiemu, lekkiemu strojowi, ulubionemu w Rio, i mocno przyczynił się do odmiany powierzchowności. Na ręku nosił eleganckie rękawiczki, wielki i szeroki kapelusz jego był niezmiernie cienki, a z odzieży jego, z któréj teraz opadł nieco lekki, ciemny płaszcz, wychodził delikatny zapach, zwykły znakomitszym osobom w Rio. Zapach ten uderzał w szeroki i płaski nos Marcellina, dając mu znak, że nieznajomy, który go zamówił, jest bogatym znakomitym panem.
— Dzisiaj uniknąłeś szubienicy, zaczął Fursch bardzo cicho, nieco popularnym portugalskim językiem — to mnie skłoniło do pomówienia z tobą — przedewszystkiém, czy masz jeszcze pragnienie?
— Nie, massa, Marcellino nie chce téj ognistéj wody!
— Powiedz mi tedy, jakie są twoje życzenia?
— Ja — życzenia? spytał Marcellino. Ach! rozumiem, massa ma życzenie, a chce pierwéj poznać życzenia Marcellina, aby się potém niemi zamienić.
— Prawda, zamienić, widzę, że się porozumiemy. Czy mógłbyś mi zrobić dobrą a nietrudną przysługę?
— O tak, massa, lekkiéj przysługi Marcellino podejmie się, lekkiéj przysługi i wiele pieniędzy!
— Patrzcie, jak wy murzyni mądrzejecie!
— Ale lekka przysługa, to nie jest główne życzenie Marcellina.
— Nie — więc wyjaw mi to życzenie!
— Główne życzenie to pistolet, piękny ze srebrem, — o massa! za pistolet spełnię pański rozkaz!
— Jutro wieczorem dostaniesz srebrem wykładany pistolet a nadto bardzo piękny, ostry sztylet, jeżeli zechcesz spełnić moją wolę!
— O, Marcellino czeka na rozkaz!
— Wiesz, że obwarowana wyspa Lages leży przy wjeździe do zatoki, i że ztamtąd celni urzędnicy na łodziach kierowanych przez murzynów, wypływają dla rewizyi każdego okrętu.
— Marcellino wie o tém!
— Czy chcesz na kilka tygodni przyjąć służbę wioślarza na wyspie Lages? zapytał Fursch.
— O massa — biedni niewolnicy! ledwie cruzado na dzień tam zarabiają!
— Dołożę ci po dwa cruzada za każdy dzień, Marcellino: pieniądze z góry za cały miesiąc.
— I pistolet i sztylet?
— Niezawodnie, pistolet wykładany srebrem, sztylet i sześćdziesiąt cruzadów, wszystko jutro wieczorem tu na dole przy bulwarku. Słowem pierwéj nim wsiądziesz na łódkę, która cię zawiezie na wyspę Lages, gdzie za mojém poleceniem, które ci przyniosę, zaraz otrzymasz miejsce na celnym statku.
— O, massa, Marcellino przyjdzie!
— To będzie dla ciebie szczęście! Ale teraz główna rzecz: Czy umiesz milczeć?
— Jak grób, massa, za pistolet jak grób!
— Umiesz ty władać sztyletem, i czyś zręczny?
— Marcellino ma ścięgna tygrysie i zręczny jest jak dziki kot — tu naprężył długą rękę, aż na niéj żyły wystąpiły.
— Jeżeli ci się uda zrobić, czego od ciebie żądam, dostaniesz odemnie sto złotych ansów.
— O massa! mówcie — mówcie prędko — Marcellino ma przebić sztyletem — mówcie massa bez obawy!
— Więc tak, słuchaj i pamiętaj każde słowo! Jeżeli jako wioślarz celnéj łodzi, z którą będziesz odwiedzał każdy okręt, usłyszysz że przypływa parowiec zwany „Germania“ miéj ten parowiec na oku. Skoro znajdziesz się przy nim i dokładnie dowiesz, że to rzeczywiście „Germania“ wtedy zrób się chorym, gwałtownie chorym. Przeniosą cię na parowiec, aby cię lekarz okrętowy ratował. Na „Germanii“ spotkasz albo na pokładzie, albo w kajucie wysokiego, białego człowieka, pana parostatku — ten massa musi umrzeć — to jest mój nieprzyjaciel!
— O nieprzyjaciel — nieprzyjaciel musi umrzeć! powtórzył Marcellino, i przeraźliwie zaiskrzyły się jego oczy. Przyrzeczenie nieznajomego, o którym wiedział tylko że jest bogatym i znakomitym, tak zaślepiło i przekupiło czarnego Herkulesa, że gotów był zgodzić się ślepo na wszystko, czegoby ten od niego zażądał. Pistolet srebrem wykładany, sztylet, a po spełnieniu czynu sto ansów złota!
— Nie omylisz się, jeżeli dobrze zapamiętasz nazwisko parowca „Germania.“
— O, massa, Marcellino nie zapomni ani słowa!
— Pan „Germanii“ jest wysoki i silnie zbudowany, i abyś z nim nie potrzebował walczyć, przyczém on może prędzéjby jak ty strzelić potrafił, użyj lepiéj sztyletu w chwili gdy nikt na ciebie zważać nie będzie, a mianowicie podczas przejazdu z wyspy Lages do wyspy w głębi zatoki, w któréj leżą strażnicze okręty — jakże się ona nazywa?
— Wyspa Villegaignon, massa!
— Widzę, że wiesz o wszystkiém! Podczas tego przejazdu, trzeba zrobić martwym pana parostatku, bez hałasu, bez zbiegowiska! Wtedy zostawiam ci do woli postaranie się o ucieczkę i o zniknięcie we właściwym czasie.
— O, massa, Marcellino umie pływać jak ryba!
— Bądź ostrożny i trafiaj dobrze! Nie wiem, którego dnia parowiec przypłynie do wyspy Lages, ale to nastąpi w przeciągu następnych trzydziestu dni. Po upływie tego czasu, znajdować się będę wieczorem na tém samém miejscu na brzegu, gdzie jutro wsiądziesz w wynajętą przezemnie łódź. Skoro punktualnie wykonasz mój rozkaz, a ów pan parostatku umrze, wypłacę ci przytém złotem twoją nagrodę!
— Hm, massa!
— No, czegóż jeszcze chcesz?
— Marcellino myśli, połowę nagrody teraz, połowę; po śmierci na „Germanii” z żałobną flagą! czatując chciwie powiedział murzyn.
— Sądzę, że mogę ci zaufać i nie chcę być skąpym! A więc spełnię i to twoje życzenie; jutro wieczorem, jak przyjdziesz do łodzi, otrzymasz odemnie pięćdziesiąt ansów złotem zadatku. Ale trafiaj dobrze, Marcellino! Jeżeli „Germania” wywiesi czarną wielką flagę, to skoro się zobaczymy, wynagrodzę cię bardziej niż myślisz i niż przyrzekłem.
— O, massa nienawidzisz nieprzyjaciela równie srodze jak Marcellino swoich nieprzyjaciół! Ale ten stryczek tutaj...
— Znajdziesz sposobność zdjąć go jak cię na „Germanię” przeniosą, prócz tego pana parowca nie powstrzyma stryczek; on ciebie jako biednego murzyna do kajuty zanieść każę.
— Sprawa załatwiona, massa! poszepnął Marcellino, podając panu von Renard swoją czarną, wielką rękę. Znakomity pan nieco wstrętnie położył swoją na dłoni murzyna, znowu wysoko pociągnął płaszcz, i mocno nasunął na twarz kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Nietylko byłoby z twoją szkodą, ale i śmiercią, gdybyś gdziekolwiek choć słówko wspomniało tém czegoś się tu dowiedział — strzeż się ognistéj wody, abyś oszołomiony nie wygadał się! szepnął czarnemu z bardzo przyjaznym uśmiechem.
— O, Marcellino nie będzie nic pił, aż do żałobnéj flagi na „Germanii!” cicho odparł murzyn.
— Jutro wieczorem tu nad brzegiem! skończył Fursch szybko patrząc po werandzie. Postrzegł, że przewodnik mułów uważa go, ale go nie znał.
Gdy murzyn kłaniał się bardzo pokornie, Fursch wyszedł z pod werandy, i znikł w nocnéj ciemności.
— Caramba, powiedział gospodarz Św. Hieronima, gdy powoli rozchodzili się inni goście: ci dwaj jakiś plan ułożyli, przy którym krew popłynie!





  1. Milreis znaczy 25 srebrnych groszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.