Tajemnice stolicy świata/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Czarny kat w Rio.

Brzęczący odgłos dzwonu rozlegał się po nadbrzeżnym cyrkule wielkiéj i rozległéj stolicy brazylijskiéj Rio de Janeiro. Dźwięczał zaś z małéj wieży rządowego domu, leżącego w pobliżu szerokiéj, wielkiéj zatoki.
Ta zatoka i port w Rio-Janeiro należą do najpiękniejszych punktów świata. Podróżnik zdziwiony ich zachwycającym widokiem, a przybywający okrętem do olbrzymiej skalistéj bramy, łączącéj zatokę z morzem, widzi roztaczającą się przed sobą przecudną panoramę. Biały jaśniejący fort Santa-Cruz leży tuż na tych skalistych wrotach, które już z natury stanowią niezdobytą warownię. Następnie wypada jeszcze podróżnikowi przebyć oszańcowane wyspy Lages, gdzie lekarze i celni urzędnicy rewidują okręty, a nakoniec szerokim kręgiem roztacza się przed nim rozległa stolica ogromnego Cesarstwa Brazylijskiego, w głębi malowniczo otoczona strojnemi w palmy pagórkami i niebieskawo świecącemi skałami.
Gdy podróżnik przybędzie do bulwarkowych doków, przekonywa się, że rozległe, w szerokiéj bujnéj dolinie nadmorskiego brzegu leżące miasto Rio wcale nieokazale jest zbudowane. Ma ulice wązkie, licho brukowane i kręte, domy rzadko kiedy wiçcéj jak jedno-piętrowe. Po nad brzegiem morskim, który w czasie naszego opowiadania nie był jeszcze zabudowany, leżały nieczystości i śmiecie, zdechłe psy i koty.
Nieco daléj od cyrku nadbrzeżnego znajdują, się szersze ulice i lepsze domy z pięknemi, bogatemi sklepami — przed właściwém zaś miastem są wspaniałe wiejskie domy i ogrody, otoczone najbujniejszą roślinnością, w któréj ciemnéj zieloności postrzegamy winne grona i figi, pomarańcze i ananasy, tudzież ptaki o kosztownych piórach swobodne lub uwięzione i latające po pawilonach, przed któremi małpa figle swoje wyprawia.
Na ulicach w pewnych godzinach dnia mocno ożywionych, spotykają nas ludzie wszelkiego stopnia i barwy od najmocniéj czarnéj do delikatnie białéj świeżo przybyłych. Prawie każdy jedzie, bo i damy w szerokich słomianych kapeluszach dla uchronienia się od słońca, lubią unosić się w małych siodłach na pysznych koniach.
Murzyn niewolnik, przechodzi prawie zawsze, równie jak i pół-Indyanin, który w miastach szuka utrzymania.
Gdy jękliwy głos dzwonu rozproszył dźwięki po nadbrzeżnym cyrkule, mogło już być około godziny trzeciéj po południu. Chociaż w innych częściach miasta o téj godzinie, z powodu palącego upału, podobnie jak w Hiszpanii i południowéj Francyi, panuje śmiertelna cisza, a ulice wyglądają jak wymarłe, jednak w cyrkule nadbrzeżnym widziano robotników, majtków i czarnych zlanych potem przy pracy, tudzież mężczyzn, kobiety i dzieci wszelkich barw, wszystkich razem zmieszanych i pośpieszających za odgłosem dzwonu, zapewne dla przypatrzenia się widowisku, na które powoływał.
Był to dzwon oznajmujący śmierć grzesznika!
— Co to będzie? zapytał biały człowiek w widocznie niemieckiém ubraniu, ciemniejszego, który tylko co przybywał z jednego okrętu, rzekami utrzymującego związek między Rio a przyległemi miastami.
— Co będzie? odpowiedział ten dosyć płynnie prawie ludowym portugalskim językiem: uciszą Marcellina!
— Marcellina? pytająco powtórzył Niemiec; to zapewne czarny?
— Czyście o nim nic jeszcze nie słyszeli? Wierzę, żeście tu dopiero niedawno przybyli, powiedział Brazylijczyk, i razem z Niemcem na rogu skręcili w uliczkę Hieronima, na któréj końcu niedaleko brzegu leżał dom rządowy. Murzyn Marcellino jak dzikie zwierzę przegryzł swojemu panu gardło!
— Matko Bożka! zawołał Niemiec, czy to być może?
— Prawdziwi czarni mają w sobie coś tygrysiego, to zły gatunek! Wprawdzie jego właściciel kazał go więcéj obić niż należało niewolnikowi. Czekał on zatém aż znowu będzie mógł poruszać członkami, aby potém przy sposobnéj chwili napaść na swojego pana!
— Ale przegryźć gardło — to okropność!
— To się często zdarza — murzyn nie ma żadnéj broni, ale ma olbrzymie siły i ostre zęby — więc zębami dokonał swojéj krwawéj zemsty! Znaleziono zamordowanego, który widocznie rozpaczliwie się bronił, z całkiem poszarpaną szyją. Marcellino, na którego zaraz padło podejrzenie, uciekł; ale ogary trafiły na jego ślad — za godzinę będzie wisiał na szubienicy!
Żeglarz i Niemiec przybyli teraz przed wielki i obszerny dom rządowy, przed którym już stał rozmawiając wielki tłum ludu. Widziano tam Europejczyków i Brazylianów, czarnych i mieszańców, mężczyzn i kobiety, stojących tuż przy sobie i gwałtownie gestykulujących, a ze wszech stron przybywali jeszcze ciekawi, pragnący widzieć śmierć murzyna Marcellina.
Droga przez bramę na wielki dziedziniec rządowego domu była jeszcze zamknięta, tak, że stojący mieli czas, przypatrzyć się przerażającéj budowli.
Miała ona tylko jedno piętro. W licznych izbach, oprócz straży, mieścili się sędziowie spraw niezwłocznych, urząd portowy i urzędnicy celni. Z tyłu był dziedziniec sądowy i więzienie, w którém siedzieli za kratami prawie sami kolorowi, i z którém łączył się wielki klasztor San Benito.
Umilkł dźwięk śmiertelnego dzwonu — tłumy zaczęły się nagle poruszać, pociągnęły za sobą Niemca i żeglarza, i zaniosły prawie aż do otwartéj teraz bramy, — kobiety wołały o pomoc, bo je gnieciono — inne, tracąc oddech, całą siłą trzymały dzieci po nad głowami, aby były świadkami stracenia. Była to chwila szalonego wrażenia, jakie sprawia ciekawość, w któréj tak wielkie tłumy ludu dochodzą do potworności, która nie oszczędzając nikogo, przeciska się daléj po przewróconych i zgniecionych, byleby żądzę swoją za jaką bądź cenę zaspokoiła! Mężczyznom pozrywano z ramion ponsza i bez ratunku podeptano je nogami — ozwały się gniewne wołania — aż nakoniec wszyscy przebyli najciaśniejsze miejsce, i tłumy rozlały się po rozległym dziedzińcu.
W téj chwili jakiś krępy Brazylijczyk, ubrany w szerokoskrzydły kapelusz słomiany, lekkie jasne spodnie i krótką, pstrą kurtkę, położył rękę na ramieniu żeglarza, który z Niemcem pośpieszał na plac sądowy.
— Ach, poganiacz mułów z Monte Vero! zawołał żeglarz, podając mu rękę i ciągnąc za sobą; chodź najprzód tutaj, potém wypijemy miarkę wina w szynku pod Śtym Hieronimem.
— Monte Vero? powtórzył uradowany Niemiec, to wybornie, będę mógł od pana....
Te słowa przerwał głośny i dziki krzyk, który wydały tłumy obejmujące wielu czarnych — a i ludzie nasi, którzy niedaleko stali, spojrzeli ku miejscu, ku któremu zwróciły się rozszerzone oczy wszystkich.
Rozległy dziedziniec rządowego domu, ograniczony w głębi więzieniem, w którego małych zakratowanych okienkach lub otworach widać było głowy murzynów i niewielu białych złoczyńców, szerokiém kołem otoczyli ułani, tak aby tłumy trzymać z daleka od ustawionéj. w głębi szubienicy. Środek ten okazał się być bardzo potrzebnym: po części nadzwyczaj roznamiętniona, po części, a mianowicie co do czarnych, zwierzęco krwi chciwa ludność, inaczéj byłaby do całego dzieła swoją rękę przyłożyła.
Szubienica w dziwny sposób nie składała się z trzech belek, lecz z dwóch, które u wierzchu wiązała belka poprzeczna. Wtéj wbity był widocznie bardzo mocny hak żelazny i oparto o nią czarno pomalowaną drabinę. Żadnego innego narzędzia przytém nie widziano.
Czarnego kata w Rio, który z dwoma swoimi pomocnikami ukazał się właśnie w nizkich drzwiach więzienia i na plac wystąpił, tłumy wrzawą przywitały.
Bom Diaz![1] zawołały tysiące głosów i powtórzyły ze śmiechem wywołanym dwuznacznością tych wyrazów, która jednak w tém miejscu brzmiała groźnie i straszne wrażenie czyniła.
Tak przywitany był to murzyn olbrzymiéj budowy ciała — zdjął czapkę, jakby nią chciał powitać tłumy i rzucił ją na bok. Głowę jego pokrywały czarne wełniste włosy; wielkie białka oczne, oraz oślepiającéj białości zęby, gdy otworzył wywrócone czerwone usta, mocno odbijały się od hebanowo czarnéj, szerokiéj i kościstéj jego twarzy. Był obnażony aż do szerokiéj fai, która obwijała jego korpus i wyższą część muskularnych nóg. Czarna jego pierś była szeroka i wypukła, ręce, jak zwykle u wszystkich murzynów niezwykle długie, nogi pięknie zbudowane i szczycące się wielką siłą, a przytém stawy ich zgrabnie i wysmukło zaokrąglone.
Obaj jego towarzysze byli to również rośli murzyni, lecz mniejsi od samego kata. Jeden z nich przyniósł z sobą sznur aż pod szubienicę i podał go mistrzowi Diazowi, który zrobił pętlicę, widziano, że ta część sznura już była mocno naruszona — wielu już zapewne ludzi, musiało wydać ostatnie tchnienie! Ileż to ofiar już ręka czarnego kata tą pętlicą udusiła!
Niejeden zdziwi się, że murzyna powołano na urząd, bo wykonawca sprawiedliwości jest zawsze sługą prawa — murzyna, którego w istocie jako niewolnika zaledwie do rzędu ludzi liczono. Ponieważ z owym Diazem spotkamy się i późniéj, zaraz więc zamieścimy objaśnienie, dotyczące tego czarnego kata.
Na cesarza brazylijskiego Pedra II, wkrótce po jego wstąpieniu na tron, jak mówią, napadł na ulicy przekupiony awanturnik Verneiro; sztylet, który ten niezwykle silny morderca ku niemu wymierzył, już był błysnął w powietrzu, lecz wtém młody Hiszpan, Mariano Veji, który krok w krok szedł za cesarzem, rzucił się między niego a morderczą broń, tak, że ta zamiast cesarza, przeszyła piersi młodego wiernego Hiszpana.
Verneiro dobrze wycelował i silnie uderzył. — Don Mariano padł jęcząc, a strumień krwi zaczerwienił rękę i odzież mordercy.
Pedro II odskoczył przerażony — ale w téj chwili straż przyboczna otoczyła i schwytała Verneirę. Zgrzytał zębami i usiłował bronić się i uwolnić — dumnie i z pogardą podczas badania i pytań stale wypierał się wszelkich wspólników, o których domyślano się, że należą do najwyższego towarzystwa — i tak uwięziony ten leżał ze srodze zaiskrzoném okiem na słomianéj macie w więzieniu. O ucieczce albo wyłamaniu się nié mógł myśleć, a także i wspólnicy bynajmniéj nie przynieśli mu pomocy, bo nie dali najmniejszego znaku o swojéj współwinie.
Verneiro, zbrodniarz stanu, skazany został na śmierć przez powieszenie, a poprzednik czarnego kata Jaraco otrzymał polecenie stracenia go.
Tę chwilę liczni współwinni Verneiry wybrali na uwolnienie go, i tak, że ani żaden sędzia ani żołnierze tego nie postrzegli, trzymali jedną ulicę niezajętą przez tłum, od szubienicy aż do brzegu.
Gdy więc Jaraco, niczego się nie domyślając, chciał wykonać rozkaz na skazanym, ten zaopatrzywszy się w więzieniu w wyostrzone na kamieniach żelazo, wpakował mu je w piersi, i w oczach cesarza, który sam był świadkiem stracenia, miał zamiar uciec.
Jaraco padł zabity.
Lecz w téj chwili wpadł na złoczyńcę stojący w tłumie murzyn, właśnie wtedy, gdy ten zamierzał uciekać przy pomocy swoich przyjaciół. Straszny krzyk napełnił powietrze — był to w części wściekły ryk, w części radosne wołanie zgromadzonego ludu. Straż zniżywszy lance przeszkodziła sprzysiężonym we wsparciu Verneiry pokonanego przez olbrzymiego murzyna.
Diaz, teraźniejszy kat z Rio de Janeiro, zawlókł znowu zdrożnego złoczyńcę pod szubienicę i następnie nerwistemi pięściami spełnił urząd Jaraca, który leżał nieżywy pod drabiną. Don Pedro nadał Murzynowi Diazowi swobodę i prawa obywatelskie, mianował go mistrzem sprawiedliwości, oraz wynagrodził za stanowczy czyn, a na dziedzińcu rządowym pojmano tymczasem licznych współwinnych.
Czarny kat z Rio był zatém bardzo popularną osobą, znało go każde dziecię i nie unikano go ze strachem, jak dawniejszych katów — był on życzliwy i dobroczynny, tylko podczas pełnienia swojego obowiązku srogi i nieugięty jak żelazo.
Gdy Diaz trzymał pętlicę w czarnych ręku, znowu jakby za danym znakiem odezwał się śmiertelny dzwon w sądowym domu. Tłumy ucichły zupełnie i stały głowa przy głowie po za łańcuchem ułanów. Okna domów ożywiły się, a i na dachach zasiedli także ciekawi, pragnący widzieć śmierć strasznego Marcellina.
Otworzyły się szerokie drzwi więzienia w pobliżu szubienicy — czarno ubrany sędzia, ze zwojem białego papieru w ręku, wyszedł z więziennego korytarza na ograniczoną żołnierzami część dziedzińca. Za nim szło dwóch sądowników jako świadków. Potém wyszło z korytarza kilku bosych, pochylonych mnichów z klasztoru San Benito.
Nastała przerwa — na wszystkich twarzach odmalowało się najżywsze oczekiwanie i ciekawość. — w tłumach panowała cisza jak w kościele.
Następnie ukazało się we drzwiach więziennych dwóch strażników, a za nimi murzyn na rękach i nogach okuty w kajdany, które straszliwie brzęczały wlokąc się za nim.
Ten straszny ciężar lekki był jak piórko dla Marcellina — tylko po drobnych jego krokach można było poznać, że krótkie więzy przeszkadzają mu, a po dziko świecących oczach, że tamowały jego siłę i wściekłość.
Za tym krępym murzynem, którego postać i postawa wyrażały coś srodze czyhającego, a bynajmniéj nie żałującego ani przerażonego okropnością chwili, szli dwaj czarni pomocnicy kata, a w końcu szereg około dwudziestu mnichów.
Skoro orszak ten zbliżył się do szubienicy, wystąpił z więzienia ksiądz, który przed kilku jeszcze minutami usiłował skłonić niewolnika Marcellina do modlitwy i żalu, i przed straszną śmiercią chciał jeszcze raz przynieść czarnemu murzynowi pociechę i pomoc duchowną.
Diaz stał z założonemi rękami przy drabinie wiodącéj na szczyt szubienicy, trzymając stryczek, tak że mu sznur spadał na ciało. Trzej sądowi urzędnicy stanęli naprzeciw niego, mnisi półkolem otoczyli rusztowanie.
Marcellino z towarzyszącymi mu przystąpił do miejsca, w którém miano mu włożyć stryczek na szyję. Nie był on tak słuszny jak Diaz, ani tak silnie zbudowany, ale mimo tego na widok jego wielu w tłumie powzięło myśl, że murzyn, który tak okropnie nasycił pragnienie zemsty i krwi na swoim panu, dużo zada pracy katowi.
Sędzia odczytał wyrok zredagowany w portugalskim języku i zawierający rozkaz cesarski pozbawienia życia niewolnika Marcellina przez powieszenie.
Po odczytaniu rzekł: — Wykonawco, czyń twą powinność, niewolnik oddaje się w twoje ręce!
Diaz wziął pargamin, obejrzał podpis cesarza, i oddał go pierwszemu ze swoich pomocników dla zachowania, a inni pomocnicy uwalniali tymczasem skazanego z więzów.
Można było widzieć, jak w téj chwili wznosiła się pierś Marcellina, jak wzrok jego strasznie ponuro błyszczał, jak usta pobladły ze wzruszenia — a jednak nie drżał — z szyderczą miną odtrącił księdza i mnichów, pragnących zbliżyć się ku niemu, i wskazał na Diaza, niby mówiąc:
— Tylko z tym mam jeszcze pomówić!
— Idź więc do piekła grzeszniku — módlcie się za jego biedną duszę! rzekł sługa kościoła, a mnisi poklękali.
Pomocnicy kata chcieli porwać Marcellina i przytrzymać go, gdy mu Diaz zakładał stryczek — ale ich tak dziko i stanowczo odepchnął, że mu tylko sznurem ręce w tył związali.
Chwila, w któréj ujrzano murzyna Diaza zbliżającego się do murzyna Marcellina silne wywarła wrażenie — obu handlarze niewolników haniebnie porwali z ich ojczyzny, a handlarze przeszachrowali ich w drugiéj części świata, aby białym współbraciom służyli jako biczem zagrożeni, nikczemni niewolnicy. Diaz byłby i teraz jeszcze także udręczoném i pogardzoném, wyjętém z pod, prawa stworzeniem, gdyby go przypadek nie był podniósł. Obaj może pochodzili z jednego plemienia — byli synami może jednego ojca, — a teraz jeden miał być katem drugiego!
Takie, jakkolwiek ciemne i bezładne myśli można było wyczytać w oczach Marcellina, gdy Diaz przystąpił ku niemu — rozwarł on oczy tak szeroko, iż widać było zupełnie straszliwe ich białka.
Ale czarny kat musiał pełnić swój obowiązek, a niejednemu już czarnemu zadał on śmierć zasłużoną. Nie tracąc zatém miny, podniósł w górę stryczek, i z właściwą temu ludowi szybkością i sprytem, zarzucił go na szyję swojéj ofiary, Marcellino wstrząsł się, aż kolana się pod nim ugięły, gdy nagle poczuł ściśnięcie mu szyi, potém chciał rękami zerwać stryczek, ale te ręce były związane!
Taki był przerażający wstęp do nastąpić mającego widowiska!
Marcellino przewracając oczami szukał środka ocalenia! Tracił oddech — czarna pierś jego gwałtownie wznosiła się i opadała. Obok niego stali czteréj posługacze, w każdej chwili rzucić się nań gotowi, daléj ułani z obniżonemi lancami, nakoniec nieprzejrzane tłumy ludu, tamujące wszelkie wyjście, wszelką ucieczkę.
Diaz mocno trzymając stryczek w prawéj ręce, z kocią zręcznością wszedł na drabinę, mimo ciężkości ciała wstępował na nią pewno i zgrabnie, a gdy się dostał na wysokość szubienicy i po poprzecznéj belce do zakrzywionego w pierścień haka — ukląkł i przeciągnął sznur przez nadzwyczaj mocny hak.
Marcellino, któremu pętlica nieco szyję zacisnęła, widział te przygotowania — tłumy przypatrywały się wszystkiemu z niemém wytężeniem.
Wielu ludzi lubi i poszukuje drżączki i łechtania, jakiemi takie włosy na głowie podnoszące widowisko drażni ich nerwy; nie zważa nawet na niebezpieczeństwo zemdlenia na widok niewypowiedzianych męczarni skazanego, albo przynajmniéj przejęcia się całą jego zgrozą. Nie mogą przemódz na sobie, aby nie byli świadkami tracenia; muszą widzieć, jak jeden z ich bliźnich pod ręką kata walczy ze śmiercią — popycha ich tam pełna zgrozy ciekawość! A nie należy sądzić, że tylko pospólstwo ciśnie się na takie widowiska — w oknach i na płaskich dachach rządowego domu byli nietylko panowie, ale znajdowały się damy wyższego świata!
Diaz spuścił z góry koniec sznura — pomocnicy pochwycili go.
— Czy masz jeszcze coś do powiedzenia lub do zeznania, niewolniku Marcellino? Spytał czarno ubrany sędzia.
Murzyn skinął, że nie.
— Módl się! mocnym głosem wyrzekł ksiądz.
Marcellino zaśmiał się szyderczo, jakby chciał powiedzieć: Co mi po modlitwie, nic mnie już nie zbawi! Klęczący na poprzecznéj belce przy żelaznym haku Diaz dał jakiś rozkaz swoim pomocnikom, który miał znaczyć: „Do dzieła!“ — pociągnęli więc za sznur — a Marcellino zabujał na pętlicy pod szubienicą.
Teraz kobiety na chwilę zakryły oczy, gdyż murzyn rzucał się okropnie i wściekle usiłował uwolnić związane ręce, w dzikiéj rozpaczy ruszał nogami, których muskuły nabrzmiewały, a oczy wystąpiły mu z dołów.
Z szybkością błyskawicy zawisł o półtory stopy od haka.
Teraz rozpoczęła się zwykła w Rio praca kata, przyczyniająca się do ulżenia lub przyśpieszenia śmierci ofiary. Z niezmierną szybkością okręcił sznur, który posługacze puścili około belki poprzecznéj i związał go mocno — potém zeskoczył z belki na ramiona Marcellina, aby przez to tém mocniéj zaciągnął pętlicę na jego szyi!
Więcéj niżeli sto razy ten skok szybko uwalniał ofiarę od męczarni. Sznur utrzymywał powieszonego i kata — ale teraz zaledwie nogi równie zręcznego jak ciężkiego Diaza dotknęły ramion Marcellina, dał się słyszeć jakiś trzask....
Sznur, który w miejscu przez hak przechodzącém przetarł się, pękł....
Czarny kat i jego ofiara spadli z wysokości szubienicy na ziemię, a posługacze zaledwie mieli czas odskoczyć na bok z ich drogi.
Rozległy się tysiączne krzyki.
— On go tracić nie powinien! zabrzmiało z ust wielu murzynów.
— Sznur zrywa się po raz pierwszy — to ma swoje znaczenie! wołali drudzy.
Nieopisane zamieszanie powstało nietylko w tłumie, ale i między urzędnikami przy szubienicy stojącymi. Mnisi rozbiegli się, jakby diabeł wpadł nagle pomiędzy nich — pomocnicy kata stali nie wiedząc co począć i drżeli, sami nawet sądownicy przerażeni, radzić sobie nie umieli.
Marcellino jak tylko uczuł ziemię pod nogami, zaraz skoczył z podziwienia godną szybkością — pętlica, ulegając sile muskułów jego szyi, o tyle się obluzowała, że chociaż z trudem, jednak na nowo mógł czerpać powietrze i rozszerzoną piersią wciągał je w siebie jak balsam! Przecięż przez chwilę czuł męczarnie duszonego.
Jedném spojrzeniem przekonał się, że Diaz przez spadnięcie odrzucony został na bok; powziął więc zuchwały zamiar skorzystać z téj chwili zamieszania i bezkarności.
Chociaż miał związane ręce i pętlicę na szyi, ale skoczył kilka razy i znalazł się przy ułanach, którzy nim zdołali odeprzeć go albo zranić, już dostał się pomiędzy tłumy, zaczynające ze strachem usuwać się od niego.
Rozgniewany Diaz ujrzał to zaiskrzoném okiem — rzucił się za swoją ofiarą i z murzyńską zręcznością schwytał go w stanowczéj chwili. I posługacze teraz nabyli nowéj odwagi i dopomogli swojemu mistrzowi napowrót przywlec zbiega pod szubienicę.
Lud chciał szemrać — tak katowi wykonywającemu wyrok wolno było raz chybić! Marcellino był nietylko nadzwyczaj silny zbrodniarz, i jeżeli nie wzrostem, to siłą ciała przewyższał wykonawcę, który miał daleko gorsze i niepewniejsze narzędzie w szubienicy, aniżeli wielu innych katów przywiązujących swoje ofiary do pieńka! Dzisiaj miał tego dowód, że sznur prędzéj zawieść może, aniżeli topor! Nie czekając więc powtórzenia rozkazu sędziego, który raz na zawsze go obowiązywał, przekonawszy się o wytrzymałości sznura, zrobił na jego końcu nową pętlicę i zarzucił ją na nowo na szyję murzyna Marcellina, którego posługacze na ziemię powalili.
Zaczęła się ta sama męka i przyrządy.
Zaiste, ci, którzy dzisiaj jeszcze tak gorliwie obsta — ją za potrzebą stryczka i dowodzą jéj, na dziedzińcu rządowego domu w Rio może byliby nabrali w owym dniu innego przekonania, patrząc na przerażające męki murzyna.
Niech nam tu wolno będzie wspomnieć, że wypadek ten w swoim dalszym przebiegu zupełnie historyczny, sprawił, że karę śmierci przez szubienicę zniesiono w całem Cesarstwie, z wyjątkiem tylko szczególnych wypadków.
Diaz rzucił sznur z wierzchu poprzecznéj belki swoim posługaczom i murzyna powtórnie pociągnięto w powietrze. Teraz bujający pomiędzy niebem a ziemią, jeszcze się gwałtowniéj szarpał — jeszcze przeraźliwiéj drgał — jeszcze szkaradniéj przewracał oczami.
Czarny kat z Rio nie mógł zrobić wstydu swojej od dawna przechowywanéj sztuce! Bo gdyby i teraz praca jego nie powiodła się, ofiarę mu odbiorą.
Widziano, że w oknach i w tłumie rozmaite kobiety nie mogące znieść widoku męki, których nerwy były za delikatne, podostawały kurczowego łkania.
— Co sobie myślicie? zawołały niektóre głosy: ten niewolnik przegryzł gardło swojemu panu i krwią jego się napawał! Jak można czuć litość dla takiéj bestyi?
Głowa Marcellina zbliżyła się do haku — Diaz pochwycił sznur, aby go do belki przykrępować — w tejże chwili, i nim czarny kat dostrzegł próbę siły swojéj ofiary, o któréj mniemał, że teraz niezawodnie umrze, Marcellino, któremu straszna ostatnia trwoga przed uduszeniem zahartowała muskuły i ścięgna nadzwyczaj silnie, rozerwał mocny sznur, którym mu posługacze ręce na grzbiecie związali.
Długo powstrzymywany okrzyk podziwu, wybiegł teraz ze wszystkich ust obecnych.
Diaz postrzegł, że czarny ze śmiertelną trwogą schwycił za sznur, na którym wisiał, aby się po nim podniósł w górę i tym sposobem rozsunął, pętlicę — szybko więc i zręcznie, skoczył na ramiona murzynowi, pragnąc mu przeszkodzić. w ostateczném usiłowania, które i bez tego mogło trwać tylko kilka sekund, bo sam przez się byłby utracił siły.
Ale Marcellino nie miał umrzeć od katowskiego stryczka! Pierwéj nim się na śmierć naraził, nienadaremnie jeszcze raz zaczerpnął świeżego powietrza.
Całe ciało jego wstrząsnęło się, gdy Diaz swoim ciężarem zwalił mu się na barki, a kto inny niż ten murzyn byłby może nie wytrzymał okropnego wyprężenia ścięgien i muskułów szyi. Ale Marcellino, pomimo, że mu kat stał na ramionach, rozpaczliwie naprężył się, i teraz wolnemi, kurczowo krzywiącemi się palcami pochwycił sznur z taką wściekłością i siłą, że razem z sobą, kata na czas niejaki podniósł w górę.
Grzmiąca wrzawa wynagrodziła ten niesłychany dowód siły Marcellina — pospólstwo zawsze chętnie bierze udział w stronnictwie występującém przeciwko, prawu, zawsze jest gotowe radować się z tak nadzwyczajnych zdarzeń, chociaż nawet zachodzą pod szubienicą.
Ale było to rzadkie, straszliwe, przejmujące widowisko.
Marcallino wisiał jak skurczony tygrys, rękami trzymając sznur jak żelaznemi klamrami, pod katem, którego zamierzał utrzymać w górze.
Diaz chciał usunąć ręce murzyna, ale groźny tysiączno-głośny okrzyk zabrzmiał i wyciągnęły się wściekle w powietrze niezliczone ramiona — powiedział on sobie, znając lud z Rio, że cisną na niego kamieniami, jeżeli tego czynić nie zaprzestanie widział, że groźnie wyprężone ramiona do niego się odnoszą!
Silne, nerwiste nogi wysoko podnosząc aż do czerwonéj fai ciało jego owijającéj i z ostatniem wysileniem wytężającém jego muskuły, cisnąc w ręku sznur, zdołał nakoniec skazany tak daleko podnieść się, że ręką ujął za hak. Ponieważ korpus Marcellina teraz nagle bujać się począł, Diaz musiał prędko wskoczyć na poprzeczną belkę, aby na dół nie spadł.
Ale ocalony murzyn kołysząc się, żelazną pięścią zawisł na haku.
— Bom Diaz nie ma już do niego prawa — zawołały tłumy — to po raz drugi!
— Na dół kat! Drabiny dla Marcellina! wołano zewsząd.
Rzeczywiście wyczerpały się teraz siły murzyna, widziano, że spadnie, jeżeli mu nie podadzą podpory.
Usłyszano rozkaz sędziego i ujrzano, że ręką wskazał na hrabinę — pomocnicy Diaza przynieśli ją i tak ustawili, że Marcellino łatwo mógł się na nią dostać.
Gdy tłumy radośnie wykrzykiwały i spierały się, wyprawiono posłańca do cesarskiego pałacu, prosząc o decyzyę don Pedra jak postąpić w takim razie. Wprawdzie lud był tego przekonania, że biedny grzesznik, który po dwakroć wyśliznął się z rąk kata, zasługuje na uwolnienie i przebaczenie, jednak jak ludzie zapamiętali nigdy się to nie zdarzyło.
O to się niezmiernie żarliwie spierały nieprzejrzane tłumy. Jedni głośno objawiali domysł, że Bom Diaz umyślnie dla swojego jednoplemiennika wypadek ten ułatwił, ale drudzy zakrzyczeli ich, utrzymując, iż dobrze widzieli, że i stryczek i sznur były doskonałe jak zawsze.
Nakoniec z ust do ust rozniosła się między tłumem wiadomość, że cesarz wyjechał do znanéj wszystkim posiadłości Monte Vero, lecz że minister sprawiedliwości nakazał powstrzymać egzekucyę.
Tłumy jednak nie prędzéj rozeszły się, aż się przekonały, że Marcellino wrócił do więzienia.





  1. Bom Diaz, znaczy Dobry Diaz — w prostéj zaś mowie ludowéj używa się także zamiast: Bans diaz, dzień dobry!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.