Tajemnice stolicy świata/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Pensyonat pani Furschowéj.

Gdyby hrabia de Monte Vero był dopędził tak blizko będącego klęczącego anioła i pomówił z nim — gdyby był wybadał trwożliwie uciekające dziewczę — ileż trosk i łez byliby sobie oszczędzili oboje!
Ale Bóg inaczéj postanowił. Zrządzenia jego są dziwne i niepojęte, niezbadane boleści i ciosy, jakie zsyła na swoje najulubieńsze dzieci, tak, że często ulegają męczarniom i bluźnią mu... Wy udręczeni i stroskani, pójdźcie i obaczcie, że jeszcze jesteście szczęśliwi, bo jeszcze macie nadzieję albo serce, które was kocha, chociaż tyle postradaliście; pójdźcie tu i nauczcie się życia ludzkiego, które wystąpi przed wami, rozpoznawać wolę bożą; nauczcie się cierpieć i znosić, wznieście się do téj biednéj a jednak tak pięknéj istoty, ktôréj pieśń boleśnie i smutno zabrzmi wam wśród nocy, która oby w duszy waszéj zawsze się odzywała, mówiąc, że jesteście szczęśliwsi:

Jam matki mojéj nie znała
Nikogo ojcem nie nazwałam,
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Ale wróćmy do miejskiego zgiełku.
Za nadejściem jesieni, na najbardziéj oczyszczonych miejscach mostów, na ożywionych rogach ulic skulone widzimy młode dziewczęta i chłopców, którzy nieprzestannie płaczliwym, często serce rozdzierającym głosem wołają na przechodniów:
— Trojaczka za jagniątko — o szanowna pani! tylko jednego trojaczka.
Kto z litości bliżéj przystąpi, widzi, że te nieszczęśliwe dzieci, zaledwie najpotrzebniejszym łachmanem okryte, drżąc od zimna na otwartym dla wiatru moście, mają zawieszone na piersiach małe pudełka, w których stoi po kilka z gliny ulepionych i watą okrytych jagniątek — gdzie niegdzie widać któreś z tych dzieci wiatrem przejętych uśpione, i we śnie zapominające o nędzy ziemskiéj, w którą niewinnie popadło.
Dzieci te biegają także po ulicach i każdemu lepiéj ubranemu naprzykrzają się podając z prośbą nędzne bukieciki, a potém z kolegami część zysku swojego tracą na łakotki, a także szukają sposobności do kieszonkowéj kradzieży, i tak; stopniowo kształcą się na złoczyńców.
Dwie dziewczynki, każda z koszyczkiem na ręku, idą szybko ożywioną ulicą do niewyraźnie przez mgłę widnéj bramy miasta. Dzieje się to podczas wilgotnego i chłodnego wieczoru wrześniowego. Zegary na wieżach kościołów i trębacze po niedalekich koszarach od dawna zapowiedzieli już wieczorną dziewiątą godzinę. Jedna dziewczynka jest już dorosła, co można poznać pomimo zarzuconéj na ramiona staréj, siwéj chustki, i musi mieć lat piętnaście do szesnastu.
Druga jest mała i od natury upośledzona.
— Zakryj koszyk chustką, Helenko, mówi wyższa, bo ciastka, które niesiesz, naciągną za nadto wilgotnego powietrza, a znowu cię ciotka Furschowa obije!
— Pomóż mi Małgosiu, bo koszyk na mnie za ciężki, a do tego jeszcze i palec mię boli!
Małgosia, starsza, która już pozbyła się licznych bukietów i apelsyn, jakie miała na sprzedaż, postawiła swój koszyk na kamiennych schodkach najbliższego domu, i częścią nędznéj chusteczki, którą Helenka miała na szyi, nakryła jéj koszyk.
— Zimno mi, Małgosiu! jęczała mała.
— Dajże mi koszyk, poniosę go sama, otul się chusteczką i chodź!
— O jak ty jesteś dobra, moja Małgosiu! Gdybyśmy były ciebie nie miały, jeszcze bardziej marzłybyśby i głodniały! Patrz, oto tam idą Fritz i ten duży Antoni, zawołajmy ich?
— Nie, Helenko, Antoni jest złośliwy i niedobry!
— O! on ma dużo pieniędzy, poważnie poszepnęła mała; czy wiesz co mi wczoraj Fritz o nim opowiadał? Zawczoraj przed cyrkiem ukradł on jakiemuś panu złoty zegarek, a téj zręczności nauczył się od pana Furscha!
— Nie mów tego tak głośno do nikogo, Helenko, bo inaczéj zamkną cię na trzy dni i noce do ciupy!
— O ta ciupa! ze drżeniem zawołała mała: tam pełno robaków i szczurów — o mało nie umarłam, kiedy niedawno zamknięto mnie tam, za to, że pozwoliłam sobie wykraść ciastka z koszyka!
— Wiem ja o tém, od płaczu i krzyku takeś ochrypła, że przez cały dzień nic mówić nie mogłaś! Czy miewasz jeszcze boleści, Helenko?
— Często tu! narzekała mała, gdy jéj to przypominano, i wskazała wychudłą pierś, na którą naciągnęła cienką, nędzną chusteczkę.
— Dzisiaj i jutro wieczorem wetknę ci większy kawałek chleba niż innym! Niech sobie Antoni i Fritz idą, nie patrz na nich wcale, a my ich prędko wyprzedzajmy!
Mała, kiedy niekiedy z boku spoglądając na chłopców, biegła obok drugiéj starszéj towarzyszki. Dostały się do staréj, łukowatéj bramy miasta i wyszły na ulicę młynarską, na któréj mieszkało wielu robotników i ubogich, którzy się jeszcze tu i owdzie kręcili.
— Teraz już oni daleko za nami! z zapałem poszepnęła Helenka, obejrzawszy się raz jeszcze. Blask latarni padał na jéj bladą, nędzną twarz, na ktôréj wypisana była niedaleka jéj śmierć. Skoro tylko nadejdzie zima to biedne dziecię, zaledwie najpotrzebniejszą odzieżą okryte, w podartych trzewikach, po śniegu, burzy i deszczu, po ulicach błąkać się zmuszone, bardzo prędko wybawione zostanie!
Gdy wyminęły kilka fabryk, a między innemi i Lessinga, domy po obu stronach ulicy stawały się coraz mniejsze i niższe, gdzie niegdzie były między niemi ogrody; nareszcie obie dziewczyny dostały się na szossę. Przechodziły obok nizkich sztachet, po za któremi jeszcze kwitły georginie i ślazowe róże — nieco w głębi stał mały, nizki domek, otoczony winném liściem, a na tablicy tuż przy sztachetach wielkiemi literami wypisano było: „Ogrodowiny.“
Nagle coś się między drzewami poruszyło, — mała drżąc uczepiła się towarzyszki, szukając obrony, bo była bojaźliwa i nieśmiała.
— Uspokój się, Helenko, to zapewne Walter!
— Poznałaś mię, chociaż mnie nie widzisz? odezwał się z pośrodka zieleni zbliżający się głos — dobry wieczór, Małgosiu, od godziny już tu stoję i czekam na ciebie!
Był to ogrodniczek, który właśnie otworzył, drzwiczki w sztachetach i wyszedł na drogę — mocno wyrósł i wyższy był przynajmniej o pół stopy od dziewczynki, ktôréj podał spracowaną, rękę — a Małgosi nie można było nazwać małą! Miał na głowie żółty słomiany kapelusz, który mu w lecie wielkie wyświadczał przysługi i który jeszcze teraz bardzo szanował, tudzież wygodny płócienny kaftan. Ciemném, uczciwém okiem patrzał na dziewczę, znane mu od lat kilku, bo nietylko widywał je sam codziennie przechodzące obok ogrodu i zawsze witał, ale nadto musiał jéj dostarczać nieco przewiędłych kwiatów dla pani Furschowéj, która niemi handlowała.

— Oto masz nowy zapas, rzekł, i z chustki wysypał w koszyk Małgosi pełno liści i kwiatów. Znowu wczoraj przy wietrze bardzo ładnie śpiewałaś, Małgorzato — twój śpiew brzmi tak dziwnie smutno, że niewiem dla czego, łzy mi z oczu wyciska.

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała —

śpiewałaś i to mi szło wprost do serca!

— To moja jedyna radość, Walterze, kiedy choć późno, układając bukiety, mogę sobie wykraść jaką chwilę, wtedy śpiew sam z siebie przychodzi!

— A ja muszę śpiewać z tobą.

— Nam śpieszno, Walterze, za nami zbliżają się Fritz i ten duży Antek, nie chciałabym spotkać się z nimi!

— Odprowadzę was do nadwodnéj drogi.

— Nie, pozostań tu! Mogliby ci co złego wyrządzić, oni tak lubią kłótnie!

— Myślisz może, że ich boję się? Kiedy się mogę bronić, Małgorzato, nie boję się nikogo!

— Ty musisz rano wstać, pozostań!

— Jeżeli ci się nie podoba moje towarzystwo, to pozostanę — narzucać się nie myślę nikomu!

— Tylko nie gniewaj się na mnie Walterze, — dobranoc!

— Dobranoc, z cicha odpowiedział ogrodniczek; jeżeli jednak myślisz, że się zaraz położę, bo o czwartéj wstać muszę, to mylisz się — jeszcze pozostanę w ogrodzie, będę patrzał za wami i czatował!

Dziewczyny pożegnawszy Waltera, szybko znikły w cieniu, — owiał je chłodny wiatr jesienny, w polu ciągnącém się po obu stronach szossy — topole szeleściły, co Helenkę trwożyło, a jéj towarzyszce przyjemność sprawiało, chętnie więc tego szumu i szelestu słuchała!
Nakoniec przybyły na piasczystą boczną drogę, która pomiędzy krzakami ciągnęła się aż do Sarniéj łąki, tworząc tam rozstajną drogę. Małgorzata weszła na nią bez obawy — bo któż mógł ją zaczepić lub napastować, kiedy nic nie miała! Nie myślała o swojéj piękności, o swojéj miluchnéj postaci, nie wiedziała, że posiada to oboje, i że to jéj skarb!
Z trudem szły obie dziewczyny po piasku, aż nakoniec na boku, o jakie sto kroków od drogi, dostrzegły ciemne zarysy domu, — tam się udały, — tam było ich mieszkanie.
Przybliżywszy się do niego widziałeś, że to nizka, zapadająca się chatka, z dala w pośrod nocnéj ciemności wydająca się większą. Stała ona na pagórku, — ciemne światełko błyszczało jeszcze w jéj zielono szybném oknie, znajdującém się obok grubo ociosanych drzwi.
Małgosia puka z lekka i oddaje drugi koszyk Helence — powoli zbliżają się ku drzwiom.
— To my, pani Furschowa!
— Czy już wracacie, wy szubieniczne ptaki? woła jakiś przytłumiony głos, odsuwając rygiel — czyście znowu głodne, a pieniędzy pewno nie macie!
Otworzono drzwi — ale tylko do połowy, za niém stała przeszło czterdziesto-letnia kobieta, z czarnemi jak smoła na wpół rozpuszczonemi włosami, z mocno garbatym nosem i gębą o wywróconych ustach. Na twarzy miała cechę pospolitości, ale w ciemnych, ponuro błyszczących ustach malowała się złość i chciwość. Nieco wybladła czerwonawa jedwabna suknia, pochodząca zapewne z lepszych czasów przeszłości, kiedy ta dama jeszcze miała pewną wartość u mężczyzn, otaczała jéj zsiadłą postać, a że prawdopodobnie przeszkodzono jéj w toalecie, więc narzuciła fartuch na szyję, ramiona i piersi. Tą kobietą była pani Furschowa, która rozłączona ze swoim prześladowanym i jak ptaszek wolnym mężem, teraz sama utrzymywała zakład pensyonarski.
Co pod tém określeniem rozumiała, jasno czytelnik pojmie, skoro powiemy, że oprócz Małgorzaty i Helenki, znajdowało się w téj chatce jeszcze do dwudziestu innych dziewcząt i chłopców różnych lat, których codziennie wypędzano na ulice miasta z kwiatami, jagniątkami, apelsynami i ciastkami, aby potém za nadejściem nocy przynosili pani Furschowéj wyżebrane pieniądze i za to dostawali nędzny kawałek chleba, kilka kartofli i wody według upodobania! Lecz dzieci te wzrosły w takiéj nędzy i bojaźni, iż nie znając albo też nie mając ani ojca ani matki, cieszyły się tém, jeżeli im nie odebrano tego żebraczego pożywienia, skoro, jak się to dosyć często działo, z niedosyć obfitym połowem pieniędzy do domu wróciły.
Pani Furschowa znowu zaparła drzwi i z dziewczętami weszła do izby, ktôréj okna z zewnątrz widne byty. Stary, brudny stół stał na środku, przed nim kilka trzcinowych stołków, z podartą plecionką. Na stole stała czerwonawo-ciemna lampa, i flaszka z mocnym jakimś napojem, z której pani Furschowa z powodu, jak mówiła, bólu żołądka, często i obficie czerpała.
Na ścianie wisiało lustro, w pobliżu stała przez robaki stoczona szafa, komoda na trzech nogach, a nad tém wszystkiém wisiał jasno kolorowany obraz święty.
Z téj izby przez nizkie drzwi wchodziło się do drugiéj, służącéj dzieciom za miejsce pobytu, — z niej dochodził jakiś szept szemrzący.
Małgosia i mała przystąpiły do stołu, postawiły na nim koszyki i liczyły pieniądze.
— Jakto! ty niegodziwa, powiedziała pani Furschowa, ujrzawszy w koszyku Helenki pozostałą jeszcze połowę ciastek — od çzwartéj godziny byłaś na ulicy i tylko ośm groszy przynosisz do domu? Czekaj, będziesz ty pilniejszą!
— O kochana ciotko! jęczała mała i uklękła, wyciągając drobne, drżące ręce do téj okrutnicy: byle nie do ciupy — byłam we wszystkich szynkowniach i każdego prosiłam.
— A więc boisz się ciupy? a zatém niech cię ona poprawi! — Małgorzato, zamkniéj ją!
— Ona chora — serce moje tego nie zniesie!
— Jakto! ty mi się sprzeciwiasz?
— Więc pani ukarz mnie raczéj za Helenkę!
— Ty wypełniłaś swój obowiązek, a przytém już jesteś za duża i jutro w nocy pójdziesz zemną i Ludwiką. Powinnyście już poznać lepsze życie!
— Mam jeszcze dziesięć groszy więcéj nad to co pani złożyłam! mówiła Małgorzata; przyjm je pani na rachunek Helenki!
— Ty widzę opiekujesz się nią? Cóż to! myślisz może, że za darmo was paść i odziewać będę? Ukrój chleba dla tych tam, i Furschowa wskazała przyległą izbę: ja sama zaproszę do ciupy to leniwe stworzenie — chodź, małpo!
I pociągnęła za sobą Helenkę — na którą Małgorzata litośnie spojrzała.
— Przyniosę ci późniéj podwieczorek — i mnie dosyć często przytrafiało się to samo co tobie, a nie miałam nikogo, ktoby o mnie pomyślał! poszepnęła i udała się do przyległéj izby, w któréj siedziało na słomie mnóztwo skurczonych chłopców i dziewcząt okrytych staremi kołdrami. Z utęsknieniem powitały kromeczki chleba, które Małgorzata rozdawała, chciwie je zjadały, popijając wodą ze starego rozbitego garnka, a potém poukładały się na swoich politowania godnych posłaniach, aby we śnie zapomnieć o troskach ich żywota.
Tacy to byli pensyonarze pani Furschowéj? nieszczęśliwe, zaniedbane istoty, których do swoich celów używała!
Gdy Małgorzata wróciła do izby, przyszła tam także znowu szanowna „ciocia,“ która zamknęła Helenkę w ciupie, to jest w dole wykopanym w ziemi po za domem.
— Jutro nie wyjdziesz przed wieczorem na miasto, już dorosłaś; masz znośną, postać i ładną twarz, mówiła pani Furschowa, a zatém wyjdziesz zemną.
Małgorzata nic nie odpowiedziała, jednak uczuła głęboki, wewnętrzny wstyd słysząc te słowa wszystko znającéj, ze wszystkiego korzystającéj Furschowéj, która za nadejściem nocy zwykle wychodziła z domu. Niektórzy mniemali, że wtedy odwiedzała męża, który nie śmiał się pokazywać; inni zaś utrzymywali, że odwiedzała najnędzniejsze sale tańca na przedmieściach i tam zawiązywała znajomości.
To stwierdzało się niejako, bo i teraz przy pomocy Małgorzaty, elegancko ufryzowała włosy, bezbarwne policzki nieco różem wytarła, pofarbowała brakujące brwi i nakoniec wyszła owinięta ciemną chustką.
Małgorzata musiała zamknąć za nią drzwi, aby je znowu nad rankiem otworzyć, gdy wróci do domu.
Furschowa zagasiła lampę i zamknęła — szafę i komodę starannie zabezpieczyła, a przedewszystkiém pieniądze w pewném miejscu ukryła, — a prócz tego mogła się spuścić na Małgorzatę, która lekko spała, a nie zrobiła nigdy nic takiego coby na karę zasługiwało.
Noc już zapadła, a jeszcze słychać było kroki oddalającej się pani Furschowéj, która odeszła dzisiaj z myślą, że odtąd nie będzi zmuszona powracać sama. Wiedziała dobrze, iż Małgorzata stanie się dla niéj kopalnią złota, jeżeli potrafi utrzymać ją w ręku, i oto dla czego postanowiła więcéj się o nią troszczyć! Gdy przeszło przez lat czternaście nikt się o nią nie dowiadywał, była więc spokojna, sądząc, że bez przeszkody będzie mogła osiągać korzyści z tego pięknego stworzenia, czego teraz zbyt gorąco pragnęła! Doprowadzone do tego ślizkiego stopnia dziewczęta, dość często w chytry sposób jéj się wymykały; z Małgorzatą więc, która wszystkie przewyższała pięknością i ujmującém obejściem, inaczéj być miało!
Gdy pani Furschowa odchodziła z takiém wyrachowaniem, Małgorzata po cichu i ostrożnie znowu drzwi otworzyła, i nie słyszana przez nikogo wymknęła się z domu. Miała w ręku kilka kawałków chleba i dzbanuszek z wodą. Po cichu i ostrożnie zbliżała się do miejsca, w ktérém po nocy słychać było tłumiony płacz Helenki. Nakoniec dostała się do starego zapadającego płotu, otworzyła furtkę i zbliżyła się do nizkiego, nędznego chlewka, który o dwie stopy zagłębiał się w ziemię. Tu leżało skurczone biedne dziecię, które postrzegłszy Małgorzatę jak zbawczego anioła, przybiegło i silnie jéj się uczepiło. Wtém brzydkiém, wilgotném i cuchnącém miejscu było jeszcze drugie dziecię, które głód do tego doprowadził, że literalnie pożarło kawałek przyniesionego mu ciastka.
Małgorzata obojgu dzieciom dała jeść i pić, przyniosła słomy, by nie tak nędznie leżały na wilgotnéj, błotnistéj ziemi, i dała im na okrycie własną chustkę; potém opuściła dziewczynki, które ją całowały i ściskały, i udała się około chatki w krzaki, rozciągające od nadwodnéj drogi aż do szossy, ocienione wysokiemi drzewami, któremi wiatr nocny poruszał. Księżyc w pełni rozdzielił obłoki i obrzucił widnokrąg czarowném światłem. Wiatr igrał z pięknemi blond włosami Małgorzaty i rozpuszczał drobne warkocze, które w nieładzie po jéj główce bujały; licha, czarna sukienka, okrywająca pięknie już formującą się jéj kibić, tak mocno przy wietrze przylgnęła do jéj ciała, że można było z ukrycia podziwiać nietylko jéj piękne kształty, ale i małe nóżki i pięknie utoczone łydki.
Pomimo nędznego pokarmu, który dostawała od najwcześniejszéj młodości u rodziny Furschów, oblicze jéj można było nazwać pełném. Płeć jéj była nieco przezroczysta, niby woskowa; na licach miała różowe kolory; wielkie niebieskie oczy, z długiemi, ciemnemi, ocieniającemi je powiekami, miały coś uroczego; mały, delikatnie ukształcony nosek był równie zachwycający jak drobne różowe usteczka, z po za których kiedy niekiedy widzieć się dawały oślepiająco białe ząbki, bo Małgorzata rozmawiała sama z sobą; zęby te mają wilgotny połysk, o którym mówią, że jest oznaką namiętności.
Słowa w jéj ustach przemieniają się w tony. A gdy nakoniec doszła do wielkich, mchem porosłych kamieni, które leżą przy szossie w cieniu szeleszczących zarośli, znalazła się u celu swojéj nocnéj wędrówki. Tu często zwykła przesiadywać, tu chętnie śpiewa i marzy, tutaj przed kilku dniami postrzegła przejeżdżającego księcia Waldemara!
Tu siedzi na kamieniach na wpół w cieniu, na wpół oblana światłem księżyca, i śpiewa jednę z ludowych pieśni, którą od innych słyszała. Pieśń smętnie się rozlega wśród szelestu drzew; z rozmarzenia wznoszą się ku niebu błękitne, pełne życia oczy samotnicy; na jéj licach muskanych światłem księżyca leży wyraz tęsknoty. Ktoby w téj chwili ujrzał siedzącą na kamieniach dziewicę na odległém, bezludném jesienném polu, idąc za cichym, ponętnym jéj śpiewem, ten byłby ją wziął za ułudne, nadziemskie zjawisko, jakiego śpiew syrenowy opisują nam bajki! Przy promieniach księżyca jéj piękny włos błyszczał jak złote nici, drobne ręce układały z przyniesionych liści i kwiatów małe bukieciki, i kiedy niekiedy spoczywały na kształtnój, przy śpiewie to się podnoszącéj to opadającéj piersi; z purpurowych ust lały się ciche i pełne tony. Smutny był śpiew samotnéj; ciężkie jéj serce, tęsknota nareszcie głos jéj tłumiła:

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!
Nie miałam nigdy ojców domu,
W nocy na dwór mnie wyrzucono;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Przejęły ją gorące uczucia i piersi jéj o mało nie rozsadziły. W takich godzinach cichéj nocy silnie opanowywały jéj serce budzące się zapały miłosne:

O Boże! który wszystko dajesz,
Daj kochającą dla mnie duszę!
Jak świat szeroki jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Słowa te brzmiały tak boleśnie, bo Małgorzata nie miała nikogo, ktoby ją kochał! Na szerokim świecie bożym nie było nikogo, ktoby burzącą się zrozumiał, nikogo do któregoby należała!
Od dzieciństwa, od czasu jak zapamiętać mogła, niewidywała przy sobie żadnego innego człowieka, oprócz Furschowéj i nieszczęśliwych u niéj mieszkających dzieci, które podobnie jak ona żadnych krewnych nie miały! Ciotkę nazywały wszystkie złośnicą bez serca, która często wyrządzała im najokrutniejsze krzywdy; dawniéj nie myślała o tém, teraz zbudziło się w niéj przekonanie, że na świecie musi istnieć miłość!

Widziała przecięż, jak idący drogą rodzice, starannie dzieci swoje od zimna chronią, jak je serdecznie całują; a sama téj rozkoszy nie doznawała, a wymówić imię „matki,“ musiała to być dla dziecka rozkosz niesłychana, kiedy jéj opiekuńcze ręce dziecię to objęły i do serca przyciskały.
Jednego wieczoru Małgorzata nabrała odwagi i zapytała Furschowéj o swoją matkę.
— Głupstwo, niewarte mowy! zawołała cierpko. Myśl o bukiecikach, a nie o takich rzeczach! Rodzice twoi dawno pomarli!
— Pomarli? bez głosu powtórzyła Małgorzata i serce jéj ciężko, boleśnie. się ścisnęło — zapewne to mnie martwi! ale i wszystkie inne dzieci dzielą mój los — Bóg jest ojcem nas wszystkich!
W dzień, pan Fursch uczył ją czytać i pisać, a była tak chętna do nauki i posłuszna, że wkrótce przejęła całą uczoność byłego kancelisty, — potém pan Fursch nagle stał się niewidzialnym, i zapewne chodził złemi drogami, skoro tylko niekiedy w nocy z żoną się widywał.
Małgorzata podrosła, i kiedy z koszyczkiem po mieście chodziła, doznawała dziwnego jakiegoś uczucia, widząc inne dziewczęta idące pod rękę z młodymi kawalerami, którzy im przyjaźnie ręce ściskali, szczęśliwie uśmiechali się, wdzięczne spojrzenia zamieniali i do siebie należeli.
Ona nie miała żadnej duszy, któraby ją lubiła, — nie miała żadnego człowieka któryby do niéj przychylnie przemówił, któryby jéj rękę ścisnął i wdzięcznie w oczy jéj spojrzał.
Więc wymykała się wieczorem do obrazu świętego, przy którym Eberhard widział ją modlącą się, lub wybiegała w pole w nocy, gdy wszystko spało i gdy nikt jéj nie słyszał, i mimowolnie płynęły jéj z ust narzekające tony — przejmowała ją niezmierna tęsknota. Szmer drzew, jasne, gwiazdami zasiane niebo samotne miejsce w zaroślach, błogość jéj sprawiały, — tu żyła, tu coś ją wszelkiemi siłami ciągnęło!
Z początku mawiała sobie, że poczciwy Walter, tak zawsze dla niéj przychylny i szczery, będzie może tym, do którego tęskni jéj dusza, że do niego się przywiąże, jemu powierzy najtajniejsze myśli swoje i w nim znajdzie pocieszyciela.
Lecz inaczéj się stało! Był wprawdzie dla niéj dobrym i przychylnym, ale ona umiała mu tylko za to dziękować i chętnie go widywała, bo myślał uczciwie, — atoli brakowało jéj czegoś, czego sama sobie wyjaśnić nie umiała, — czuła tylko, że nie przemija jéj tęsknota, że przy nim nie znajduje tego, co ją z domu w nocy wypędzało, co ją tak gorąco przejmowało, że ją dopiero ostudzał chłodny wiatr, owiewający jéj włosy i policzki.
Gdy więc jednego wieczoru w sobotę smutna wracała do domu, niektóre dziewczęta przyjaźnie do niéj przemówiły, — może w jéj pięknych, ułudnych oczach dostrzegły tajemnéj tęsknoty, miały na sobie czerwone chusteczki i we włosy powtykały kwiatki! — wyglądało to bardzo ponętnie i pięknie, tak, że się Małgorzacie podobało! Chylały się i rzucały na stronę zalotne spojrzenia, gdy z nią mówiły i namawiały, aby szła z niemi do jasno oświetlonego ogrodu, ba tam bawią się i tańczą.
— Ależ moja stara, podarta suknia! mimowolnie rzekła Małgorzata.
— O, jeżeli ci o to chodzi — tam daléj mieszka pani Robertowa, która pożycza pięknych sukien na całą noc!
— Kiedy ja nie mam pieniędzy!
— Przecięż coś tam brzęczy w twojéj kieszeni?
— To nie do mnie należy!
— To sobie z tego pożycz, a późniéj dołożysz, — chodź i zobacz, — tam uciecha, tam życie!
Małgorzata po długiém wzdraganiu się, poszła do ogrodu i przystąpiła także do sali, w ktôréj przy szumnéj muzyce, dziko i burzliwie wiły się w koło rozmaite pary. Stała na dworze za oknem, i widziała, jak obie dziewczyny, prawie wpół objęte przez dwóch młodych ludzi, rzuciły się w szeregi par, — widziała jak się wzajemnie całowano, — widziała jak się oddawały hałaśliwéj zabawie — i nagle pochwyciła swój koszyk, a nieobejrzawszy się nawet, uciekła.
Gdy już salę i ogród daleko za sobą pozostawiła, odetchnęła — nie to miało uspokoić jéj tęsknotę, — nie tego pragnęło jéj bijące serce! Osądziła, że powinna unikać tych dziewcząt, a skoro je znowu z daleka spostrzeże, uchodzić szybko, szybko, z drogi! Kiedy tamte oddawały się hałaśliwéj zabawie, ona wołała raczéj iść do obrazu Madonny, lub na swój pełen powietrza placyk ponad szossą, nad którym błyszczały gwiazdy i szumiał wiatr.
Tak też i dzisiaj siedziała i układała bukiety, — a tak zatopiona była w swoim śpiewie i tęsknocie, że wcale nie zważała na jakiś szczególniejszy ruch i szelest, coraz bardziéj szossą przybliżający się.
Wiatr przyniósł jedenastą godzinę z wież ogromnéj, dalekiéj stolicy, zamieszkanéj prawie przez nieprzeliczone mnóztwo ludzi, pomiędzy którymi nie miała nikogo ktoby ją kochał, — siedziała na kamieniu i patrzała to na trzymane w ręku kwiaty, to na księżycem rozwidnioną noc, — szossa ciągnęła się za nią, — coś zaszeleściło w liściach, — nie uważała na to, — z cicha śpiewała smutnie przy szeleście liści: Matki rodzonéj nie znałam,

Nikogom ojcem nie nazwałam;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Wtém nagle rozdzieliły się gałęzie krzaków, — ukazała się twarz blada, uśmiechnięta, — i podeszła bliżój ostrożna, ciekawa, — chytrze przebiegły siwe jéj oczy po pięknej postaci samotnie odpoczywającéj dziewicy.
— Ach. to ty, mała słodziutka jagódko! szepnięto.
Małgorzata odwróciła się, wyciągając ręce dla obrony, wydała przytłumiony krzyk i teraz dopiero spostrzegła bladą, szkaradną od namiętności twarz nieznajomego.
Była to godzina duchów.
Przeżegnała się, bo ją okrutnie przestraszyło to ukazanie się głowy z pomiędzy gałęzi! Ale już wystąpiły z pomiędzy nich barki i reszta korpusu jakiegoś człowieka, a mianowicie znakomitego, bo nietylko miał na ręku delikatne, białe rękawiczki, lecz pod pachą trzymał bardzo elegancki kapelusz szambelański.
Nakoniec Małgorzata przywołała na pomoc wszystkie swoje i siły i poskoczyła — serce jéj biło gwałtownie — czuła, że przy niéj znajduje się szkaradny nieprzyjaciel.
— Czekaj, gołąbeczku! mruczał nieznajomy, który idąc za śpiewem, widział teraz tak wybornie uwieńczone swoje późne zabiegi o wynalezienie pięknéj nimfy, i nie chciał pozwoliłaby znaleziona tak łatwo mu się wymknęła — słówko tylko, poufne słówko, najmilsza mała syreno! wołał i szybko wyciągnął ramiona ku uciekającéj — przytém uśmiechał się tak pożądliwie, iż teraz gdy pięknéj ułudnéj postaci i ślicznéj twarzy dziewczęcia dokładnie przypatrywał się z pomiędzy gałęzi krzaków i gdy ją spojrzeniem swojém połykał, widać było wyraźnie, że zamierzał dołożyć wszelkich starań, aby zatrzymać i przytulić do siebie Małgorzatę. Siwe jego oczy zaiskrzyły się jak oczy żarłocznego tygrysa, usta zbladły ze wzruszenia, był sam z piękną dziewczyną, która za pierwszém jéj widzeniem oczarowała nietylko księcia, ale i jego.
Szambelan von Schlewe nie gardził wcale wartością niewinności z ludu, dosyć już się nażył i w należytym stopniu znał się na niezmierzonych rozkoszach.
Ponieważ suknia dosyć ściśle przystawała do kibici Małgorzaty, więc jego drżące, wilgotne ręce dotknęły czarownych jéj kształtów, a to elektryczne uczucie wzbudziło w nim tém bardziéj chęć zupełnego posiadania samotnéj.
— Tylko słowo, gołąbeczku, szeptał, nie bądź nierozsądną, nikt ci szkodzić nie chce.
Szambelan, któremu dla takich awantur żadna droga nie była za wązka, żaden trud za wielki i który nieraz już szukał po drogach dzikiego kwiatka, już objął był ręką stanik młodéj dziewczyny, — już się radował, — już chciał bladą z przerażenia i trwogi do siebie przyciągnąć, lecz Bóg w chwili najniebezpieczniejszéj natchnął ją zbawczą myślą.
— Fryc! Antoni! głośno zawołała.
Szambelan von Schlewe syknął i wypuścił z rąk już tak pewny łup, bo się obawiał, aby na prawdę nie pojawili się zaraz w nie bardzo pewnéj okolicy przedmieścia właściciele tych imion.
Ale Fryc i Antoni dawno już zboczyli z drogi, aby gdziekolwiek coś złego wyrządzić lub noc przepędzić w zwierzyńcu, który jako niedaleki od stolicy las spacerowy, rozciągał się od jednej bramy do drugiéj.
Małgorzata skoczyła lekka jak gazella, rozsypując kwiaty po kamieniach i uciekła przed nieprzyjacielem.
Pożądliwy szambelan, widząc się tak oszukanym, zgrzytając zębami, chciał za nią biedź na oślep, wołając: „Czekaj mała czarownico!“ — ale zapomniał, że kuleje, więc potknął się, a tymczasem Małgorzata, która oszczędzając swojéj biednéj, czarnéj sukienki i dla pośpiechu, nieco ją uniosła, znikła mu jak cień w zaroślach.
— Nie ujdziesz ty mi, mała niewinności! mruczał, nadaremnie usiłując wyśledzić dokąd się udała uciekająca. Prawda, że już dzisiaj chętnie byłbym cię nazwał moją! Gdybym tylko mógł się dowiedzieć, gdzie mieszka ta najmilsza mała syrena!... W pośród głębokiój ciemności zalewającéj okolicę, z powodu, że księżyc znowu zaszedł był za chmury, pan von Schlewe nie mógł rozpoznać leżącéj chatki. Ona na prawdę czarownie piękna, — a jaka kibić, — mon compliment! Dawno już nie widziałem nic tak doskonałego, a to przecięż coś znaczy. Jutro pani Robert musi mi pomódz, — ty musisz być moją, mała zdradliwa czarodziejko, — czy też nimfo, jak mówi książę!
Gdy pan Schlewe tak rozmawiając jeszcze przyglądał się kamieniom, na których znalazł dziewczę, a potém gdy przysłuchawszy się ostrożnie, zamierzał rozpocząć odwrót, Małgorzata tymczasem dostała się do chatki, — upadła na kolana, tchu jéj brakowało, — załamawszy ręce dziękowała niebu, że szczęśliwie uniknęła okropnego widoku tego groźnego człowieka!
— Nawet téj ulubionéj kryjówki mojéj w zaroślach mi nie pozostawiają, nawet téj jedynéj radości mi wzbraniają, narzekała; dokądże teraz udam się wśród cichych godzin nocy?
Otworzyła drzwi i wskoczyła do domu, zamknęła go ostrożniéj niż zawsze i poszła do biednego łóżeczka. Wkrótce sen skleił jéj powieki i uwolnił ją od nowéj troski. Zaczęła marzyć i uśmiechać się przez sen, bo ujrzała przed sobą młodzieńca, pięknego oficera, który ją mile witał oraz chciał bronić i zasłaniać, — było to tak piękne, tak piękne, że chciałaby wiecznie tak spać i marzyć! Zdało się jéj, że nagle wszystko, wszystko ucichło, co ją od tak dawna tęsknotą i bólem przejmowało.
Ale prawda zawcześnie stanęła przed jéj łożem i przebudziła ją, — błogość znikła jéj z przed oczu, — szczęście było tylko marzeniem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.