Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
STARY MICOU.

Ulice Traversiere i Saint-Guillaume łączy z sobą ciemna uliczka mało znana, chociaż znajduje się w środku Paryża. Przy tej błotnistej, ciemnej uliczce, stoi dom ze znakiem nad drzwiami, na którym napisano: Pokoje umeblowane do wynajęcia w każdym czasie. Stary człowiek, nazwiskiem Micou, dzierżawił ten dom i po prawej stronie bramy miał swój sklep ciemny, ciasny, brudny. Micou handlował niby starem żelastwem, w rzeczywistości zaś trudnił się kupnem kradzionego żelaza, ołowiu, miedzi, mosiądzu i innych kruszców; żeby dać wyobrażenie o jego charakterze dość powiedzieć, że miał stosunki handlowe i przyjazne z Marcjalami.
Ktoś trzykrotnie w sposób umówiony zastukał do drzwi; Micou, poznawszy znajomego, zawołał:
— Można wejść.
Wszedł Mikołaj, syn wdowy z Wyspy Grabieżnika. Był blady, twarz jego jeszcze straszniej wyglądała niż wczoraj, a jednak udawał wesołość. Działo się to nazajutrz po kłótni jego z Marcjalem.
— To ty, łotrze, — rzekł po przyjacielsku ojciec Micou do wchodzącego Mikołaja.
— Cóż mi przynosisz? blachę z dachów?
— Nie zgaduj próżno, ojcze Micou, mam conajmniej półtorasta funtów miedzi.
— Przynieś ją tu, weźmiemy ma wagę.
— Musisz mi pomóc, Micou ojcze, ręka mnie boli.
— Cóż ci w rękę, mój chłopcze?
— Nic, stłukłem się.
I tak rozmawiając znieśli miedź do sklepu z wózka zaprzężonego w ogromnego brytana.
— Jakże się tam u was mają? twoja matka, siostra, czy zdrowe? — zapytał Micou, ważąc miedź..
— Zdrowe.
— A twój brat Marcjal, zawsze dziki?
— Nie wiem, — odpowiedział obojętnie Mikołaj, — od dwóch dni nie widzieliśmy go, może wrócił sobie do boru, jeżeli przypadkiem nie utonął w swojem starem czółnie. Wiele funtów miedzi?
— Masz dobre oko, sto czterdzieści osiem funtów.
— Dostanę za to?
— Trzydzieści franków.
— Ojcze Micou, nędzne dajesz ceny!
— Jeżeli mi dowiedziesz, że to twoja własna miedź, dam ci po piętnaście su za funt, co uczyni 140 franków.
— Zawsze jedna piosenka! Wszyscyście jednakowi! Czy godzi się tak obdzierać przyjaciół? Ale przynajmniej liczże mi tanio towar, co u ciebie wezmę.
— Ma się rozumieć. Czego ci trzeba? łańcuchów, haków? łańcuchów, haków do łódek czy też czego innego?
— Trzeba mi z pięć grubych żelaznych blach, niby do okucia okiennicy. Dwa mocne zawiasy, i zasuwkę do klapy mającej łokieć tak, żeby ją można otworzyć i zamknąć swobodnie.
— Sam sobie wybierz, mam tu całą kupę zawias. Czego ci jeszcze trzeba?
— Nic więcej, przygotuj mi to wszystko, a ja zabiorę wracając.
— Bądź spokojny, teraz ósma rano, za godzinę możesz wrócić, wszystko będzie gotowe. A teraz napijesz się czego?
— Bardzo chętnie.
Ojciec Micou wyjął ze starej szafy flaszkę wódki, wyszczerbioną szklankę, filiżankę bez uszka i nalał.
— W twoje ręce ojcze Micou.
— Zdrowie twoje i twojego rodzeństwa, mój chłopcze!
— Dziękuję. Jakże ci idzie z najmem domu?
— Jako tako. Mam kilku lokatorów, co się boją policji, ale też dobrze płacą.
— A za co?
— Cóż to, dziecko jesteś? nie rozumiesz? Jak kupuję, tak czasem i mieszkania wynajmuję, nie żądam od takich lokatorów świadectw, jak od ciebie nie żądam dowodu, że to twoja własna miedź. Trzeba sobie radzić na świecie jak można. Niekażdemu pieniądz lekko przychodzi! Mam kuzyna, co ma piękny hotel na ulicy Saint-Honore, żona jego ma magazyn szycia bielizny, blisko dwadzieścia szwaczek dla niej pracuje bądź w domu u siebie, bądź w magazynie.
— Słuchaj stary, muszą być tam i ładne?
— Widziałem kilka, gdy przynosiły robotę. Śliczniuchne! Jedna zwłaszcza, co w domu szyje, zawsze się śmieje, Rigoletta. Co za szkoda, że nie mam dwudziestu lat. Ale uczciwa.
— Ktoby tam wierzył! Dobra wódka, w twoje ręce, ojcze Micou.
— Do ciebie, chłopcze. Otóż mój kuzyn przysłał mi dwie kobiety, matkę i córkę, ubiory ich zszarzane, całą garderobę miały zawiązaną w chustce, chociaż to nie musi być nic wielkiego, kiedy nie mają świadectw i najmują mieszkanie półmiesięcznie, jednakże od czasu jak tu są, nie wychodzą z domu i żywa dusza u nich nie bywa, a gdyby nie były takie chude i blade, byłyby piękne kobiety, zwłaszcza córka! Ma najwyżej szesnaście lat, biała jak biały królik, a oczy czarne, duże. Co za oczy, powiadam ci, cudowne oczy.
— Tylko się tak nie zapalaj! Cóż te kobiety robią?
— Powiadam, że ich nie rozumiem. Muszą być uczciwe, a jednak nie mają świadectw. I odbierają listy bez adresów. Może być, iż nie chcą się wydawać ze swoim. Wzięły pokój bez komina, każę im płacić za dwa tygodnie dwadzieścia franków i to zgóry. Może teraz chore, bo już od dwóch dni nie schodziły na <dół, pewno nie na niestrawność, bo od czasu jak tu są, ani razu nie gotowały sobie strawy. A jednak nigdy nikt u nich nie był i nie mają świadectw. No, jeszcze raz wypijmy.
— Ale ostatni, muszę iść. Cóż, kulawy gruby Robert jeszcze tu mieszka?
— Na górze obok kobiet, com ci o nich mówił. Już stracił, co zebrał w więzieniu, teraz musi być goły.
— Strzeż się! jemu po odbyciu kary na galerach jeszcze nie wolno mieszkać w Paryżu.
— Wiem, ale nie mogę się go pozbyć. Teraz ma jakieś plany; niedawno byli tu u niego Kulas i Barbillon. Boję się, żeby mi ten łotr nie narobił ambarasu. Dlatego też, skoro tylko termin mu wyjdzie, powiem, żeby się wynosił, że jego pokój najęty, naprzykład dla męża pani Saint-Ildefonse, tej, co to żyje z własnych dochodów. Cicho! jej sługa idzie.
Niemłoda kobieta, w brudnym szlafroku, weszła do sklepu.
— Co pani Charles rozkaże?
— Czy niema pańskiego siostrzeńca?
— Poszedł na pocztę, ale za chwilę wróci.
— Pan Badinot kazał, żeby ten list zaniósł pod wskazany adres, tylko zaraz, bo to pilne.
Sługa wyszła. Micou przeczytał adres i powiedział do Mikołaja:
— Widzisz, jakie wuj mojej lokatorki ma piękne znajomości! Mówiłem ci, że to ludzie bogaci: pisze do pan Hrabiego de Saint-Remy, ulica Chaillot. Pilne. Do rąk własnych. Kto ma lokatorów, co są w stosunkach z hrabiami, może od innych nie wymagać paszportów.
— Ale powiedz mi, odkąd tu jesteś, przypatruję ci się, nie wiem, coś ci musi być.
— Co mi jest? głodny jestem.
— Głodny, głodny, być może, ale zdajesz się udawać wesołego, a coś wewnątrz dolega, jakby sumienie, a kiedy już ciebie gryzie, musi być coś porządnego.
— Oszalałeś, stary — rzekł Mikołaj, drżąc mimowolnie.
Micou ukrył kupioną miedź za stołem i zaczął wybierać żelastwo potrzebne dla Mikołaja, kiedy weszła nowa osoba.
Był to pięćdziesięcioletni człowiek, o fizjognomji przebiegłej, miał gęste faworyty i złote okulary; ubrany był wykwintnie, z szerokich rękawów aksamitem wyłożonego surduta wychodziły ręce w żółtych rękawiczkach, buty świeciły świeżym lakierem. Był to pan Badinot, wuj pani Sainte Ildefonse, lokator, z którego tak pysznił się pan Micou.
Pan Badinot, dawniej adwokat, pozbawiony urzędu, zajmował się dwuznacznemi interesami, był szpiegiem barona Graun i dostarczał mu wielu wiadomości o osobach wchodzących do tej powieści.
— Pani Charles oddała panu list, — rzekł Badinot.
— Tak, panie, mój siostrzeniec za chwilę wróci i zaraz go odniesie.
— Daj mi pan ten list, wolę sam iść do hrabiego de Saint Remy, — rzekł Badinot, wymawiając z naciskiem to arystokratyczne imię.
— Proszę. Czy pan nie ma nic innego do rozkazania?
— Nie, ale gniewam się na pana.
— Na mnie?
— I bardzo nawet. Pani Saint-Ildefonse płaci drogo za pierwsze piętro i dla takiej jak ona osoby, należy mieć pewne względy; najęła tu mieszkanie, żeby nie słyszeć turkotu pojazdów, myślała, że tu będzie jak na wsi. Pani Saint-Ildefonse skarży się na grubego kulawego pijaka. Jeżeli dalej tu będzie mieszkał, wystraszy wszystkich uczciwych ludzi; wreszcie to do pana należy, bo za pierwszą awanturą moja siostrzenica się wyprowadzi...
— Bądź pan spokojny.
— Wszystko to mówiłem w twoim własnym interesie, rób co chcesz, ja dotrzymam słowa.
Pan Badinot wyszedł.
Czyliż trzeba nadmieniać, że ta kobieta z córką, co tak samotnie żyły, były to ofiary chciwości notarjusza?
Wejdźmy teraz do biednego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.