Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
OFIARY OSZUSTWA.

Pokoik, w którym mieszkają, znajduje się na czwartem piętrze; jedno okno go oświeca; po kątach pełno pajęczyn; w wielu miejscach podłoga oderwana nie przykrywa belek. Stół prosty, stołek, kuferek bez zamka, łóżko z siennikiem i grubem prześcieradłem, oto cale umeblowanie tego „meblowanego“ pokoju.
Baronowa Fermont siedzi ma stołku; córka jej, Klara, spoczywa na łóżku.
Mając tylko jedno nędzne posłanie, matka z córką śpią naprzemian, dzieląc się w ten sposób łóżkiem przez ciąg godzin nocy. Smutny, okropny widok nędzy, w jaką notarjusz wtrącił dwie niewiasty nawykłe do wygód, poważane, szanowane powszechnie w miejscu dawniejszego swojego pobytu.
Oparta o łóżko, baronowa patrzy na córkę z niewypowiedzianą boleścią. Klara ma ledwie szesnaście lat, ale i ona uwiędła z nędzy. Z twarzy jej widać, że ją trawi mocna wenętrzna gorączka. Obie te nieszczęśliwe kobiety, dotknięte jednym ciosem, miały ulec jednej chorobie.
— Jak jej zimno — pomyślała biedna matka, ostrożnie dotykając skostniałą ręką zsiniałych rąk Klary — a przed godziną cała była w ogniu. Okryłabym ją chustką, ale boję się zdjąć chustkę z drzwi. Pijani sąsiedzi gotowi przyjść, tak jak wczoraj zaglądać przez dziurkę od zamku albo przez szpary w drzwiach. Co za straszny dom! o mój Boże! ale gdzież przyjęliby nas bez paszportu! I mogłażem pomyśleć, że mi trzeba będzie paszportu, kiedym wyjeżdżała z Angres własnem pojazdem, dlatego, że z córką nie chciałam jechać dyliżansem. — Potem rzekła z rozjątrzeniem: — okropność!... notarjusz obrabował nas, a ja nic mu zrobić nie mogę, nie mam nawet za co rozpocząć z nim procesu! Litograf, który nam dawał ryciny do kolorowania, odmawia dalszego zatrudnienia, bom nie chciała posyłać do niego Klary wieczorami samej. Trudno, ach trudno znaleźć jakiekolwiek zajęcie temu kto nikogo nie zna.
Mocne uderzenie w drzwi przestraszyło baronową i Klarę.
— Boże! co to jest? — krzyknęła Klara, zrywając się i objęła rękoma szyję matki, która zalękniona przycisnęła córkę do siebie. Obie z przerażeniem patrzyły na drzwi.
Drzwi znowu zatrzęsły się pod mocnemi uderzeniami.
— Kto tam? — zapytała baronowa drżącym głosem.
— Co u djabła! czyście głuche! Hej, sąsiadki — krzyczał z za drzwi ochrypły głos.
— Czego pan chcesz? nie znam pana, — odpowiedziała baronowa, usiłując ukryć swoje przerażenie.
— Jestem Robert, wasz sąsiad. Dajcie mi ognia, zapalić fajkę. Hej! żwawo!
— O Boże! to ten kulawy otyły człowięk, co zawsze chodzi pijany, — rzekła matka do córki.
Pijany uderzył nogą we drzwi, tak silnie, że stary zamek odleciał. Baronowa i Klara krzyknęły. Matka, pomimo swego osłabienia, rzuciła się ku drzwiom i zatrzymała podpiłego Roberta, który już był przestąpił próg.
— Narobię krzyku, — zawołała, — przyzwę na pomoc.
— Poco krzyczeć? Jeślibyście otworzyły same, ja nie wywaliłbym drzwi — odpowiedział pijany, zataczając się. — Chcę tu wejść i wejdę, a nie wyjdę, póki nie dostanę u was ognia do fajki.
— Nie mamy ognia, nie mamy zapałek, błagam pana, idź sobie.
— Nieprawda, mówisz tak, żebym ja nie wszedł i nie zobaczył dzieweczki. Otóż przypatrzę się jej w łóżku i zapalę fajkę, a jeżeli nie, to wszystko porozbijam na drobne kawałki.
— Ratuj! ratuj! — zakrzyczała baronowa w rozpaczy.
Przestraszony jej wołaniem, pijany cofnął się, a grożąc pięścią baronowej, rzekł:
— Poczekaj, zapłacisz mi za to! Przyjdę ja tu jeszcze, ale w nocy i wyrwę ci język, żebyś nie mogła krzyczeć.
Klara spoglądała wkoło siebie z obawą.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła pani Fermont, ściskając ją czule — już niema tego łotra.
— Wielki Boże, mamo, gdyby wrócił! wszak widzisz, wołałaś pomocy, a nikt nie przyszedł. O, błagam cię, wynieśmy się z tego domu, ja tu umrę ze strachu.
— Jak drżysz, Klaro! masz febrę.
— Nic, nic, moja mamo, — rzekła Klara, żeby uspokoić matkę — to nic, skutek strachu, zaraz przejdzie. A ty, jak się masz, mamo? daj mi ręce. O Boże, jak rozpalone! Widzisz, ty jesteś chora, a kryjesz się przede mną.
— Nie wierz temu, miałam się lepiej, niż kiedykolwiek, ten człowiek mnie nastraszył, to mi krew wzburzyło, spałam mocno na krześle, obudziłam się razem z tobą.
— Może pan Saint-Remy ci odpisze.
— Straciłam nadzieję, już tak dawno pisałam do niego.
— Może, nie odebrał Listu. Czemu nie napiszesz raz jeszcze?
— Dziecię kochane, wszak wiesz, jak wiele mnie to już kosztowało, jak trudno mi było zdobyć się na pierwszy list.
— Nie trać serca, mamo droga, zostaje nam jeszcze jedna nadzieja, może dziś rano przyniosą nam dobrą odpowiedź.
— Od pana d’Orbigny?
— Tak jest. List twój, którego bruljon czytałam, był tak tkliwy, tak dobrze malował nasze nieszczęście, że się nad nami zlituje. Nie wiem czemu mi się tak zdaje, ale coś mi szepcze, że on nas nie opuści w nieszczęściu.
— Daj Boże, kochana Klaro, żeby się twoje przeczucia ziściły. Ale, gdyby i ta nadzieja zawiodła, przezwyciężę fałszywy wstyd i napiszę do księżnej de Lucenay.
— Do tej damy, o której pan Saint-Remy tak często nam wspominał, wychwalając jej dobre serce i szlachetny sposób myślenia?
— Tak jest, do córki księcia de Noirmont.
— Zapewne, mamo, pojmuję twoje ociąganie się, nie znasz jej wcale, kiedy przynajmniej nieboszczyk ojciec i wuj mój znali się z panem d’Orbigny.
— Nareszcie, gdyby i pani Lucenay nie mogła nam pomóc uciekłabym się do ostatniego środka. Nadzieja to słaba, ale czegożbym nie spróbowała? Syn pana Saint-Remy...
— Więc Saint-Remy ma syna? — zawołała Klara, przerywając matce. — Nigdy nie wspominał o nim, syn go ani razu nie odwiedził.
— Dla pewnych przyczyn, o których nie mogę ci mówić, pan Saint-Remy, opuściwszy Paryż około piętnastu lat temu, nie widział od tego czasu swojego syna.
— Piętnaście lat nie być u ojca? czy podobna?
— Tak jest, niestety! sama widzisz, że i to bywa na świecie. Otóż powiem ci, że syn ten gra wielką rolę w Paryżu, jest bardzo bogaty.
— Bogaty? a ojciec ubogi?
— Cały majątek syn dostał po matce.
— Cóż to znaczy? Jakże zostawia ojca w niedostatku?
— Ojciec nicby od niego nie przyjął.
— Dlaczego?
— I na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć. Ale biedny mój brat mówił mi nieraz, że chwalą dobre serce młodego Saint-Remy, może, kiedy się dowie, że mąż mój był niegdyś w przyjaźni z jego ojcem, wystara nam się o miejsce, albo o robotę, ma tylu przyjaciół, tyle znajomości, że to nie będzie trudne dla niego. Wreszcie spróbować można.
— Mamo, powiedz, gdyby nas wszystko zawiodło, gdyby i trochę pieniędzy, co nam zostało, co tam jest w kufrze, gdyby i to się wydało, więc w mieście tak bogatem jak Paryż mogłybyśmy obie umrzeć z głodu i nędzy, dlatego, że nie znajdziemy roboty, dlatego, że zły człowiek odarł cię bezkarnie z własności?
— Milcz, milcz, biedne dziecię! pokrzepiaj mię raczej swojemi nadziejami; nie miej tak czarnych myśli.
Wtem zastukano mocno do drzwi. Matka z córką zadrżały, myśląc, że wrócił pijany łotr, co już raz je nastraszył. Baronowa jednak ochłonęła, poznając głos starego Micou.
— Synowiec mój przyniósł z poczty list, adresowany do pani X. Z., list z prowincji. Należy się frank za porto i za drogę.
— Mamo! list z prowincji! jesteśmy wybawione, to albo od pana Saint-Remy, albo od pana d’Orbigny! Biedna mamo. Nie będziesz już cierpiała, przestaniesz już lękać się o mnie! będziesz szczęśliwa! — zawołała Klara uradowana i nadzieja ożywiła jej nadobne lica.
— Proszę o list, — rzekła pani Fermont, odsuwając coprędzej stół od drzwi i wychodząc na próg — zaraz zapłacę.
— Tu się zawiera wyrok o naszym losie, — rzekła pani Fermont zmienionym głosem, wskazując na list. Dwa razy drżącą rękę zbliżyła do pieczątki, żeby ją oderwać i dwa razy znowu ją cofnęła. Bo któż opisze okropne męki, jakich doświadczają ci, którym, jak baronowej, list zwiastuje albo nadzieję, albo rozpacz?
— A jeżeli, mamo, list ten zawiera obietnicę pomocy? jeżeli ta kartka papieru zawiera w sobie słowa pociechy, które nas uspokoją co do przyszłości, czyliż każda chwila zwłoki nie jest straconą chwilą szczęścia?
— Błagam cię, — zawołała matka, — nie obudzaj we mnie zbyt żywych nadziei, przebudzenie się po tak słodkiem marzeniu byłoby okropne. Już wolę czytać, co nam piszą. — I ze straszliwem biciem serca rozłamała pieczątkę.
I pani de Fermont przeczytała drżącym głosem, co następuje:
„Pani, Hrabia d’Orbigny, mąż mój, cierpiący od niejakiego czasu, nie mógł pani odpisać podczas mojej niebytności.
„Przyjechawszy dziś rano do Paryża, pospieszam uwiadomić panią, że o jej liście miałam z mężem moim rozmowę. Przypomina on sobie, że kiedyś miał jakieś stosunki z bratem pani; zna także imię nieboszczyka pani męża, ale nie pamięta, gdzie to imię słyszał. Mniemane oszustwo, o które pani lekkomyślnie oskarża pana Ferrand, notarjusza, posiadającego całe nasze zaufanie, jest w oczach hrabiego d’Orbigny okrutną potwarzą, nad której ważnością pani się nie zastanowiła. Równie jak ja, mąż mój zna i szanuje wzorową prawość i uczciwość człowieka, którego pani tak nierozważnie szkaluje. Nie potrzebuję zatem rozpisywać się o tem, że pan d’Orbigny, ubolewając nad smutnem położeniem, w jakiem pani według listu swego znajdujesz się, a którego istotną przyczynę śledzić nie jest jego rzeczą, widzi się w niemożności nieść pani pomoc.

Hrabina d’Orbigny“.
Matka i córka patrzyły na siebie w bolesnem osłupieniu. Wtem stary Micou zastukał do drzwi i spytał:

— Pani, czy mogę wejść odebrać należność za list?
— Ach, prawda, tak dobre nowiny warte tyle, ile my wydajemy na swoje utrzymanie, — rzekła pani Fermont z gorzkim uśmiechem i zostawiając list na łóżku córki, poszła do starego kufra bez zamku, schyliła się i podniosła wieko.
— Wielki Boże! — krzyknęła z przerażeniem; — okradli nas! nic! nic nie zostało! — I jakby piorunem rażona oparła się o kufer.
— Co mówisz, mamo? worek z pieniędzmi!...
— Okradli panią! — zawołała Micou zuchwałym tonem — nieprawda! pani tylko udaje, żeby nie zapłacić.
Nieszczęśliwa matka była w rozpaczy. Nie mogła wyjść i zastawić córkę samą, obłożnie chorą, co chwila narażoną na powrót tłustego pijaka, który już zrana ją nastraszył; nie śmiała nadewszystko pójść ze skargą, usłyszawszy zuchwałe groźby starego Micou, który się znowu odezwał:
— To szachrajstwo i nic więcej; pani nie miała żadnego worka z pieniędzmi, tylko nie chce mi zapłacić za list; wszak tak? Dobrze, mnie wszystko jedno! kiedy wyjdziesz z domu, zedrę z ciebie twoją starą czarną chustkę; choć dosyć wytarta, przecież franka jeszcze za nią wezmę.
— Ach, panie — zawołała baronowa, zalewając się łzami, — na Boga cię zaklinam, miej litość nade mną, mała ta suma stanowiła całe mienie moje i córki mojej, kiedy nam ją ukradli, nic nam nie zostaje, nic, mówię ci nic, tylko umrzeć z głodu.
— I cóż, co pani się zrobiło? — zawołał Micou, widząc, że baronowa chwieje się na nogach, — bledniesz? dajże pokój! Panienko, mama mdleje, — dodał stary łotr, chwytając p. Fermont, żeby nie upadła, bo nieszczęśliwa matka, dotknięta tym ostatnim ciosem, straciła siły.
— Mamo, o Boże, co ci jest? — zawołała Klara, niezdolna podnieść się.
Micou, jeszcze mocny, pomimo swoich lat pięćdziesięciu, zdjęty chwilową litością, wziął panią Fermont na ręce, wniósł ją do pokoju i rzekł:
— Przepraszam, że wchodzę, kiedy pani leży w łóżku, ale muszę wnieść pani matkę, zemdlała, zaraz przyjdzie do siebie.
Widząc wchodzącego mężczyznę, Klara krzyknęła przerażona i okryła się jak mogła. Micou posadził baronową na stołku i wyszedł zostawiając drzwi otwarte, bo tłusty kulawy pijak rozbił zamek.
W godzinę po tem zdarzeniu, gwałtowna choroba, której zaród baronowa oddawna nosiła w sobie, wybuchnęła. Trawiona silną gorączką, bredząc okropnie, nieszczęsna matka leżała w łóżku córki, która sama, przerażona, stroskana, prawie tyleż chora, nie miała ani pieniędzy, ani pomocy, i każdej chwili lękała się przyjścia bandyty, który mieszkał obok.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.