Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
NARZUCONA PRZYJAŹŃ.

Zaprowadzimy czytelnika do domu przy ulicy Temple, w dniu śmierci markiza d’Harville. Trzecia godzina wybiła. Pan Pipelet sam jeden siedzi w swojej izdebce i jako pracownik sumienny i pilny, zajmuje się naprawą buta, który niejednokrotnie wypadł mu z rąk, w czasie ostatniego figla Cabriona. Pilpelet nie posiadał ani głowy nadzwyczajnej, ani wysokich zdolności umysłowych, ani wyobraźni zbyt poetycznej, miał tylko zdrowy rozsądek, ale na nieszczęście, dlatego właśnie, że obdarzony był takim rozsądkiem, nie rozumiał żartów i biedził się nad wynajdywaniem rozsądnych przyczyn, mogących wytłumaczyć niesłychane postępki Cabriona. Pani Pipelet trafnie oceniała postępowanie malarza, lecz pan Pipelet, mąż myślący, ubolewał nad zaślepieniem małżonki, nie dopuszczał nawet myśli, żeby się znalazł śmiałek dość zuchwały, aby tak szanownego męża obrać za cel swoich żartów i był przekonany, że niepojęte postępki Cabriona ukrywają jakieś zamiary, tajemnicze i ważne.
— Poniosę głowę moją na rusztowanie — mówił do siebie — tak, prędzej poniosę ją na rusztowanie, aniżeli bym przypuścił, że Cabrion pastwi się nade mną jedynie w celu wypłatania niedorzecznego figla, żartu, farsy.
Rozmyślania te przerwał panu Pipelet krzyk głośny, nagły i przenikliwy, dający się słyszeć ze schodów:
— Panie Pipelet! prędzej! chodźno tu na górę!
— Anastazja zemdlała!... jęknął Alfred i zerwał się z zydelka, lecz znowu usiadł i powiedział sobie: Jakież ze mnie dziecko, to być nie może, żona moja od godziny wyszła z domu.
— Panie Pipelet! chodźże już, żona twoja leży na moich rękach!
Pipelet wahał się jeszcze, nie chcąc wykroczyć przeciw swoim obowiązkom odźwiernego, nie wolno mu było bowiem opuszczać izby bez pozostawienia zastępcy.
— Nie przychodzisz, panie Pipelet?... tem gorzej! przecinam tasiemki i zasłaniam sobie oczy.
Alfred wbiegł na ciemne schody tak zmieszany, że nie zamknął drzwi swojej komory.
Zaledwie wyszedł, gdy wpadł do izby mężczyzna z dużym arkuszem tektury, schwycił młotek leżący na warsztacie i przybił arkusz na ścianie nad samem łóżkiem pana Pipelet.
Zaledwie czcigodny Pipelet wgramolił się zadyszany na pierwsze piętro, gdy usłyszał na dole głos żony, która tonem piskliwszym, niż kiedykolwiek wołała:
— Alfredzie!... Alfredzie!... jakto, zostawiasz sień bez dozoru? gdzie jesteś, stary włóczęgo?
Pipelet zszedł miotany niepokojem, żona, zobaczywszy go, powiedziała:
— Gdzie byłeś? czego patrzysz na mnie wielkiemi oczyma jakbyś mnie chciał zjeść? Daj klucz. Wracam z biura dyliżansów, dokąd odwiozłam tłumok pana Bradamanti, jedzie do Normandji, dziś wieczór wybiera się w drogę, a ponieważ nie chce, żeby wiedziano o tej podróży i nie wierzy filutowi Kulasowi, więc mnie posłał.
Domawiając tych słów, otworzyła drzwi, mąż z żoną weszli do izdebki i w tejże chwili młody mężczyzna zbiegł lekko ze schodów i niepostrzeżony wyniósł się z domu.
Pipelet bezwładny prawie padł na zydelek i powiedział żonie:
— Anastazjo, odchodzę ad zmysłów, co się dzieje w tym domu!
— Znowu pewnie jakieś głupstwa. Poco latasz po kamienicy, zamiast tu cicho siedzieć na stołku i pilnować sieni.
— Anastazjo! niesprawiedliwa jesteś, niesłusznie czynisz mi wyrzuty: wszak latałem z twojej przyczyny.
Alfred siedział na zydelku, twarzą obrócony do łóżka, zdawało mu się, że wyraźnie widzi jak z ponad łóżka wygląda twarz malarza nieruchoma i drwiąca.
Na ten widok Alfred padł na wznak, niezdolny przemówić jednego słowa, podniósł prawę rękę i, wyciągając ją ku łóżku, ukazał na straszliwe widmo z takiem przerażeniem, że pani Pipelet odwróciła się zalękniona, żeby zobaczyć przyczynę strachu Alfreda. Cofnęła się o dwa kroki, silnie schwyciła rękę męża i wrzasnęła:
— Cabrion!!!
— Tak, on — wybełkotał Pipelet stłumionym głosem i zamknął oczy.
Osłupienie obojga małżonków czyniło zaszczyt talentowi malarza, który na tekturze wybornie oddał rysy twarzy.
Anastazja, przyszedłszy nieco do siebie, z odwagą lwicy skoczyła na łóżko i ze drżeniem zdarła obraz ze ściany, gdy tymczasem Alfred z zamkniętemi oczyma, z opuszczonemi rękami, siedział nieporuszony, jak zwykle czynił we wszystkich ważnych okolicznościach życia.
— Co za zuchwalstwo! — krzyknęła pani Pipelet, oglądając portret przy świetle lampy, — teraz dopiero spostrzegłam, że u dołu napisano czerwonemi literami: „Cabrion przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę“.
— Przyjacielowi! na pamiątkę! — jęknął odźwierny.
— Ale skąd się tu wziął ten portret? — zapytała pani Pipelet. — Powiedz, może ty sam go zawiesiłeś, kochaneczku?
Słysząc tak monstrualne zapytanie, Alfred zerwał się i z wściekłością spojrzał na żonę.
— Jabym tu zawiesił portret obrzydłego człowieka, złoczyńcy, potwora? Anastazjo! czy chcesz mnie do szaleństwa doprowadzić?
— A więc powiedz, kto mógł zawiesić ten portret?
— Nikt inny tylko ty.
— Ja? skąd ci przyszła ta myśl?
— A któż inny?
— To figiel Cabriona, ale dobry, istotnie dobry figiel.
— Figiel! — wrzasnął Pipelet, nie posiadając się z gniewu. — Nie, nie figiel, ale zamach zbrodniczy, spisek! Udam się do komisarza policji, podam skargę, złożę raport na dowód, jak srodze się nade mną pastwią. Zdrajca nie będzie mógł zaprzeczyć. Własną jego ręką tu napisano: Cabrion, przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę! O! on mnie zabije! Mów! jesteś tu, potworo? jesteś? — krzyczał Pipelet prawie w obłąkaniu i powiódł wielkiemi oczyma wokoło, jakby chciał obejrzeć wszystkie zakątki izby.
— Jestem, drogi przyjacielu! — rozległ się dobrze znany głos Cabriona.
Malarz stał za drzwiami i z rozkoszą przysłuchiwał się tej scenie, lecz, wymówiwszy ostatnie słowa, zemknął co prędzej, zostawił jednak, jak później zobaczymy, ofierze swojej nowy powód do gniewu, strachu i rozmyślania.
Drzwi się otworzyły i weszła pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand. Pani Pipelet przywitała ją wesoło, i uprzejmie, bo nie chciała dać poznać po sobie, że ma nieprzyjemności domowe, które jej zepsuły humor.
— Powiedzcie mi — zapytała Seraphin — co znaczy ten nowy znak u was nad drzwiami?
Stroskany odźwierny nie był w stanie słowa wydobyć.
— Na znaku napisano: Pipelet i Cabrion, przyjaciele, handlują różnemi rzeczami. Dowiedzieć się u odźwiernego.
Pipelet utopił osłupiały wzrok w pani Seraphim, nie rozumiał, nie chciał rozumieć.
— Przyznaję, dziwnem mi się zdaje, iż mąż pani ogłasza publicznie, że jest w przyjaźni z panem Cabrionem. Co to kogo obchodzi? Ale patrz, słabo mu się robi!
Pani Piipelet schwyciła męża w swoje objęcia. Ostatni ten cios był nie do zniesienia, odźwierny zemdlał. Zażywszy doświadczonego nieraz lekarstwa, powoli przyszedł do siebie, lecz niestety! zaledwie odetchnął swobodnie, gdy nowa sroga potkała go próba.
Mężczyzna już podżyły, porządnie ubrany, o twarzy tak poczciwej, a raczej można powiedzieć, tak głupowatej, że nie można go było posądzać, aby chciał drwinki stroić z kogo, otworzył okienko, będące we drzwiach izdebki i zapytał z miną dziwnie zaintrygowaną:
— Czytam na znaku zawieszonym nad sienią, że Pipelet i Cabrian, przyjaciele, mają tu handel. Co to znaczy?
— Co znaczy? — krzyknął Pipelet z wybuchem długo tłumionego gniewu. — Znaczy, panie mój, że pan Cabrion jest haniebny oszust! bezwstydny łgarz!
Nieznajomy, istny typ gapia paryskiego, słysząc tak niespodzianą odpowiedź, cofnął się o krok.
— Proszę wiedzieć — krzyknął znowu Pipelet, wychylając się za okienko — że ja nie prowadzę żadnego handlu z tym hultajem Cabrionem, a tem mniej jestem jego przyjacielem!
— Anastazjo — rzekł Alfred z goryczą — już tego nie przeżyję. Trzeba temu kres położyć, przebrała się miarka, jeden z nas musi zginąć w tej walce! — I, przezwyciężając zwykłą powolność, Pipelet wziął się zaraz do dzieła, schwycił portret Cabriona i skoczył ku drzwiom.
— Alfredzie, dokąd idziesz?
— Do komisarza. Za jedną drogą zedrę nienawistny znak, zabiorę go razem z portretem i, stojąc przed komisarzem, zawołam: Panie, ocal mnie, ratuj mnie! zemścij się za mnie! wybaw mnie od Cabriona! Prawo winno zasłonić mnie od dalszych napaści, a jeżeli nie, wyniosę się z Francji.
I Alfred, pogrążony w żalu, wyszedł majestatycznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.