Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
PAN PIPELET.

Pan Pipelet wszedł do swojej ciupy z miną poważną, uroczystą; miał pod sześćdziesiąt lat, nos ogromny, tuszę poważną, twarz dużą, czerwoną, a na głowie kapelusz wyszarzany, zrudziały, z szerokiemi brzegami. Alfred nigdy nie zdejmował tego kapelusza, podobnie jak żona jego nigdy nie zdejmowała swojej fantastycznej peruki; zawsze nosił przy nich skórzany fartuch — skromne godło swojego rzemiosła. Skłonił się uprzejmie Rudolfowi, ale niestety! gorzki uśmiech błądził na jego ustach... Na twarzy zaś wieczne miała siedlisko głęboka melancholja.
— Alfredzie, ten pan chciałby wynająć mieszkanie na czwartem piętrze... czekamy na ciebie z ratafją.
Tak ujmująca grzeczoość zjednała natychmiast serce pana Pipelet.
— Postaram się usłużyć panu, w czem do nas należy. Czy tylko pan nie jesteś malarzem?
— Nie, jestem kupczykiem.
— Wyśmienicie! więc jestem na pańskie usługi. Bogu dzięki, żeś pan się nie urodził takim potworem, artystą!
— Artyści, potwory? — spytał Rudolf.
Pipelet, zamiast odpowiedzi, głęboko jęknął.
— Malarze zatruli życie Alfreda; z ich przyczyny nabył melancholji, — rzekła pocichu pani Pipelet do Rudolfa, potem dodała głośno: — Co tam, Alfredzie, nie myśl o tym młokosie...
— Tak, zdobędę się na męstwo i rozsądek, — odpowiedział Alfred, — Długo był moim prześladowcą... ale teraz gardzę nim... Malarze — to zaraza w domu... to zepsucie!...
— Czy tu mieszkał jaki malarz?
— Niestety! — odpowiedział Pipelet, — mieszkał tu malarz Calbrion!
— Czy zajmował pokój, który teraz jest do najęcia?
— Nie, nie; ostatnio zajmował go godny chłopak, pan Germain; ale przed nim mieszkał tam Cabrion. Od czasu wyprowadzenia się Cabriona o małom nie oszalał.
— Tak mocno po nim tęskniłeś?
— Ja tęskniłem po Cabrionie? wyobraź pan sobie, że dzierżawca domu, Czerwony Jan, zapłacił mu dwumiesięczne komorne, żeby go się tylko pozbyć. Co za niecnota! przeklęty człowiek! nie masz pan wyobrażenia, co z nami i z lokatorami wyrabiał! Wyprowadził się przecie. I myślisz pan, że na tem koniec? Zaraz zobaczysz! Nazajutrz o jedenastej w nocy, kiedy w najlepsze spałem, ktoś dzwoni, din! din! din! otworzyłem; wchodzi jakiś młokos i mówi: „Dobry wieczór ci! bądź łaskaw, daj mi pukiel swoich włosów dla Cabriona; to jego jedyna myśl, on tego koniecznie pragnie“. Pojmujesz pan? ode mnie, śmiertelnego swojego nieprzyjaciela, którego ten zbrodzień nieraz znieważył, bezczelnik żądał pukla włosów, żądał łaski, której niezawsze od kochanki można dostąpić!
— To jeszcze nic, — dodała odźwierna — ale od tego czasu, rano, wieczór, w nocy, ten niegodziwiec Cabrion nasyłał tu chmarę łotrów z żądaniem pukla włosów od Alfreda...
— I pan myślisz, żem ustąpił? — rzekł Pipelet, — nie, wprzód dałbym się zaprowadzić na rusztowanie. Po czterech miesiącach uporu z ich strony, a odporu z mojej, energja moja zwyciężyła zawziętość nędzników! Nakoniec żyję zamknięty sam w sobie i tak mi upływa życie. Czy nie mam słusznego powodu mówić, że ten szatański Cabriom zatruł mi życie?
— Pojmuję teraz, dlaczego pan nie lubisz malarzy, — rzekł Rudolf, — ale przynajmniej pan Germain wynagrodził was za psoty Cabriona?
— O! to mi godny chłopiec: szczery, usłużny, niedummy i wesoły; nie taki zuchwały szyderca, jak ten przeklęty Cabrion.
— Któryż to gospodarz domu ma teraz szczęście posiadać pana Germain, tę perlę lokatorów?
— Nie wiem i nikt nie wie, prócz panny Rigoletty, gdzie teraz mieszka pan Germain.
— Któż to jest ta panna Rigoletta?
— Szwaczka i ona też mieszka na czwartem piętrze, — odpowiedziała pani Pipelet; — to także perła!... płaci komorne za każdy kwartał, a jak czysto w jej pokoju! grzeczna dla wszystkich, wesoła, ładna, a przytem pracowita jak mrówka; czasem aż do dwóch franków na dzień zarabia.
— Dlaczego sądzicie, że Riigolefta wie, gdzie mieszka Germain?
— Kiedy się wyprowadzał od nas, — objaśniła pani Pipelet, — powiedział nam: „Nie spodziewam się listów... gdyby jednak przypadkiem nadeszły jakie, oddajcie pannie Rigolecie“.
— Wyznam, że nic a nic nie możnaby powiedzieć przeciwko pannie Rigolecie, — rzekł odźwierny surowo, — gdyby nie była przyjmowała zalecanek i umizgów niegodziwca Cabriona.
— A ty przecież wiesz, Alfredzie, że to nie jej wina.
— Czyż każdy lokator tego pokoju musi koniecznie zalecać się do panny Riigoletty?
— Koniecznie, panie, i rzecz jest bardzo prosta. W tak bliskiem sąsiedztwie, bo stancje obie z sobą się stykają, między młodymi... to trzeba świecę zapalić... to kawałek drzewa pożyczyć, to wody. O, co wody, to nigdy u panny Rigoletty nie zabraknie; ona się w tem kocha, zupełnie jak kaczka.
— A zatem Germain z powodu bliskości mieszkań, pozostawał, jak mówicie, w dobrych stosunkach z panną Rigolettą?
— Nieinaczej; zdawało się, że oni stworzeni jedno dla drugiego. Tacy oboje ładni, młodzi; rozkosz było patrzeć, kiedy wychodzili razem w niedzielę, bo biedne dzieci tylko ten dzień mieli wolny.
— I od wyprowadzenia się stąd nie odwiedził panny Rigoletty?
— Nie, chybaby ją widywał kiedy w niedzielę, bo w inne dni panna Rigoletta nie ma czasu myśleć o kochankach. Wstaje rano o piątej, a pracuje czasem do jedenastej wieczorem; mimo to znajduje jeszcze czas, by pomagać biednym ludziom; naprzykład nieszczęśliwi Morelowie, których dzierżawca ma wyrzucić z poddasza na bruk... panna Rigoletta z Germain‘em niejednę u nich noc spędzili, pilnując ich chorych dzieci.
— Więc tu mieszka nieszczęśliwa rodzina?
— Nieszczęśliwa? i jak jeszcze! Pięcioro drobnych dzieci, matka na śmiertelnem łożu, babka pozbawiona zdrowych zmysłów... i to wszystko musi żywić jeden człowiek, który nigdy do syta się nie naje, choć jak wół pracuje, rzemieślnik doskonały. Tu dzieci budzą się, wołając: „Chleba!“, tu na słomie żona chora jęczy, tam znowu stara warjatka wyje jak wilk z głodu.
— Ach, — to okropne! — zawołał Rudolf.
— Odkąd major płaci mi dwanaście franków miesięcznie, gotuję raz na tydzień dla tych biedaków rosół, panna Rigoletta ujmuje sobie dla nich snu, i choć ją światło kosztuje, obszywa dzieci.
— A szarlatan nic-że dla nich nie zrobił?
— Bradamanti! — przerwał Pipelet, — wspomniałem mu nieraz, że biedny Morel skarży się przede mną, że stara warjatka całą noc wyła z głodu i spać mu nie dała, a on mi na to: „Ponieważ Morelowie są tak biedni, więc sprzedam im butelkę mojej wody za pół ceny“. Chociaż mnie wyleczył z reumatyzmu, powiadam i utrzymuję, że to żart nieprzyzwoity.
— A kabalarka byłaż litościwsza?
— Ona? gdzież znowu! tak samo jest skąpa, jak jej ulubiony pan Czerwony Janek.
— Doprawdy? kochają się? — spytał Rudolf.
— I jak jeszcze... na zabój!! Przecież i w jesieni może być tak gorąco, jak w lecie; nieprawda, kochanku?
Pipelet, zamiast odpowiedzi, melancholijnie kiwnął spiczastym kapeluszem. Pani Pipelet już nie tak szpetną zdawała się Rudolfowi.
— Czemże trudni się biedny Morel? — zapytał.
— Szlifuje fałszywe kamienie, a pracuje tak ciężko, że już go całego wykrzywiło; człowiek jest zawsze człowiekiem, nie może robić nad siły, a jeśli kto ma siedem dusz do wyżywienia, nie licząc siebie... Starsza córka pomaga mu cokolwiek, ma lat siedemnaście, a piękna jak dzień wiosenny; służy u starego kutwy, notariusza Jakóba Ferrand.
— Jakób Ferrand? — zawołał Rudolf zdziwiony, — mieszkający przy ulicy Sentier?
— Ten sam. Sławny sknera, choć uczciwy i pobożny... codzień bywa w kościele. Ludwika, córka Morela, już półtora roku służy u niego. To dobre, jak baranek, a jak wół pracowite, bierze tylko osiemnaście franków na miesiąc...
— No, przecież i ojciec coś zarabia.
— Ten człowiek przez całe życie ani razu się nie upił; przez trzy miesiące chorował obłożnie, to go zniszczyło; żona, doglądając go w chorobie, sama zachorowała i teraz leży umierająca... Przez te trzy miesiące trzeba było żyć z dwunastu franków od Ludwiki, i z tego, co pożyczyli od staraj pani Buret. A jak pomyślę o ich poddaszu, to mi się jeść odechciewa. Szczęściem dzierżawca domu ma się ich pozbyć.
— Lecz stąd wypędzeni, gdzież pójdą?
— Dalibóg, nie wiem. Ale! a ratafja? wszakżeśmy nie zajrzeli nawet do niej.
— Wyznam, że to, coś mi pani powiedziała, tak mi serce ścisnęło, że pić nie mogę; pijcie za moje zdrowie. Obejrzę mieszkanie; jeżeli mi się spodoba, zaraz zostawię zadatek.
Odźwierny wyszedł ze swojej nory, Rudolf udał się za nim. Ciemne, ponure, wilgotne schody były jeszcze smutniejsze, niż zwykle w ten dzień pochmurny zimowy! Drzwi majora błyszczały, świeżo lakierowane kolorem, naśladującym drzewo palisandrowe.
Na drugiem piętrze drzwi starej kabalarki i lichwiarki były zupełnie inne; wypchana sowa wisiała nad drzwiami, przybita za nogi i skrzydła. Dziwaczne także było wejście do szarlatana Włocha, podejrzanego o okropne rzemiosło. Przy sznurku od dzwonka wisiała ręka małpy, zasuszona, zupełnie podobną do ręki dziecięcia. Gdy Rudolf przechodził koło tych drzwi, rozległ się krzyk bolesny, konwulsyjny. Rudolf zadrżał, rzucił się do drzwi i zadzwonił.
— Co panu jest? — spytał Pipelet zdziwiony. — Pewnie Bradamanti wyrywał komu ząb.
To objaśnienie, choć prawdopodobne, nie uspokoiło Rudolfa. Choć gwłatownie zadzwonił, nie zaraz mu otworzono. We drzwiach, na szybie małego okienka, w które Rudolf machinalnie wpatrywał się, odrysowała się twarz wychudła, blada jak trup, ocieniona lasem rudych włosów. Widmo to znikło w mgnieniu oka. Rudolf stanął jak skamieniały; zdawało mu się, że twarz tę zna doskonale. Te oczy, błyszczące, zielone, nos zakrzywiony, jak dziób orli, przypominały mu owego Włocha, imieniem Polidori, którego od siedmiu lat nie widział, jednak dobrze pamiętał. Jedna tylko nasuwała mu się wątpliwość: Bradamanti miał włosy rude, a Pulidori był ciemnym brunetem. Mimo to, zapytał pana Pipelet:
— Czy dawno Bradamanti tu mieszka?
— Około roku, dobry lokator, płaci regularnie, wyleczył mnie z okropnego reumatyzmu. Ale ma jednę wadę: jest szyderca.
— Więc jest bardzo wesoły?
— Wcale nie wesoły; ma minę trupa... Ale chociaż nigdy nie śmieje się ustami, to śmieje się słowy; dla niego niema ani ojca, ani matki, ani niczego świętego, ze wszystkiego żartuje, nawet ze swojej wody, ze swojej własnej wody. Czasem te jego żarty nabawiają strachu, aż mrowie przechodzi. Jak rozmawia w mojej izdebce o dzikich kobietach, co chodzą prawie nagie... nie jestem baba, ale rumienię się po uszy.
— I pani Piplet pozwala na to?
— Anastazja przepada za dowcipnymi ludźmi, a pan Cezar jest dowcipny, i ona mu wszystko przebacza. Przyznam się panu, że Cabriona będę nienawidzieć do grobowej deski... a jednak wolałabym niegodziwe żarty, na które sobie pozwalał, niżeli te szyderstwa Bradamantiego, przy których szkaradnie wykrzywia usta, jak mój wuj, kiedy chrapał przy skonaniu.
Wzmianki o wiecznej ironji szarlatana stwierdzały pierwsze podejrzenia Rudolfa. Postanowiwszy w duchu wyjaśnić tę wątpliwość, poszedł za odźwiernym na czwarte piętro. Łatwo było poznać przyległe mieszkanie Rigoletty. Z pół tuzina amorków, zręcznie i lekko namalowanych, otaczało tarczę; ten trzymał naparstek, ów nożyczki, a na niebieskiem tle tarczy był napis: Rigoletta, szwaczka. To malowidło, samo przez się ładne, wydawało się jeszcze ładniejszem w zestawieniu z brudnemi schodami. Rudolf zapytał, wskazując na drzwi Rigoletty:
— To pewno robota Cabriona?
— Tak, panie. Gdyby nie prośby panny Rigoletty, oddawna zdrapałbym to wszystko, równie jak tę paletę, którą zabrudził pańskie drzwi.
Mieszkanie składało się z gabinetu i dość obszernego pokoju o dwóch oknach, wychodzących na ulicę Temple; fantastyczne szkice Cabriona na drugich drzwiach narysowane, były starannie zachowane przez Franciszka Germain, ostatniego lokatora.
Rudolf dał odźwiernemu czterdzieści sous.
— Pokoik bardzo mi się podoba; oto zadatek, jutro przyślę rzeczy. Wszak nie potrzebuję się widzieć z samym dzierżawcą domu?
— Nie. Za pozwoleniem; pan nazywa się?
— Rudolf... Powiedz mi, panie Pipelet, czy nie wypadałoby, żebym jutro, jako sąsiad, poszedł do Morelów i zapytał, czy nie mogę im być w czem pomocny?
— Zapewne! Aha! rozumiem, rozumiem; pan zaczniesz od sąsiada, żeby się zaprzyjaźnić z ładną sąsiadką. Nic w tem złego, już tu taki zwyczaj. Jestem pewny, że panna Rigoletta słyszała, że ktoś ogląda pokój i czatuje na nas, jak będziemy schodzić.
Istotnie, Rudolf przez drzwi, ozdobione amorkami i nieco uchylone, dostrzegł zgrabny zadarty nosek i czarne, ciekawe oko.
— Mówiłem panu, że na nas czatuje.
— A to co takiego?
— Po tej drabinie można wejść do sieni, na którą wychodzą drzwi Morelów, a przy ich ścianie jest ciemna komórka, gdzie mam schowanko. Ściana dziurawa i stamtąd widzę i słyszę wszystko, co się u nich dzieje. Lecz broń mnie Boże, żebym ich szpiegował... Chodzę tam patrzeć, jak na okropny melodramat... kiedy potem wrócę do mojej izdebki, zdaje mi się, że jestem w pałacu. Chcesz ich pan widzieć?
— Bardzo dziękuję; może innym razem...
— Kiedy tylko pan zechce. Więc służę panu, muszę jeszcze iść do obserwatorjum, bo potrzebuję kawałka skóry. Pan tymczasem zejdź, ja zaraz dogonię. — Pipelet zaczął wdrapywać się na stromą drabinę.
Rudolf rzucił jeszcze okiem na drzwi Rigoletty, gdy wtem usłyszał, że ktoś wychodzi od szarlatana; po szeleście jedwabnej sukni poznał, że to kobieta; zszedł, kiedy nie było słychać kroków. Na ostatnich schodach drugiego piętra znalazł chustkę od nosa, którą zgubiła zapewne osoba, wychodząca od szarlatana. Zbliżył się do wąskiego okna i przyjrzał się chustce; była obszyta bogatą koronką, w jednym rogu wyhaftowane litery L, N. i korona książęca. Cała chustka była mokra od łez. Zrazu chciał pobiec i oddać ją właścicielce, ale pomyślawszy że ten krok mógłby się wydać niewczesną ciekawością, schował ją. Wszedłszy do izby pani Pipelet zapytał:
— Czy nie schodziła tu kobieta?
— Nie kobieta, ale wielka dama, wysoka, szczupła, osłoniona czarnym woalem wyszła od pana Bradamanti, mały Kulas sprowadził jej fiakra, a gdy wsiadła, wskoczył ztyłu, zapewne, żeby się dowiedzieć, gdzie ona mieszka. O! bo ten łotr jest ciekawy, jak sroka.
— Tak więc — pomyślał Rudolf — szarlatan pozna nazwisko i adres tej damy.
— Czy pokój spodobał się panu? — zapytała odźwierna.
— Bardzo; jutro się sprowadzam.
— Niech Bogu będą dzięki, że przywiódł pana przed nasze drzwi; dostaniemy znowu zacnego lokatora.
— A jeżeli pan będziesz dobry dla Alfreda, potrafię się za to odwdzięczyć.
Rudolf pożegnawszy ją, wyszedł. Rad był, z osiągniętych wiadomości. Po zebraniu ich wrócił do siebie; wizytę u notarjusza odłożył na dzień następny. Wiemy już, że tego jeszcze wieczoru miał być na wielkim balu u posła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.