Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
DOM PRZY ULICY TEMPLE.

Najmując izdebkę po Franciszku Germain, Rudolf mógł ułatwić sobie poszukiwania i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy od ludzi, mieszkających w owym domu. Tegoż samego dnia o trzeciej po południu poszedł na ulicę Temple. Dzień był chłodny, niebo chmurne.
Dom, o którym mowa znajdował się wśród ludnej ulicy, w środku miasta, był wysoki, czteropiętrowy. Ciemna i wąska sień prowadziła na małe podwórze, zupełnie pozbawiane powietrza i światła, dokąd ze wszystkich pięter spływały nieczystości. Przy ciemnych i wilgotnych schodach, czerwonawe światło latarni wskazywało mieszkanie odźwiernego. Rudolf przebrany za kupczyka, w ciemnym paltocie, wytartym kapeluszu, w czerwonej chustce na szyi, wszedł do odźwiernego dla obejrzenia mieszkania do wynajęcia. Lampa paląca się za szklaną bańką z wodą, oświecała pokój; w głębi łóżko, zasłonięte firanką z różnokolorowych kawałków; para malutkich węgierskich butów z czerwonego safjanu, jakby dla lalki, wyszytych starannie, istne arcydzieło i nieznośny zapach skóry dowodziły, że odźwierny, pan Pipelet, trudni się szewstwem. W tej chwili nie było go w domu, zastępowała go żona; siedziała przy żelaznym piecyku. Pani Pipelet stara, brzydka, z twarzą pomarszczoną i popryszczona, w brudnych łachmanach, swarliwa i złośliwa. Na widok Rudolfa zawołała zachrypniętym głosem:
— Gdzie pan idziesz?...
— Łaskawa pani, podobno w tym domu jest pokój do wynajęcia?
— Tak, jest, na czwartem piętrze... ale teraz nie może go pan obejrzeć, bo Alfred wyszedł.
— Pani syn zapewne?
— Nie, panie, to nie mój syn, ale mój mąż...
— Jeśli pani pozwoli, zaczekam na niego, bo radbym nająć ten pokój; dogodnieby mi było mieszkać w domu tak porządnie utrzymanym. Czybyś się pani nie chciała zająć sprzątaniem mego mieszkania? Tak grzeczne objawiane żądanie, wywołało zadowolenie w pani Pipelet.
— Z największą chęcią. Za sześć franków na miesiąc będziesz pan obsłużony, jak jaki książę, — rzekła.
— Zgada na sześć franków, pani...?
— Pomona-Fortuna-Anastazja Pipelet.
— A pokoju, pani Pipelet, jaka jest cena?
— Sto pięćdziesiąt franków, ani grosza mniej... bo dzierżawca domu istny pies, nikomu nic nic ustąpi.
— Jak się nazywa?
— Pan Czerwony Jan.
— A gdzie mieszka?
— Na ulicy Grochowej, pod numerem 13.
Rudolf wzdrygnął się mimowolnie.
— Lecz, proszę pani, kto jest właścicielem domu?
— Pan Bourdon, ale tu wyłącznie pan Czerwony Jan rządzi.
— Kochana pani Pipelet, — rzekł Rudolf — zziębłem; bądź pani tak dobra i przynieś butelkę ratafji i dwa kieliszki, albo lepiej trzy, bo mąż zapewne niedługo wróci. — I dał jej pięć franków.
— Pan chyba chcesz, żeby pana uwielbiać! — zawołała uradowana. — Jednak przyniosę tylko dwa kieliszki; my z Alfredem zawsze z jednego pijemy.
Stara wyszła, Rudolf zamyślił się. Jak Franciszek Germain mógł przez trzy miesiące mieszkać w tym domu i nie być odkrytym przez wspólników Bakałarza, pozostających w tak ścisłych stosunkach z Czerwonym Jankiem?
Listonosz zapukał, oddał dwa listy i zawołał:
— Trzy sous za jeden list, drugi opłacony.
Rudolf, zapłaciwszy mu, spozierał na listy coraz ciekawiej. Jeden, adresowany do pani Pipelet, był mocno uperfumowany; na pieczątce pod hełmem świeciły litery C. R., a pod niemi krzyż Legji Honorowej. Męskie pismo adresu dowodziło, że list nie był od kobiety. Drugi, na prostym, szarym papierze, zapieczętowany nakłótym opłatkiem, miał adres: „panu Cezarowi Bradamanti, dentyście i operatorowi“. Litery tego napisu umyślnie zmieniane i powykrzywiane. Rudolf widział coś smutnego w tym liście, kilka liter było zalanych. Tam musiała upaść łza. W tej chwili weszła pani Pipelet z flaszką i kieliszkami.
— Długo bawiłam... nieprawda? Ale ze starym Józefem nie można sobie dać rady. Wystaw pan sobie, w takim wieku, cholewki jeszcze do mnie smali. Alfred zazdrosny, jak Beduin... a przecież Stary Józef tylko żartuje.
— Przyniesiono tu dwa listy z poczty. Zapłaciłem.
— Ślicznie dziękuję, wytrącę to z reszty, którą mam panu oddać. Wiele pan zapłaciłeś?
— Trzy sous, — odpowiedział Rudolf, śmiejąc się z tak nowego sposobu zwracania wydatków.
— Jakto trzy? Sześć sous! przecież są dwa listy.
— Jeden z tych listów był frankowany. Pozwól mi pani wyznać, że odbierasz listy dziwnie wyperfumowane.
— Prawda, — odpowiedziała odźwierna, biorąc list, — to zupełnie coś nakształt bilecika miłosnego... A, już wiem, od kogo ten list, to od majora... także miałam się czego bać. Ale porachujmy się wprzódy. Trzy sous za list, a piętnaście za ratafję, to osiemnaście; należy się panu reszty cztery franki i dwa sous. Oto są. Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem.
— Weź sobie pani jeszcze jeden frank za tak wyśmienity sposób rozrachunku. To pójdzie na zadatek, jeżeli wynajmę pokój. Ale tu jest drugi list do Cezara Bradamanti.
— Aha! do dentysty z trzeciego piętra, trzeba go włożyć w but... tam nie zginie. My tak zawsze robimy, a gdy lokatorowie wracają do domu, Alfred tylko butem trzaśnie i każdy zabiera, co do niego należy.
— Istotnie, zadziwiający porządek w tym domu; podoba mi się ten wynalazek z listami.
— Nic prostszego, — odpowiedziała skromnie pani Pipelet. — Alfred miał stary, nieparzysty but; cóż z nim zrobić? użył go dla wygody lokatorów. — To mówiąc, odpieczętowała list i obracała go na wszystkie stromy; po chwili wahania rzekła:
— Alfred mi zawsze czyta, bo ja nie umiem. Czy nie zechciałby pan zastąpić mi Alfreda?
— W tym jednym razie... bardzo chętnie, — odpowiedział Rudolf. Rozpieczętował wonny bilecik i przeczytał:
„Jutro, w piątek, o jedenastej, zapalić dobrze na kominku w obu pokojach, obetrzeć zwierciadła, zdjąć z mebli pokrowce, okurzyć je ostrożnie, żeby nie skaleczyć złocenia. Na wypadek, gdyby mnie nie było, a około pierwszej fiakrem przyjechała dama i pytała się o pana Karola, zaprowadzić ją na górę, zamknąć, a klucz mnie oddać, jak przyjdę“.
Rudolf zrozumiał znaczenie listu i zapytał:
— Któż to mieszka na pierwszem piętrze?
Stara położyła zżółkły palec na zmarszczonych ustach:
— Ciszej... to intryga miłosna. Zresztą, mogę panu powiedzieć, co wiem. Przed sześcioma tygodniami przyszedł tu tapicer, obejrzał pierwsze piętro, zapytał o cenę, a nazajutrz wrócił z pięknym blondynem, z małemi wąsikami i krzyżem Legji Honorowej... nazywał go majorem.
— Więc to wojskowy?
— Wojskowy! — odpowiedziała pani Pipelet ze wzgardą, — gdzież znowu, jest oficerem Gwardji Narodowej, nic więcej, a tapicer tylko przez pochlebstwo nazywał go majorem. Owóż major wszystko obejrzał i powiedział tapicerowi: „Podoba mi się mieszkanie, ułóż się z właścicielem o cenę“. Nazajutrz tapicer zawarł kontrakt na własne imię i zapłacił za sześć miesięcy zgóry; blondyn widać nie chce, żeby znano jego nazwisko. Potem wszystko przewrócił do góry nogami, poprzynosili sofy, lustra w złoconych ramach, pyszne meble. A co za kobierce, miękkie jak puch! Gdy już wszysko urządzono, major zapytał Alfreda: — Czy podejmujesz się utrzymywać to mieszkanie w porządku? — Dobrze, panie majorze, odpowiedział mu Alfred. — A wiele będziesz chciał za to? — Dwadzieścia franków na miesiąc. — Dwadzieścia franków! żartujesz? — I nuże targować się, jak jaki sknera, o kilka nędznych franków, które ma dać biednemu człowiekowi, a wyrzuca pieniądze na mieszkanie, gdzie prawie nigdy nie siedzi. Po długich targach dał nam dwanaście franków. Co mi za major!
— Przyszedłże tu kiedy ten wasz major?
— To najśmieszniejsze; zdaje się, że ktoś za nos go wodzi. Już trzy razy pisał do nas tak jak dzisiaj, żeby zapalić na kominkach, że ma przyjechać jakaś dama. Ale nikt nie zajrzał.
— Co mówisz?
— Słuchaj pan, pierwszy raz przychodzi major wyelegantowany, mina gęsta; czekał dwie godziny, nikogo nie widać; gdy wychodził, żeby go podrażnić, powiedziałam mu: — Panie majorze, żadna dama o pana się nie pytała. — Dobrze! — zawołał rozgniewany i uciekł, gryząc wargi ze złości. Drugi raz, nim jeszcze przyszedł, przyniesiono bilecik; zaraz zgadłam, że znowu nic nie będzie z wizyty; wchodzi mój blondyn. — Panie majorze, rzekłam, jest tu bilecik do pana. Spojrzał na mnie zgóry, przeczytał bilet, zaczerwienił się jak rak, a potem z udanym spokojem mówił do nas: — Wiedziałem, że dziś nikt nie przyjdzie; przyszedłem tylko powiedzieć, żebyście dobrze pilnowali mieszkania.
— A trzecim razem?
— Trzecim razem myślałam, że już coś będzie. Major przyjechał uradowany, jakby go kto na sto koni wsadził. Bierze klucz i mówi dumnie: — Powiedzcie damie, co przyjdzie, że drzwi do mnie prosto ze schodów. Tacyśmy byli ciekawi zobaczyć tę damę, że wyszliśmy z Alfredem na próg sieni. Niebieski fiakr z zapuszczonemi firankami zatrzymał się przed domem. W powozie widać było jakąś damę, w kapeluszu, zakrytą czarnym woalem; nie mogłam dojrzeć twarzy, ale zdaje się, że płakała, bo miała chustkę przy twarzy. Woźnica spuścił stopień; powiedziała mu kilka słów, zdziwiony znowu zamknął drzwiczki.
— Dama wcale nie wysiadła?
— Nie, rzuciła się w głąb powozu, zakrywszy rękoma oczy. Pobiegłam do woźnicy i spytałam, nim wsiadł na kozieł: „A co, mój kochany, zawracasz? — Tak. — A dokąd? — Tam, skądem przyjechał. — A skądżeś przyjechał? — Z rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse“.
Na te słowa Rudolf zadrżał. Jego najlepszy przyjaciel, markiz d‘Harville, pogrążony od niejakiego czasu w tajemnym smutku, mieszkał właśnie na rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse. Czy to jego żona tak biegła na swoją zgubę? może mąż miał ją w podejrzeniu? może to właśnie było źródłem jego zgryzot? Znał jednak wszystkich bywających u markizy, a nie przypominał sobie nikogo podobnego do majora. Zaduma Rudolfa nie uszła uwagi odźwiernej.
— O czem pan myślisz? — zapytała.
— Zastanawiam się nad tem, dlaczego ta dama podjechała aż do samego domu... a potem nagle się wróciła.
— Co pan chcesz? rozmyśliła się może, bała się, sumienie... My, biedne kobiety, jesteśmy tak bojaźliwe! — dodała obrzydliwa baba, przybierając skromną minkę.
— Mocno wierzę... więc młoda dama?...
— Nie wiem, czy młoda, bom jej nie widziała, odjechała sobie szczęśliwie i cichuteńko... Wyobrażaliśmy sobie, jaką minę zrobi major... przynajmniej z godzinę jeszcze czekał. Patem dopiero idę na górę; przychodzę, otwieram, drzwi skrzypnęły... na schodach i w przedpokoju ciemno jak w piwnicy... Skoro weszłam, major wziął mnie w swoje objęcia i mówi z przymileniem: Jakżeś późno przyszła, mój aniele!...
Mimo smętnych myśli, które go zajmowały, Rudolf nie mógł powstrzymać się od śmiechu, spojrzawszy na rudą perukę baby i wyobrażając ją sobie w objęciach majora. Pani Pipelet z żałosnym uśmiechem mówiła dalej:
— To jeszcze nic!... Grubjanin odskoczył jak oparzony i zawołał: — Kto to jest, u licha? — To ja, panie majorze, pani Pipelet, odźwierna; dlatego proszę pana trzymać ręce przy sobie... Ach, gdyby to Alfred widział! — Czego chcesz? — zawołał z gniewem. — Czy nie powiedziałem, żebyście jej wskazali moje drzwi? Powiadam: — Prawda, majorze! — A więc? — Ta pani... odjechała.
— Powóz nie może być daleko! — krzyknął major, rzucając się do drzwi. — Gdzie tam! — mówię do niego, — już od godziny odjechała. — Od godziny!... od godziny!... dlaczegoście mi wprzód nie powiedzieli? — zawołał w największym gniewie, odwiązując paradny szlafrok, i rzucił na ziemię złotem haftowaną aksamitną czapeczkę... A szlafrok błyszczał aż oczy bolały... Major wyglądał w nim jak robaczek świętojański.
— I od tego czasu ani on, ani ta dama tu nie byli?
— Nie. Ale czekaj, pan końca historji, — opowiadała pani Pipelet. — Schodzę do Alfreda. Właśnie tam była stróżka z sąsiedniego domu, i przekupka. Więc opowiadam im, jak major wziął mnie wpół i nazywał swoim aniołem. Śmieli się do rozpuku, nawet Alfred... chociaż jest taki melancholijny... odkąd ten Cabrion, potwór, nad nim się pastwi.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kiedyś, jak się bliżej poznamy, powiem to panu... Tedy Alfred, mimo swojej melancholji, zaczyna wołać na mnie: mój aniele!... W tej chwili major wychodzi z mieszkania, zamyka drzwi i chce zejść, ale jak usłyszał nasze głośne śmiechy, zatrzymał się z bojaźni, żebyśmy z niego nie drwili, bo musiał koniecznie przechodzić koło naszej izby. Domyśliliśmy się, o co mu idzie, i wnet przekupka zawołała grubym głosem: „Pipelet, jakże późno przychodzisz, mój aniele!“ To słysząc, major wrócił się i zatrzasnął drzwi za sobą... a myśmy ciągle na niego czatowali... Nakoniec, nie mogąc się doczekać, zbiegł po schodach, rzucił mi klucz, ani słowa nie mówiąc, i uciekł, a przekupka wciąż wołała: „Jakie późno przychodzisz, mój aniele!“ — A major mógłby za to wziąć kogo innego do dozoru swego mieszkania, i stracilibyście swoje dwanaście franków.
— Oho! niech spróbuje... mamy go w ręku... wiemy, gdzie mieszka jego kochanka, i gdyby nam co mówił, zagrozilibyśmy, że wydamy jego sekret... Zresztą kto podejmie się usługiwać mu, za dwanaście franków? O, brzydki sknera! Jest skąpy, tak skąpy, że liczy polanka drzewa... Musi być jakiś zbogacony hołysz... Nie życzę mu źle; ale mnie to bawi, że kochanka tak pięknie go zwodzi... Założyłabym się, że i jutro tak samo będzie. Powiem przekupce, żeby znowu przyszła, dobrze się ubawimy. Jutro zobaczę tę damę; chociaż za woalem, muszę się jej dobrze przypatrzyć... A to mi skromnisia; naznacza schadzki, a potem udaje, że się wstydzi... Ale niech pan daruje... muszę odstawić garnek od ognia, bo już się flaki ugotowały... Jakżeż się Alfred ucieszy, on, co sam powiada, że za flaki sprzedałby... swoją piękną Francję!
Rudolf pogrążył się w smutnem zamyśleniu.
Znał świat i ludzkie serce, odgadł zupełnie charakter majora z kilku rysów, skreślonych z prostacką naiwnością przez odźwierną. Człowiek ten musi być próżny, pozbawiony wszelkiej delikatności, ograniczony i skąpy. Co za nauka dla tej kobiety! Gdyby słyszała, jak naśmiewają się z jej błędu, okupionego tylu łzami, taką rozpaczą, takiemi wyrzutami sumienia!... Pomyślawszy, że markiza d‘Harville może być na nieszczęście tą kobietą, zapytywał siebie, jakie obłąkanie doprowadziło ją do poświęcenia młodego, wykształconego, szlachetnego, a nadewszystko zakochanego męża, dla ograniczonego skąpca i śmiesznego samoluba. Czyżby się miała zakochać w jego ładnej twarzy? Rudolf często bywał u niej, a nigdy nie spotkał nikogo podobnego do majora. Po wielu rozmyślaniach utwierdził się prawie w przekonaniu, że to nie ona.
Pani Pipelet uwinęła się koło kuchni; Rudolf spytał:
— Kto mieszka na drugiem piętrze?
— Pani Buret, kobieta starsza, doskonała kabalarka. Czyta ci z ręki jak z książki. Najporządniejsze osoby przychodzą do niej... a co pieniędzy zarabia! Prócz tego ma inne rzemiosło... pożycza na fanty.
— Śliczne rzemiosło.
— Lepiej u niej pożyczać, niż w lombardzie. Nie trzeba ani żadnych papierów, ani rachunków. Załatwia to tak: ktoś naprzykład przynosi koszulę wartą trzy franki.. ona daje dziesięć sous... z warunkiem, że jeżeli za tydzień właściciel koszuli nie zapłaci dwudziestu sous, koszula do niej należy... Jakie to proste... zawsze okrągłe rachunki... to i dziecko zrozumie.
— Bardzo jasne... ale podobno nie wolno pożyczać na fanty?
— Ha! ha! ha! — zawołała pani Pipelet, śmiejąc się głośno, — skądże pan przychodzisz?... Nie wolno wprawdzie pożyczać na fanty... ale, gdyby tylko to robić, co wolno, trzebaby często stać z założonemi rękoma. Pani Buret nic nie pisze, nie daje żadnych kartek... niema przeciw niej żadnych dowodów... i śmieje się z policji. Nie wiem, wszakże, co ona tam robi w małym pokoiczku, gdzie nikogo nie puszcza, tylko Czerwonego Jana i jednooką starą babę Puhaczkę.
Rudolf spojrzał zdziwiony na odźwierną.
— Czy ta kobieta często tu przychodzi?
— Od sześciu tygodni nie była; widziałam ją dopiero wczoraj... nieco kulała.
— Co ona robi u kabalarki?
— Albo ja wiem; tyle tylko pewne, że, kiedy się zamykają w małym pokoiku z kabalarką i Czerwonym Janem, wtedy i Puhaczka i on przynoszą jakieś paczki, a nic nie wynoszą.
— Cóż mają w tych paczkach?
— I tego także nie wiem; ale hałasują niemiłosiernie; na schodach cuchnie siarka, węgiel i stopiona cyna, a oni tam ciągle dmą jak kowale. Zapewne to coś kabalistycznego... albo magicznego... tak mi przynajmniej powiadał pan Bradamanti. co mieszka na trzeciem piętrze. To mi uczony; chociaż Włoch, doskonale mówi po francusku, jak ja albo pan, tylko że ma akcent cudzoziemski; ale to wszystko jedno, bo człowiek prawdziwie uczony i ma na wszystko lekarstwo!... A jak zęby wyrywa... nie dla pieniędzy, tylko dla honoru. Tak, panie.... tylko dla honoru; on sam powiada, że jeżeli pan masz sześć zepsutych zębów... pięć pierwszych darmo wyrwie, a tylko za szósty każe zapłacić. Zresztą nie jego wina, jeżeli pana tylko jeden ząb boli.
— Wspaniałomyślny człowiek!
— Prócz tego sprzedaje cudowną wodę od wypadania włosów, od bólu oczu, od odcisków, od bólu brzucha, i jeszcze ta woda szczury truje bez arszeniku...
— Ta sama woda, co pomaga od bólu brzucha?
— Ta sama.
— Truje także szczury?
— Co do jednego, bo przecież co zdrowe dla ludzi, to właśnie szkodliwe dla zwierząt.
— Prawda, nie pomyślałem o tem.
— Nie trzeba lepszego dowodu, co to za wyborna woda, nad ten, że jest pędzona z ziół, zebranych przez samego Bradamanti w górach Libanu. Teraz przybrał sobie jeszcze Kulasa, syna Czerwonego Jana i dał mu ubiór Trubadura, czarny beret, kryzę i suknię brzoskwiniowego koloru; tak wystrojony chłopak bije w bęben, żeby ściągnąć pacjentów.
— Dosyć skromne rzemiosło dla syna dzierżawcy domu.
— Ojciec powiada o nim, że trzeba, żeby użył biedy na świecie, bo inaczej z czasem pójdzie na rusztowanie... Ależ prawda, chłopiec, przebiegły, a złośliwy jak małpa. Już niejednego figla wyplatał panu Cezarowi, choć to najuczciwszy i dobry z kościami człowiek, którego z całej duszy kocham, bo mi wyleczył Alfreda z reumatyzmu. A jednak są niegodziwi ludzie, którzy mu zarzucają... ale nie... włosyby panu na głowie powstały!...
— Cóż takiego mówią ludzie?
— Nie śmiem powiedzieć... nigdy się nie odważę. Powiadają o nim, że... kiedy młodej dziewczynie noga się powinie... i kiedy boi się skutków swego błędu... Powiadają... tylko niech to nie wyjdzie z tej izby...
— Ma się rozumieć; powiadają więc?...
— Wolę panu powiedzieć do ucha. — I stara szepnęła cicho kilka słów Rudolfowi, który zbladł.
— Ależ to okropne!... — zawołał, zrywając się mimowolnie z miejsca — czy mogą dziać się takie zbrodnie na świecie?
Odźwierna odezwała się znowu, nie odstępując od kuchni:
— Wszystko to są wymysły złych języków. Jakto, człowiek, co wyleczył Alfreda z reumatyzmu, człowiek, co sprowadził zioła z Libanu, co na sześć zębów, pięć wyrywa darmo i komorne opłaca regularnie co kwartał zgóry... nie może być!... Choćbym umierać miała, nie uwierzę...
Kiedy pani Pipelet tak piorunowała na oszczerców Bradamantiego, Rudolf przypomniał sobie list, który przyszedł do szarlatana... tam łza padła na adres i zalała litery umyślnie zmienione... Mimowolnie przeczuwał, że jest prawdą wszystko, co mówią o szarlatanie.
— Ach! otóż Alfred!... zawołała odźwierna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.