Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
NAGROBEK.

— Wiwat! co za szczęście, że zastaję tu waszą książęcą mość... — zawołał Szuryner. — Figlarz Murf powiedział, że pan wyjechał, ale mości książę...
— Nazywam się zawsze Rudolfem.
— Więc dobrze, panie Rudolfie, przepraszam, żem nie przyszedł więcej po owej nocy z Bakałarzem.
— Przebaczam ci, — rzekł, śmiejąc się, Rudolf, a potem zapytał: — Murf pokazał ci cały dom?
— Pokazał; śliczny dom, piękny sklep, a takie tu wszystko dostatnie, bogate. Ale i ja teraz zbogacę się pan Murf daje mi miejsce, gdzie będę brał cztery franki na dzień... cztery franki.
— Ej! coś lepszego, bo ten dom, wszystko co w nim jest, ten sklep i trzy tysiące franków w tym pugilaresie, wszystko to twoje.
Szuryner roześmiał się, konwulsyjnie ściskał kapelusz między kolanami; nie rozumiał słów Rudolfa. Dotychczasową nędzę i poniżenie przedzielała od bytu, dziś zapewnionego, przepaść. Rudolf z rozkoszą patrzył na to odurzenie. Poznał z niewypowiedzianą radością, a razem goryczą, że są ludzie tak dalece przyzwyczajeni do niedoli, iż myśl o poprawie losu staje się dla nich niepojętą.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, nagle wstając, — dajesz mi ten dom i dużo pieniędzy, żeby mnie skusić; ale nie mogę... może chcesz, żebym kogo zabił...
— O! nieszczęśliwi — zawołał Rudolf z goryczą, — czyliż tak rzadko podają wam pomocną rękę, że szczodrego daru nie umiecie sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko jako zapłatę za zbrodnię... Nie znasz mnie... Niczego nie żądam od ciebie, tylko żebyś był zawsze uczciwym człowiekiem, a daruję ci to wszystko, boś na to zasłużył.
— Ja? — zawołał Szuryner odurzony, — zasłużyłem?
— Bez wiadomości dobrego i złego, zostawiony zwierzęcym popędom, przez lat piętnaście na galerach obcując z zatwardziałymi zbrodniarzami, uciśniony nędzą, głodem, wzgardą, nie kradłeś i pokutą zgładziłeś swój występek.
Te proste i szlachetne słowa jeszcze bardziej zdziwiły Szurynera. Patrzył na Rudolfa z lękliwem uszanowaniem i wdzięcznością.
— Jakto? Dlatego, żeś mnie pan wybił... żem potem pana wyratował... za to mam teraz dostać dom... kupę pieniędzy... Nie, to być nie może... tylu jest ludzi, co całe życie uczciwie pracują, a jednak...
— Wiem, lecz człowiek, co jak ty, pozostał uczciwym śród najostatniejszych zbrodniarzy, zasługuje na pomoc. Niedość tego, ocaliłeś życie najlepszemu przyjacielowi memu, Murfowi... — Tu Rudolf uprzejmie uścisnął rękę Szurynera i dodał: — Okazałeś się miłosiernym dla człowieka, który cię chciał zabić, dałeś mu schronienie we własnem mieszkaniu przy ulicy Notre-Dame pod numerem 9.
— Alboż pan wiesz, gdzie ja mieszkam?
— Ty zapominasz o usługach, któreś wyświadczył, lecz ja o nich nie zapominam. Dowiedziałem się, żeś zaprowadził Bakałarza do twego mieszkania. Chciałem cię jeszcze doświadczyć, chciałem wiedzieć, czy jesteś bezinteresowny... wróciłeś do uciążliwej pracy, nic nie żądałeś, niczego nie oczekiwałeś, nawet słowa nie powiedziałeś przeciwko pozornej niewdzięczności z mej strony.
— Tak, tak, panie Rudolfie, — dodał Szuryner smutnie. — Bo od czasu, jak pana znam i jakeś mi powiedział te słowa: „Ty masz serce i honor“... Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą sprawić taki skutek. Ale posiej dwa drobne ziarnka zboża, a wyrosną z mich wielkie klasy.
To porównanie proste, poetyczne, uderzyło Rudolfa.
Żeby dać inny obrót rozmowie, zapytał:
— Czyś umieścił Bakałarza w Saint-Mande?
— Tak jest... kazał mi zmienić papiery na złoto i zaszyć sobie w pas. Jest teraz u poczciwych ludzi, płaci im trzydzieści sous na dzień i dla nich samych jest to niejaka pomoc.
— Musisz mi zrobić jeszcze jednę przysługę, mój chłopcze. Za kilka dni pójdziesz do Bakałarza i oddasz ten papier, który mu otworzy wstęp do zakładu dobroczynnego. Zapłaci tylko cztery tysiące pięćset franków i będzie przyjęty na całe życie: już wszystko ułożone. Namyśliłem się, że tak lepiej. Będzie miał zapewnione schronienie i wszystkie potrzeby, pozostanie mu tylko myśleć o skrusze. Teraz zaś rozgospodaruj się w swoim domu.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, dobierając z trudnością słów. — Nie umiem wysłowić się pięknie... Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. Powiem tylko, że nigdy nie odmówię pomocy nieszczęśliwemu.
— Nie mogłeś mi lepiej podziękować... Znajdziesz w biurku dowody własności na imię pana Francoeur. Nie masz nazwiska... dałem ci nowe... Jestem pewny, że go nie splamisz... Chodźmy.
Gdy zeszli na podwórze, czeladnik rzekł do Szurynera:
— Muszę panu powiedzieć, że mamy niezły odbyt. Już zabrakło pieczeni, trzebaby zaraz zabić z parę baranów.
— Dobrze. Przynieść nóż, tylko ostry i mocny. Do pioruna! panie Rudolfie, — zawołał, zdejmując spiesznie surdut i zawijając rękawy od koszuli, — to mi przypomina młode lata. Zobaczysz pan, jak umiem pracować... Chciałbym już być przy robocie... Z takim nożem nie zląkłbym się najdzikszego wołu! — Szuryner w zapale wywijał nożem w powietrzu. Oczy mu krwią nabiegły, zwierzęce popędy odezwały się w nim z całą mocą.
Szlachtuz stał w kącie podwórza, ciemny, sklepiony, z kamienną posadzką. Czeladnik przyprowadził barana i zapytał, czy ma go przywiązać.
— A to naco? A od czego mam kolana! Ścisnę go... Daj mi, skopa; a sam idź do sklepu.
Czeladnik się oddalił; Rudolf został sam z Szurynerem; patrzył na niego z uwagą, prawie z trwogą.
— O! to niedługo będzie, do pioruna! Chodź tu, kochanku, odrazu cię zabiję. — Zapomniał zupełnie o Rudolfie, z dziką radością wniósł skopa do szlachtuza, jak wilk zdobycz do jamy.
W szlachtuzie było ciemno, tylko z okna światło padało zgóry na ostre rysy, białe włosy i rude faworyty Szurynera. Skop jęknął żałośnie, podniósł gasnący wzrok na Szurynera i dwie strugi krwi prysły na twarz rzeźnika. Ten jęk, to spojrzenie, ta krew, do której miał odrazę, okropnie podziałały na Szurynera, nóż mu, z rąk wypadł, zsiniał, wykrzywiła się twarz krwią obryzgana, oczy mu kołem stanęły, włosy się na głowie podniosły; zawołał stłumionym głosem:
— O! sierżant, sierżant.
Rudolf podbiegł ku niemu.
— O! tam... tam... sierżant!... — powtarzał Szuryner, ciągle się cofając i dzikiem, osłupiałem okiem pokazywał palcem niewidzialną marę. Rzucił się wgłąb szlachtuza w najciemniejsze miejsce, jakby chciał uciec przed strasznem widziadłem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.