Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIII.
WYZNANIE.

Na poddaszu, na posłaniu starej warjatki, leżało ciało zmarłej tego rana Adeli, Pokryte kawałkiem starego prześcieradła. Rudolf stał oparty o mur. Morel usiadł przy stole, spuścił głowę, ręce mu obwisły, utopił dzikie spojrzenie w trupie umarłej córeczki.
Ludwika jak śmierć blada, ośmieliła się wziąć ojca za rękę, za rękę chudą, zbiedzoną i łkając przycisnęła ją do ust. Gniew Morela ustąpił, długo wstrzymywane łzy puściły się strumieniem.
— Ojcze! ojcze! gdybyś wiedział jakem ja godna litości.
— To zmartwienie wystarczy mi na całe życie, na całe życie, — odpowiedział Morel, zanosząc się od płaczu. — Zaprowadzą cię do więzienia, postawią przed sądem jak zbrodniarkę, ciebie tak dumną. Nie! zawołał znowu z boleścią i rozpaczą — wolałbym cię widzieć ma marach obok siostry.
— I jabym wolała, — odpowiedziała Ludwika.
— Cicho, moje biedne dziecko, nie mów tego, to mnie boli.
— Wszystko ci opowiem, ojcze, ale musisz mi przyrzec, i ty także nasz zbawco, że nikomu nie powtórzycie tego, co usłyszycie ode mnie. Gdyby się dowiedział, żem wam powiedziała o! — dodała ze drżeniem, — zginęlibyście jak ja, wy nie znacie potęgi i srogości tego człowieka.
— Czyjej?
— Mego pana.
— Uspokój się, — rzekł Rudolf — -potężny jest i okrutny, ale się z nim spróbujemy!
— Zaraz, — rzekła Ludwika, pomyślawszy chwilę, — w mojem opowiadaniu nie wymienię człowieka, co mi wyświadczył ważną przysługę, co robił wiele dobrego dla ciebie, ojcze, i całej naszej rodziny, a pracował w biurze u Jakóba Ferrand, kiedy ja poszłam do służby, kazał mi uroczyście przyrzec, że nigdy nie wymienię jego nazwiska.
Rudolf domyślał się, rzekł do Ludwiki:
— Zapewne mówisz o Franciszku Germain, bądź spokojna, ani ja ani twój ojciec nie zdradzimy tajemnicy.
Ludwika spojrzała zdziwiona na Rudolfa.
— Jakto? — rzekł Morel, — ten dobry kochany człowiek, co tu mieszkał przez trzy miesiące, pracuje u pana Ferrand?
— Ale kto umieścił Ludwikę u notarjusza,? — zapytał Rudolf Morela.
— Kiedy mi żona zachorowała, powiedziałem lichwiarce Buret, że Ludwika chciałaby także na nas zarabiać i szuka dla siebie miejsca. Matka Buret, znając gospodynię notarjusza, dała nam do miej list polecający.
— Z początku nie miałam przyczyny skarżyć się na pana Ferrand, — odpowiedziała Ludwika. — Było duża roboty, gospodyni często się ze mną źle obchodziła, ale ja znosiłam wszystko cierpliwie, bo służba zawsze służbą. Pan Ferrand był surowy, poważny, ale mimo to nie ufałam mu. Z początku zaledwie na mnie patrzył, ledwie raczył przemówić do mnie sławo, zwłaszcza przy obcych prócz odźwiernego, umieszczonego w oficynie, gdzie była kancelarja, w domu mieszkałyśmy tylko my dwie: ja i gospodyni, pani Séraphin. Zajmowaliśmy stary dom w podwórzu od ogrodu. Mój pokój był na górze. Często drżałam, zostając sama jedna na dole w kuchni, albo w moim pokoju na górze. W nocy nieraz mi się zdawało, że coś stuka w pokojach podemną, gdzie nikt nie mieszkał: tam czasem we dnie pracował pan Germain. Na tem piętrze dwa okna były zamurowane, a jedne drzwi dobrze okute w żelazo. Później powiedziała mi gospodyni, że tam mieści się kasa notarjusza. Raz siedziałam długo w nocy, bo było dużo do roboty. Kiedym już miała iść spać, usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu. Kroki te zatrzymały się przy moich drzwiach. Z początku myślałam że to pani Seraphin, lecz kiedy nikt do mnie nie wchodził, strach mnie ogarnął. Nie śmiałam się ruszyć z miejsca, słuchałam, alem nic nie słyszała, choć byłam przekonana, że ktoś stoi za drzwiami. Dwa razy zapytałam: kto tam? Nikt nie odpowiedział. „Na drugi dzień rano prosiłam pani Seraphin, żeby kazała dorobić zamek do moich drzwi, i powiedziałam jej, jak mię w nocy przestraszono, lecz ona odpowiedziała, że mi się chyba śniło, a o zamek trzeba mówić samemu panu Ferrand. Ten, wysłuchawszy mojej prośby ruszył ramionami, i powiedział, że mi się chyba w głowie przewróciło. Nie śmiałam już więcej o tem wspominać. Wkrótce potem zdarzyło się ojcu memu nieszczęście, zginął mu brylant znacznej wartości. Ojciec, w rozpaczy, nie wiedział co począć. Ubolewałam nad tem przed panią Seraphin, a ona mi odpowiedziała: — Nasz pan tak dobry, może zrobi co dla twego ojca. — Tego samego dnia, kiedym usługiwała do stołu, pan Farrand powiedział mi surowo: „Twemu ojcu potrzeba tysiąc trzysta franków, powiedz mu, żeby przyszedł jutro ramo do kancelarji, tam znajdzie tę sumę. Uczciwy człowiek zasługuje na wzgląd“. Rozpłakałam się, nie wiedziałam, jak mu dziękować, lecz on, również surowo jak wprzódy, powiedział: „Dobrze już, dobrze, nic nadzwyczajnego nie zrobiłem“. Wieczorem, skończywszy robotę, pobiegłam do ojca z dobrą nowiną, a nazajutrz...
— Dostałem tysiąc trzysta franków na weksel z trzymiesięcznym terminem, — przerwał Morel. — Po trzech miesiącach jednak przysłano do mnie weksel, nie mogłem zapłacić. Wówczas notarjusz pod cudzem imieniem pozwał mnie do sądu, i uzyskał wyrok, mocą którego mógł mnie wsadzić do więzienia, lecz uspokoił mnie powiadając, że tu wszystko stało się przez pomyłkę jego pełnomocnika.
— Chciał cię mieć w ręku, — rzekł Rudolf.
Ludwika mówiła dalej:
— Starałam się jeszcze lepiej służyć, żeby odwdzięczyć się panu Ferrand za łaskę, wyświadczoną naszej rodzinie. Od tego czasu pani Seraphin zaczęła mnie nienawidzić największą znajdowała przyjemność w dokuczaniu mi, Pan Ferrand przy pani Seraphin zawsze surowo się ze mną obchodził, z pod oka jednak rzucał na mnie takie spojrzenia, żem nie wiedziała co robić, a on się uśmiechał, kiedym się rumieniła. Pewnego razu pani Seraphin, wbrew zwyczajowi, wyszła z domu, pisarze się rozeszli, bo wszyscy mieszkali w mieście; pan Ferrand wysłał odźwiernego z jakiemś zleceniem do miasta, w całym domu zostałam tylko ja i notarjusz. Byłam w przedpokoju, gdy zadzwonił. Weszłam do jego pokoju; stał przy kominie. Zbliżam się ku niemu, on odwraca się nagle i ściska mnie w swoich objęciach. Twarz mu się jak krew zaczerwieniła, oczy pałały. Opierałam się tak mocno, żem potrafiła wyrwać się i uciec.
— Po chwili przyszedł do mnie do przedpokoju. Zgasiłam lampę. Nie mógł mnie znaleźć, nie odzywałam się, wtedy wyrzekł, trzęsąc się cały z gniewu: „Jeżeli się będziesz opierała, ojciec twój pójdzie do więzienia za tysiąc trzysta franków, które ode mnie pożyczył i nie może oddać“. Błagałam go, żeby się nade mną ulitował, obiecywałam pilnie mu służyć, żeby się odwdzięczyć, i powiedziałam stanowczo, że za nic w świecie nie shańbię siebie. Po kilku minutach wyszedł z przedpokoju i zamknął drzwi za sobą. Tym sposobem byłam w jego mocy. Niezadługo wrócił ze swego pokoju ze świecą. Nie jestem w stanie opisać naszej walki, jego gróźb, gonił mnie z pokoju do pokoju. Na szczęście, rozpacz, strach, gniew, sił mi dodały. Mój upór doprowadzał go do szaleństwa, sam nie wiedział co robił, bił, gryzł mię, twarz mi rozkrwawił.
— Boże! — zawołał szlifierz, załamując ręce.
— Długo trwała ta walka, traciłam siły, gdy wtem odźwierny, który już wrócił z miasta, dwa razy zadzwonił, to znaczyło, że przyniesiono jakiś list; pan Ferrand, w obawie, żeby go sam odźwierny nie przyniósł, rzekł mi: „Idź!... Ale jeżeli choć słowo powiesz o tem, co się stało, ojciec twój zginie! Jeżeli będziesz chciała odejść ode mnie, także zginie!“
— Mów dalej, myśmy twoi kaci! nieszczęście z naszej winy cię dotknęło — rzekł szlifierz, zakrywając twarz rękami.
— Kiedy znowu wróciłam do notarjusza, obchodził się ze mną jak dawniej, surowo i ozięble. Ani słowa nie mówił o tem, co między nami zaszło. Pani Seraphin ciągle mi dokuczała. Zaledwie tyle mi dawała jeść, żebym z głodu nie umarła: chleb zamykała, i często na złość wyrzucała resztki obiadu, które mi zastawiono, bo ona zwykle jadała razem z notarjuszem. Jednej niedzieli pozwolił mi wyjść; przyszłam z tą dobrą nowiną do matki i ojca, wszyscyśmy byli szczęśliwi! Dotąd wszystko wiedziałeś ojcze! Co nastąpi, jest okropne! (tu głos jej zadrżał)... zawsze to przed tobą ukrywałam.
— Mów dalej — rzekł do niej Rudolf — nic nie ukrywaj, to ważniejsze niż myślisz.
— Powoli zaczęłam się uspakajać. Pewnego wieczoru i notarjuisz i pani Seraphin wyszli z domu, ale nie razem. Nie jedli w domu obiadu, ja sama tylko zastałam! jak zwykle zostawili mi chleba, wody i wina i zamknęli kredens. Po skończeniu roboty, zjadłam obiad; straszno mi było samej jednej w pokojach, zapaliłam lampę motarjuszowi i poszłam do mojej izby, wzięłam się do roboty, ale mi się bardzo spać chciało. Ach ojcze! teraz mi już nie uwierzysz, powiesz, że kłamię, ale przysięgam, że mówię zupełną prawdę.
— O! już od siedmiu miesięcy chcę sobie przypomnieć tę straszną noc, ale nie rozumiem, rozmyślając nad tą tajemnicą, o miało zmysłów nie straciłam. Zasnęłam na stołku. Więcej nic nie pamiętam. Lecz do tej chwili byłam niewinną. Nie wiem jak długo spałam. Kiedym się obudziła, leżałam w łóżku, w moim pokoju, a obok mnie notarjusz!
— A rozumiem! — powiedział Rudolf. — Tej tylko jeszcze zbrodni brakowało. Przypomnij sobie dobrze, Ludwiko, czy wino nie miało jakiego szczególnego, dziwnego smaku? Przypomnij sobie dobrze.
— Istotnie, wino zdawało mi się gorzkie, ale nie zważałam na to, bo pani Seraphin często umyślnie, aby mi dokuczyć, sypała mi w jedzenie pieprz albo sól.
— Nim zasnęłaś na stołku, czy nie czułaś, że głowa ci cięży, że nogi nie służą?
— Owszem, czułam, że krew uderzyła mi do głowy, dreszcz mnie przechodził, było mi niedobrze.
— O! nędznik! nędznik! — zawołał Rudolf. — Czy wiesz, Morelu, co on dał pić twojej córce?
Morel spoglądał na Rudolfa i nie odpowiedział.
— Gospodyni, wspólniczka jego zbrodni, zmieszała z winem coś usypiającego, może opium, tym sposobem siły, władza myślenia, opuściły twoją córkę na kilka godzin, a gdy ocknęła się ze snu, zbrodnia już była dokonana.
Morel siedział nieruchomy. Ten człowiek uczciwy, prosty, nie mógł nawet pojąć tak przewrotnej zbrodni. Zaledwie rozumiał okropne opowiadanie córki. Momentami rozum go odstępował, mieszały mu się wyobrażenia, wpadał w tę nicość myśli, która jest tem względem rozumu, czem noc dla wzroku, straszną oznaką obłąkania zmysłów. Rudolf niespokojnie spoglądał na niego. Chcąc czemprędzej skończyć smutną rozmowę, rzekł do Ludwiki:
— Odważnie, moje dziecię, powiedz wszystko.
— Niestety, panie, to, co słyszałeś, jest niczem. Gdy spostrzegłam przy sobie notarjusza, krzyknęłam ze strachu. Chciałam uciekać, lecz gwałtem mnie zatrzymał, byłam jeszcze tak słaba, bezsilna i ociężała, żem się wyrwać nie mogła. „Czegóż teraz uciekasz? — zapytał z udanem zdziwieniem, na które zupełnie osłupiałam. Co znaczy to dziwactwo? Czy nie z twojej woli tu jestem?“ — Ach, panie, krzyknęłam, niegodziwie postąpiłeś ze mną, korzystajac z mego snu, zgubiłeś mnie! powiem to ojcu. Pan Ferrand roześmiał się głośno. — „Jakto? śmiesz utrzymywać taki fałsz? Wiesz, jakim sposobem mogę dowieść kłamstwa słów twych? Kazałem memu kasjerowi Germain przyjść wczoraj wieczorem o godzinie dziesiątej dla ukończenia pilnej roboty, do pierwszej w nocy pisał tu na dole, właśnie pod twoim pokojem, czyżby nie słyszał twoich krzyków, stuku, walki, szamotania się, gdybyś nie była rozsądniejsza jak dawniej? Zapytaj go jutro, czy ci nie odpowie, że w nocy w domu było cicho i spokojnie“.
— On wszystko przewidział, żeby sobie zabezpieczyć bezkarność. I dlatego to, — mówił dalej Rudolf, chcąc oszczędzić Ludwice trudnego wyznania, — nie przestawałaś być ofiarą tego nędznika?
Rumieniąc się, Ludwika spuściła oczy w ziemię.
— Czy potem lepiej się z tobą obchodził?
— Bynajmniej. By oddalić wszelkie podejrzenia, często przy gościach surowo mnie upominał, mówiąc, że zbyt przestaję z młodzieżą, pracującą w jego kancelarji, że prędzej lub później się zgubię, żem próżniak, że trzyma mnie jedynie z litości nad biednym ojcem, mającym liczną rodzinę.
— A kiedy był sam na sam z tobą, jak ci się tłumaczył ze swego postępowania przy gościach?
— Upewniał, że to były żarty. Ale goście, często bywający u mego pana, nie na żarty brali jego oskarżenia, a z największą surowością mówili mi, że trzeba być bardzo rozwiązłą, żeby się źle prowadzić w tak uczciwym domu, gdzie ciągle mam przed oczami chwalebne przykłady. Niedługo nowe nieszczęście mi zagroziło, poczułam, że będę matką, widziałam się zupełnie zgubioną! Nie wiem jakim sposobem przeczuwałam, że pan Ferrand, dowiedziawszy się o tem, będzie się jeszcze gorzej ze mną obchodził.
Zapytałam notarjusza, jakim sposobem ukryję moją hańbę i skutki nieszczęścia, którego on był sprawcą? O! nie uwierzysz, ojcze! „Mów! mów! — Przerwał mi z oburzeniem, z udaną zgrozą, niby nie rozumiejąc, co mówię. Zapytał, czym nie oszalała? Ze strachem rzekłam mu: — Mój Boże! co teraz pocznę? Jeżeli się nade mną nie ulitujesz, ulituj się przynajmniej nad twojem dziecięciem. „Co za bezczelność! zawołał pan Ferrand, podnosząc ręce ku niebu. Śmiesz mi zarzucać taką podłość? jabym się miał zniżyć do tak rozwiązłej jak ty, dziewczyny? I mnie śmiesz przypisywać skutki rozpusty, mnie, com cię po tysiąc razy przy najgodniejszych osobach upominał, że śpieszysz na swą zgubę. Idź precz! wypędzam cię z mego domu!“
Morel nie mówił ani słowa, oczy mu na wierzch wystąpiły, konwulsyjne spazmy wykrzywiały mu twarz. Wstał od stołu, otworzył prędko szufladę, wyjął z niej długi, mocno zaostrzony pilnik i rzucił się ku drzwiom.
Rudolf przytrzymał go za rękę.
— Gdzie idziesz? chcesz się zgubić! — Strzeż się! — krzyknął Morel, szarpiąc się w ręku Rudolfa, — bo zamiast jednego będą dwa nieszczęścia. — I szalony zamierzył się na Rudolfa.
— Ojcze! to nasz dobroczyńca! — wołała Ludwika.
— Jaki dobroczyńca? Co za dobroczyńca? On chce ocalić notarjusza! — odpowiedział Morel zupełnie obłąkany, ciągle pasując się z Rudolfem, który nakoniec zdołał rozbroić go i wyrzucił pilnik za drzwi.
Ludwika we łzach, ściskając ojca, powtarzała:
— Ojcze! to nasz dobroczyńca, podniosłeś rękę na niego. Uspokój się, przyjdź do siebie.
Słowa jej opamiętały Morela. Zakrył twarz rękami i nic nie mówiąc, padł przed Rudolfem na kolana.
— Wstań, nieszczęśliwy ojcze! — rzekł Rudolf łagodnie, — uzbrój się w cierpliwość.
— Boże! Boże! — wołał, podnosząc się Morel, — co tu pomogą sądy, prawo? My ludzie ubodzy! Jeżeli oskarżymy tego człowieka bogatego, poważnego, wszyscy wyśmieją nas ha! ha! ha!
— Cicho, Morelu, boleść cię obłąkała — rzekł smutnie Rudolf.
— Nie potrzebuję wspominać — mówiła Ludwika — jak błagałam go ze łzami. Działo się to w gabinecie pani Ferrand o dziesiątej rano. Przyszedł właśnie nasz proboszcz na śniadanie. Wizyta nie była w porę notarjuszowi.
— Cóż tedy zrobił?
— Nie zmieszał się, lecz rzekł zaraz, wskazując na mnie: „Mówiłem nieraz księdzu proboszczowi, że ta dziewczyna się zgubi. I istotnie zgubiła się na zawsze, tylko co mi wyznała swój błąd, swoją hańbę i prosiła, żebym ją ocalił! Ktoby uwierzył, że ja z litości przyjąłem do siebie taką nędznicę!“
— Dlaczego natychmiast nie zdarłaś maski przewrotnemu zbrodniarzowi? — zapytał Rudolf.
— Mój Boże, oniemiałam, straciłam głowę, nie śmiałam. Po wyjściu od pana Ferrand poszłam do mego pokoju, zalewając się gorzkiemi łzami. We dwie godziny przyszedł do mnie pan Ferrand. „Czy spakowałaś swoje rzeczy?“ — zapytał. — Zlituj się pan — zawołałam, padając mu do nóg, — nie wyganiaj mnie w takim stanie! Co ze mną będzie? Nie znajdę służby! „Tem lepiej, będzie to kara za rozpustę i kłamstwo. Jutro każę uwięzić ojca twego!“ — Nie, nie! — zawołałam przestraszona, — przysięgam, już nie będę pana obwiniać, tylko mnie nie wypędzaj od siebie! Zlituj się nad moim ojcem. Po długich prośbach pan Ferrand pozwolił mi zostać u siebie. Mój los był tak opłakany, żem przyjęła i to za łaskę. Czasem tylko pan Germain, którego rzadko widywałam, pytał mię <z dobrocią o przyczynię mego smutku, lecz wstyd zamykał mi usta.
— I nigdy nie przyszło ci na myśl zwierzyć się panu Germain? — zapytał znowu Rudolf.
— Nie, bo i on także był przekonamy o uczciwości pana Ferrand. Powiadał o nim, że jest wymagający, twardy, surowy, lecz miał go za najuczciwszego człowieka na świecie. Pięć miesięcy przeżyłam we łzach, w ciągłej bojaźni i tyle dokazałam, że nikt nie domyślił się mego stanu, lecz niepodobna go było ukryć przez ostatnie dwa miesiące, przed zbliżeniem się strasznej chwili. Przyszłość przedstawiała mi się w najokropniejszych kolorach. Wówczas zbrodnicza myśl przyszła mi do głowy. Wszystko panu powiadam, wszystko, nawet i winę, do której mnie przywiódł pan Ferrand. Po chwili milczenia dodała drżącym głosem: — Słyszałam, że w tym domu mieszka szarlatan, który...
Nie mogła skończyć.
— I nieszczęśliwa, pisałaś do niego przed trzema dniami? zmienionym umyślnie charakterem?
Ludwika ze strachem spojrzała na Rudolfa.
— Skąd pan wiesz?
— Nie obawiaj się, byłem sam w pokoju pani Pipelet, kiedy przyniesiono ten list i teraz go sobie przypomniałem.
— Tak, pisałam do pana Bradamanti bezimiennie, że nie śmiem sama iść do niego i prosiłam go, żeby przyszedł tego jeszcze wieczoru do ogrodu Tuileryjskiego. Straciłam głowę, chciałam od niego okropnej rady. Wyszłam w zamiarze widzenia się z nim, lecz po chwili wróciłam do domu, i tym sposobem nie widziałam szarlatana. Tego jeszcze wieczoru zdarzył się wypadek, przyczyna ostatnich mich nieszczęść. Pan Ferrand myślał, żem wyszła na dwie godziny, a ja za małą chwilę wróciłam do domu. Przechodząc mimo furtki ogrodowej, spostrzegłam ze zdziwieniem, że otwarta, weszłam tamtędy i odniosłam klucz na zwykle miejsce do gabinetu pana Ferrand. Znając dobrze rozkład domu, weszłam z oświeconego pokoju jadalnego do ciemnej sali, a potem do gabinetu poprzedzającego pokój sypialny. Kiedym kładła klucz na stole, otworzyły się drzwi sypialnego pokoju. Ledwie że mię pan Ferrand ujrzał przy świetle lampy, palącej się w jego sypialni, zatrzasnął drzwi przed jakimś człowiekiem, którego nawet dobrze nie widziałam, potem pociemku rzucił się na mnie, uchwycił mnie za szyję jakby chciał udusić i zapytał półgłosem, drżąc z gniewu i strachu: — „Podsłuchiwałaś! A coś słyszała? Mów! mów! zaraz cię uduszę!“ Lecz nagle zmienił zamiar i nim mogłam odpowiedzieć, wepchnął mnie do stołowego pokoju, kredens był otwarty, wtrącił mnie do niego i zamknął.
— A kiedy wyszłaś z kredensu, co ci powiedział?
— Wypuściła mię pani Seraphin i tego wieczora nie widziałam już pana Ferrand. Z przestrachu prawie zachorowałam, nazajutrz wychodząc od siebie spotkałam pana Ferrand, drżałam na samą myśl o jego wczorajszych groźbach, jakżem się więc zdziwiła, kiedy rzekł do mnie spokojnie: „Wiesz przecie, że nie wolno nikomu wchodzić do gabinetu, kiedy jest kto u mnie, ale tak krótko masz jeszcze u mnie zostać, że już nie warto, żebym cię upominał“. I poszedł do kancelarji. Zastanowiła mnie tak zimna krew po poprzednich groźbach. Wzięłam się do roboty, sprzątnęłam sypialny pokój. Słabo mi było, bo całą przeszłą noc byłam bardzo cierpiąca. Kiedym układała suknie w ciemnym gabineciku obok sypialni, nagle dostałam zawrotu głowy, siły mnie odstąpiły. Padając, uchwyciłam za płaszcz wiszący na ścianie, chciałam się tym sposobem utrzymać, lecz to nie pomogło, bo upadłam z płaszczem, który mię całą okrył. Kiedym odzyskała przytomność, drzwi od sypialnego pokoju były zamknięte, usłyszałam głos pana Ferrand, mówił z wielką żywością. Wspomniawszy na wczorajsze zdarzenie, pomyślałam sobie, że zabiłby mnie na miejscu, gdyby wiedział, że tu jestem. Nie dostrzegł mnie, bo płaszcz zupełnie mnie okrywał.
— A kto był w gabinecie z notarjuszem?
— Nie wiem, nigdy nie słyszałam tego głosu.
Rozmawiali zapewne już od jakiegoś czasu, bo ja tylko tyle słyszałam: „Nic łatwiejszego; Czerwony Janek zapoznał mnie dla tego interesu z rozbójnikami rzecznymi, mieszkającymi nad brzegiem Sekwany, pod Asnieres. Cała ta rodzina składa się z zapamiętałych złoczyńców, ojciec i dziad poszli pod gilotynę, dwaj synowie skazani na całe życie na galery, ale została matka, trzej synowie i dwie córki, wszyscy jedno w drugiego łotry. Nocami, dla kradzieży po obu brzegach Sekwany, spuszczają się łódkami aż do Bercy. Za talara gotowi zabić kogo zechcesz. Niech tylko przyjmą do siebie twoją damę z prowincji, a możesz być spokojny. Powiemy jej, że Marcjalowie (tak się’właśnie nazywają) są bardzo uczciwą rodziną; niby z pańskiego rozkazu odwiedzę ją parę razy, zapiszę lekarstwo, a za osiem dni będzie już na cmentarzu w Asnieres. Ale powiedz mi pan, kiedy tę damę z prowincji myślisz odesłać do Mancjalów, żebym ich mógł przygotować do odegrania dobrze roli“. — „Przyjedzie jutro, a pojutrze będzie już u nich, odpowiedział pan Fernand; powiem jej, że doktór Vincent, mój znajomy, będzie ją leczył“.
— Co to za nowa zbrodnia? — zapytał zdziwiony Rudolf.
— Zaraz pan zobaczysz. Wkrótce usłyszałam suwanie krzeseł, snąć skończyli rozmowę. — Nie żądam przyrzeczenia dotrzymania sekretu, rzekł pan Fernand. „Jestem w pana rękach, a pani w moich, możemy więc sobie pomagać, a nigdy szkodzić, odpowiedział głos nieznajomy. Do zobaczenia! Nie zapomnij: Asnieres, rybak Marcjal i doktór Vincent. Te czarnoksięskie trzy słowa uwolnią cię w tydzień od twojej damy“. — Zaczekaj, rzekł Ferrand; otworzę drzwi do gabinetu, które dla większego bezpieczeństwa zamknąłem ma klucz i zobaczę, czy miema kogoś w przedpokoju, i czy możesz wyjść niedostrzeżony, przez ogród, tak jak przyszedłeś. Pan Ferrand wyszedł na chwilę, potom wrócił, i nakoniec usłyszałam jak się oddalił z ową nieznajomą osobą. — Łatwo sobie pan wyobrazisz, jak drżałam.podczas tej rozmowy, i w jakiej byłam rozpaczy, że mimowolnie odkryłam taką tajemnicę. We dwie godziny po tej rozmowie, pani Seraphin przyszła do mego pokoju, gdziem się udała drżąca i słabsza niż dawniej, i rzekła mi; „Pan Ferrand cię woła“. Udałam się za nią do gabinetu pana Ferrand. Długo i przenikliwie na mnie patrzył, jakby chciał czytać w głębi mojej duszy. Spuściłam oczy. „Musisz być słaba?“ — rzekł nakoniec. — Tak, panie, odpowiedziałam zdziwiona jego tonem prawie grzecznym. „Słuchajże więc, rzekł znowu; pójdziesz dziś do ojca, powiesz mu, że cię wysyłam na wieś na dwa, albo na trzy miesiące dla pilnowania świeżo kupionego domu, a przez ten czas będę jemu wypłacał twoje zasługi. Jutro wyjedziesz; dam ci list do pani Mancjal, bardzo dobrej kobiety, która mieszka wraz z rodziną koło Asniers. Pani Marcjal będzie się z tobą obchodziła jak z własną córką; doktór Vincent, mój przyjaciel, będzie cię doglądał w chorobie“.
— O mało nie straciłam przytomności. Nie miałam sił odpowiedzieć, patrzyłam ze strachem na pana Ferrand, kręciło mi się w głowie. Już może na włosku było moje życie, bo miałam mu powiedzieć, com rano słyszała, gdy wtem przypomniałam sobie, na ile nowych niebezpieczeństw naraziłoby mię takie wyznanie. „Czemu milczysz? czy mnie nie rozumiesz?“ zawołał niecierpliwie. Widziałam przed sobą niechybną zgubę, jeżeli odgadł skłaniające mnie powody; odpowiedziałam więc, że nie myślałam wprzódy, żeby zamierzał wysłać mnie z Paryża i oddalić od rodziny. „Właśnie dlatego, zawołał, że jesteś hańbą i zakałą twojej rodziny“. I nie mogąc wstrzymać gniewu, porwał mnie za rękę i tak silnie potrącił, żem upadła. „Do pojutrza daję ci jeszcze czas, zawołał; ale jutro musisz się namyślić: czy pojedziesz stąd do Marcjalów, czy pójdziesz do ojca powiedzieć mu, żem cię wypędził i że on pójdzie do więzienia“. Zostałam sama na ziemi, nie miałam siły wstać. Pani Seraphin przybiegła na gniewny głos swego pana; i przy jej pomocy zaledwie zdołałam zawlec się do siebie. Rzuciłam się na łóżko i tak zostałam ciągle aż do nocy. Tyle wzruszeń strasznie mnie skołatało. Około pierwszej w nocy, po okropnych boleściach poznałam, że wydam na świat dziecię przed czasem.
— Dlaczego nie zawołałaś kogo na pomoc?
— Nie śmiałam. Pan Ferrand chciał się mnie pozbyć, pewnoby więc posłał po doktora Vincent, a tenby mnie zabił tak dobrze u mego pana, jak u Marcjala. Tej więc nocy przyszło na świat nieszczęśliwe dziecię, zapewne nieżywe, bo ja go nie zabiłam! nie zabiłam go! nie. Podczas tej okropnej nocy miałam jednę chwilę gorzkiej rozkoszy, kiedym ściskała moje dziecię.
Morel słuchał tego opowiadania spokojnie, obojętnie, w milczeniu, które przerażało Rudolfa. Spostrzegłszy jednak, że Ludwika płacze, tak jak był, rękami podparty na stole, nie zmieniając położenia, zapytał:
— Płacze! płacze! a czego ona płacze? Aha! wiem wiem, notarjusz!
— Widzisz ojcze, że ja niewinna, nieprawdaż?
Ludwika parę razy spojrzawszy z trwogą na Morela, mówiła dalej:
— Przyciskałam dziecię do łona, dziwiło mnie, że nie słyszę jego oddechu, lecz myślałam sobie: oddech takiego małego dziecka trudno dosłyszeć. Skoro tylko dnieć zaczynało, przeniosłam dziecię do okna, spojrzałam, było sztywne, zimne, przycisnęłam usta do jego ust, żeby uczuć oddech, przyłożyłam mu rękę do serca, nie biło, dziecię już umarło. — Tu Ludwika zalała się łzami. — W tej chwili działo się we mnie coś niepodobnego do opisania. Resztę przypominam sobie, tylko jak przez mgłę, jak sen; była to rozpacz, a razem przestrach, gniew i nadewszystko śmiertelna bojaźń.
— Co za męki! — rzekł smutnie Rudolf.
— Już się dzień robił, już mi zostawało mało czasu, nim wszyscy wstaną. Nie wahałam się dłużej: umyłam dziecię, jak mogłam najlepiej, i zeszłam pocichu do ogrodu, żeby wykopać dziurę i pochować je tam, lecz ziemia była zamarznięta. Zaniosłam więc je do piwnicy, gdzie nikt nie wchodził zimą i przykryłam jak mogłam. Wróciłam do mego pokoju niewidziana przez nikogo. O wszystkiem, co panu powiadam, tylko mi słabe wspomnienie zostało. Teraz jeszcze nie mogłam pojąć, skąd miałam, przy mojej słabości, dosyć odwagi i siły do tego wszystkiego. O dziewiątej przyszła pani, Seraphin dowiedzieć się, dlaczego jeszcze nie wstałam, odpowiedziałam jej, że jestem słaba. Cały dzień przepędziłam w śmiertelnych mękach, z bojaźni, żeby nie odkryto ciała mego dziecięcia. Skoro noc nadeszła i wszyscy w domu posnęli, z trudnością się podniosłam, wygrzebałam w ogrodzie dół i pochowałam w nim moje dziecię. Dużo mnie to kosztowało, nie mogłam się oderwać od tego miejsca. Biedne dziecię! leżało w zimnej ziemi. Zaledwie wróciłam do mego pokoju, dostałam mocnej gorączki. Rano pan Ferrand przysłał dowiedzieć się, jak się mam, odpowiedziałam, że mi lepiej i że niezawodnie nazajutrz będę mogła wyjechać na wieś. Cały ten dzień zostałam w łóżku, żeby sił nabrać. wieczorem wstałam i poszłam do kuchni ogrzać się, do późna zostałam tam sama jedna. Potem poszłam do ogrodu zmówić pacierz na świeżym grobie. Wracając do siebie spotkałam pana Germain na schodach, koło pokoju, gdzie często pracował, był bardzo blady i wsunąwszy mi w rękę rulon luidorów, rzekł prędko: „Jutro rano mają uwięzić twego ojca, za weksel na tysiąc trzysta franków, którego nie może zapłacić, masz pieniądze, jutro, skoro świt, idź do niego. Dziś dopiero poznałem pana Ferrand, to zły człowiek, ale ja odkryję jego przestępstwa, tylko nie mów nikomu, że ja ci dałem te pieniądze". I nie zostawił mi czasu na podziękowanie, tak szybko zbiegł po schodach.
— Dziś rano — mówiła dalej Ludwika — kiedy jeszcze wszyscy spali w domu pana Ferrand, przybiegłam tu z pieniędzmi od pana Germain. Zapewne po mojem wyjściu z domu wszedł ktoś do mego pokoju i znalazł ślady, które naprowadziły na to straszne odkrycie. Proszę pana jeszcze o jednę łaskę, — dodała Ludwika, dobywając z kieszeni paczkę luidorów — bądź pan tak dobry i oddaj te pieniądze panu Germain. Obiecałam mu, że nikomu nie powiem, iż pracuje u pana Ferrand, ale kiedyś pan już wiedział o tem, nie zdradziłam tajemnicy. — Nagle, zatrzymując się, zawołała przestraszona:
— Ale patrz pan, patrz pan na mego ojca! Potem, zbliżywszy się do Morela, zawołała kilka razy: — Ojcze!... ojcze!... ojcze!...
Morel spojrzał na nią tym wzrokiem mętnym, niepewnym, który jest właściwy cierpiącym na pomieszanie zmysłów. Odpowiedział pocichu, łagodnie, lecz smutnie;
— Winienem tysiąc trzysta franków notarjuszowi, to cena krwi Ludwiki. Trzeba pracować, pracować, pracować! O! zapłacę, zapłacę, zapłacę!
— Ojcze! — krzyknęła Ludwika, rzuciła się do kolan, i gwałtem wzięła go za ręce. — To ja! Ludwika!
— Tysiąc trzysta franków — powtórzył, wyrywając się, z rąk córki, — tysiąc trzysta franków. A jeżeli nie — dodał pocichu, tajemniczo — a jeżeli nie, Ludwika pójdzie pod gilotynę.
Ludwika okropnie krzyknęła: — Zwarjował!
— A cóż się stanie z matką, z babką, siostrami, braćmi? Utracili razem i ojca i mnie, umrą z głodu, nędzy i rozpaczy!
— Alboż mnie tu niema? Bądź spokojna, na niczem im zbywać nie będzie. Nabierz odwagi! twoje wyznanie spowoduje ukaranie wielkiego zbrodniarza. Ta myśl powinna ci dodać siły do zniesienia twych nieszczęść.
— Jaka myśl?
— Przekonanie, że ty, twój ojciec i twoja rodzina będziecie pomszczeni. Przysięgam ci uroczyście, że ten człowiek odpokutuje za swe zbrodnie za hańbę, za obłąkanie, za śmierć, które zrządził. Jeżeli prawo nie potrafi go dosięgnąć, jeżeli jest równie podstępny i chytry, jak zbrodniczy i okrutny, niemniej jednak będzie ukarany.
— Oby Bóg pana wysłuchał!
Wtem drzwi się Otworzyły. Wszedł komisarz.
— Mój czas jest drogi — rzekł do Rudolfa, — ze smutkiem muszę oświadczyć, że nie mogę pozwolić na dłuższą rozmowę.
— Już też skończona — odpowiedział gorzko Rudolf, wskazując na Morela. — Ludwika niema nic więcej do powiedzenia ojcu, on nic od niej nie usłyszy, stracił zmysły.
— Wielki Boże! tego się lękałem. Ach to okropne! — zawołał komisarz. — Wierzaj mi, pan, nasze obowiązki prawie zawsze są tak przykre, że najszczęśliwsi jesteśmy, gdy znajdziemy uczciwość i cnotę.
— Jedno słowo jeszcze: opowiadanie Ludwiki przekonało mnie o jej niewinności. Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, jakim sposobem wykryto mniemaną jej zbrodnię, a raczej doniesiono o niej?
— Dziś rano — rzekł komisarz — gospodyni notariusza Ferrand doniosła mi, że po nagłem odejściu służącej Ludwiki, znalazła zakopane świeżo urodzone dziecię. Na takie doniesienie udałem się na ulicę Sentier; pan Ferrand był oburzony, że coś podobnego zdarzyło się w jego domu.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać wybuch gniewu, kiedy komisarz wspomniał o oburzeniu pana Ferrand; lecz hamując się odpowiedział urzędnikowi:
— Po tysiąc razy panu dziękuję za jego grzeczność i obiecane wstawienie się za Ludwiką; tego biedaka i matkę jego żony każę zaraz odprowadzić do szpitala obłąkanych. — Potem, obracając się do Ludwiki, która ciągle klęczała przed ojcem i starała się obudzić w nim przytomność, dodał: — Przezwycięż boleść, dziecię moje, i idź zaraz z panem komisarzem, a nie żegnaj się z matką, oszczędź jej męczącego rozstania z tobą. Bądź o nią zupełnie spokojna. Od tej chwili rodzinie twojej na niczem zbywać nie będzie.
W dwie godziny po uwięzieniu Ludwiki, doktór Dawid, z rozkazu Rudolfa, odwiózł szlifierza i starą warjatkę do Charentan.
Stara była głodna; pokazali jej kawałek mięsa i chleba, poszła więc za mięsem i chlebem.
Po brylanty, zostawione tymczasowo u żony Morela, przyszła tegoż jeszcze dnia pani Mathieu i wzięła je a sobą. Na nieszczęście Kulas ją szpiegował, dowiedział się o istotnej wartości, gdy słuchał pod drzwiami, jak słudzy sądowi przyszli wziąć Morela do więzienia. Poszedł więc za panią Mathieu i wypatrzył, że mieszka na bulwarze Saint-Denis pod numerem 12.
Rigoletta z największą ostrożnością uwiadomiła Magdalenę Morel o obłąkaniu jej męża i uwięzieniu Ludwiki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.