Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LII.
WIDMO — UWIĘZIENIE.

Kiedy Rudolf i Riigoletta z powrotem wchodzili do domu, pani Pipelet o mało nie przewróciła ich, tak szybko biegła.
— Ach, mój Boże? co pani jest? — zapytała Rigoletta.
— To ty, panno Rigoletto? Bóg cię prowadzi! pomóż mi uratować życie Alfredowi. Biedny mój mąż, zemdlał, ulituj się nad nim. Biegnij, kup wódki piołunowej za dwa su, tylko mocnej, to jego zwykłe lekarstwo, może mu i teraz pomoże.
Rigoletta pobiegła po wódkę.
— Co się stało? — zapytał Rudolf.
— Sama jeszcze nie wiem, mój dobry panie. Poszłam do księdza, do mera, i do traktjerni, żeby wyręczyć Alfreda; wracam i cóż widzę; Alfred leży, zemdlony. Patrz pan, — dodała, otwierając drzwi swojej izby.
Opłakany widok! Pipelet siedział na ziemi oparty o łóżko. Obudził się, z omdlenia, zaczął machać rękami, jakby kogo od siebie odpędzał.
— Rusza się, dobry znak — zawołała pani Pipetet. Schyliła się i krzyczała mu do ucha: — Co ci jest, Alfredziu?
Alfred westchnął głęboko i jęknął — Cabrion!!
— Calbrion! znowu ten łotr malarz! — zawołała pani Pipelet. — Alfred tak okropnie śnił o nim tej nocy, że mnie pokopał nogami. Ten potwór i we śnie nie daje mu pokoju! Tak, panie Rudolfie, jakby Alfred był zbrodniarzem, a Cabrion sumieniem.
Rudolf ostrożnie się uśmiechnął, przewidując że dawny sąsiad Rigoletty spłatał nowego figla.
— Cabrion! — powtórzył Alfred, zdejmując z trudnością kapelusz i machając nim około siebie.
Tu weszła Rigoletta, z piołunówką.
— Bardzo pannie dziękuję — rzekła odźwierna, i dodała obracając się do męża. — No, mój kochany, wypij odrazu, zaraz ci będzie lepiej.
Biedak musiał wypić piołunówkę, a stara zawołała z triumfem:
— Tak, teraz staniesz na nogach, moja duszko.
Alfred otworzył oczy i zapytał ze strachem:
— Czyście go widzieli?
— Alboż on śmiałby tu przyjść! — zawołała pani Pipelet.
Pipelet dał ręką znak, że będzie mówił. Wszyscy słuchali go w niemem milczeniu. A on wzruszanym głosem odezwał się w te słowa:
— Siedziałem spokojnie, za stołem i myślałem, jakby naprawić ten but, powierzony memu przemysłowi. Wtem słyszę jakiś hałas u okna mojej izby. Czy to było przeczucie? czy przestroga? dość, że serce mi się ścisnęło, podnoszę głowę i widzę przez szybę.
— Cabriona! — krzyknęła Anastazja, załamując ręce.
— Cabriona! — powtórzył głucho pan Pipelet. — Straszna jego twarz była w oknie. Patrzył na mnie koziemi oczami, co ja mówię? tygrysiemu! zupełnie jak w owym śnie. Wtedy klucz zakręcił się w zamku, drzwi się otworzyły i wszedł.
— Wszedł! co za bezczelność! — zawołała pani Pipelet.
— Wszedł zwolna, zatrzymał się u drzwi, żeby przeszyć mnie bazyliszkowym wzrokiem, potem zbliżał się do mnie, co krok stawał i wpatrywał się we mnie, nie mówiąc ani słowa. Zbliżał się milczący, groźny, jak widziadło.
— Aż mnie mrowie przechodzi! — rzekła Anastazja.
— A ja ciągle siedziałem nieruchomy, na stołku. Cabrion pomału się zbliżał, zabijając mnie wzrokiem, jak wąż biedną ptaszynę, bo choć strach mi było, mimowolnie patrzyłem mu w oczy. Nakoniec zupełnie do mnie podszedł, zakryłem oczy rękami. Wtedy wziął mnie za głowę, rękami zimnemu jak ręce trupa i złożył na mojem czole bezwstydny, rozpustny pocałunek!
Anastazja wzniosła ręce do nieba.
— Największy mój nieprzyjaciel w czoło mnie całuje! Padłem zemdlony, a on tymczasem wyszedł z izby tak wolno i spokojnie jak i wszedł.
Opowiadanie to wyczerpało siły pana Pipelet; upadł na krzesło i wzniósł ręce do góry, jakby w milczącem przekleństwie.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać się od śmiechu.
Wtem na ulicy powstał hałas zwykły przy licznem zgromadzeniu ludu, dał się słyszeć stuk karabinów przy drzwiach domu.
— Najwyższa sprawiedliwość czuwa nade mną! — rzekł Pipelet z triumfującą wdzięcznością. — Pewno przychodzą brać do kozy Cabriona, szkoda, że zapóźno! Komisarz policji w trójkolorowej szarfie wszedł do izby.
— Panie komisarzu, zapóźno! winowajca zbiegł! — rzekł smutno Pipelet.
— O kim mówisz? — zapytał komisarz.
— O Cabrionie!
— Nie wiem o żadnym Cabrionie — odparł komisarz z niecierpliwością; — powiedz mi, czy mieszka w tym domu szlifierz drogich kamieni, Hieronim Morel?
— Tu mieszka, z liczną rodziną, na poddaszu.
— Zaprowadźcie mnie na poddasze. — Potem rzekł do człowieka, który z nim przyszedł: — Dwóch żołnierzy zostawić na dole, żeby strzegli wyjścia, a Justyn niech sprowadzi fiakra.
— Teraz — rzekł komisarz do odźwiernego — prowadź mnie do Morela.
I poszedł na górę z panią Pipelet; lecz zatrzymał się spostrzegłszy, że za nim idą Rudolf i Rigoletta.
— Co wy za jedni? czego chcecie? — zapytał.
— To lokatorowie z czwartego piętra.
— Daruj pan, nie wiedziałem, że tu mieszkasz.
Rudolf, wnosząc, z grzeczności komisarza, że musi być człowiekiem dobrego serca, rzekł do niego:
— Zobaczysz tam pan całą rodzinę, doprowadzoną do ostatecznej nędzy.
— Zupełna prawda, — rzekła pani Pipelet. — Bez tego pana, którego pan komisarz widzi, a który jest perłą lokatorów, cała rodzina Morela umarłaby, z głodu.
Komisarz spojrzał na Rudolfa z zajęciem i zdziwieniem.
— Nie wątpię o uczciwości Morela... żałuję tylko, że muszę wypełnić przykry obowiązek przy panu, co tak interesujesz się losem tej rodziny.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Nie mam powodu ukrywać przed panem, co mnie tu sprowadza. Mam uwięzić Ludwikę Moreli, córkę szlifierza.
Rudolf pomyślał o złocie, którem Ludwika chciała zapłacić za weksel ojca.
— O co ją oskarżają?
— O dzieciobójstwo.
— Boże!... biedny jej ojciec!
— Z tego, co pan mówisz, pojmuję, że to jest okrutne nieszczęście dla szlifierza... Lecz muszę wypełnić dane mi rozkazy.
— Ale to tylko jest podejrzenie? — zawołał Rudolf.
— Nie mogę panu — więcej powiedzieć... Doniósł sądowi o tej zbrodni człowiek ze wszech miar szacunku godny, u którego służyła Ludwika Morel...
— Jakób Fernand, notarjusz! — zawołał Rudolf z oburzeniom.
— Tak jest... Lecz skądże ten gniew, który w panu widzę?
— Bo Jakób Ferrand jest ostatnim niegodziwcem!
— Widzę, że pan go nie znasz wcale; pan Ferrand jest najgodniejszym człowiekiem.
— Powtarzam panu, że jest podłym niegodziwcem...
— Nie do mnie to należy, nie mam prawa wchodzić w to, o ile oskarżenie pana Ferrand zasługuje na wiarę, — odpowiedział komisarz ozięble. — Mam rozkaz uwięzić Ludwikę Morel.i winienem wypełnić dane zlecenie.
— Masz pan zupełną słuszność, — odpowiedział Rudolf. — Ale błagam pana w imię ludzkości, nie chciej uwięzić Ludwiki pośród grona nieszczęśliwych, który tylko co wybawieni zostali z najokropniejszego położenia. Morel tyle już zniósł ten nocy ciosów, że rozum jego nie wytrzyma. Żona jego także chora, ta wiadomość mogłaby ją dobić... Niech mi wolno będzie prosić o jedną łaskę... Młoda dziewczyna,, która za nami idzie z odźwierną, zajmuje pokoik obok mego; tam pan możesz zawołać Ludwikę, o potem, jeżeli trzeba i Morela, żeby pożegnał się z córką. Tym sposobem oszczędzisz biednej cierpiącej matce okropnego widoku...
— Bardzo dobrze.
Rozmowa ta odbyła się półgłosem; Rigoletta z panią Pipelet stały tymczasem o kilka kroków niżej. Rudolf wrócił do Rigoletty, drżącej ze strachu i rzekł:
— Dobra sąsiadko, mam prośbę do ciebie: udziel mi twego pokoju na godzinę. Lecz jeszcze jedno: wróć do Temple, i każ żeby przywieźli zakupione rzeczy dopiero za godzinę.
— Dobrze, panie Rudolfie...
Rudolf tym sposobem chciał i Rigolecie oszczędzić smutnego widoku uwięzienia Ludwiki.
— Panie komisarzu — rzekła zbliżając się odźwierna — ponieważ pan Rudolf, perła moich lokatorów, pana prowadzi, ja mogę wrócić do Alfreda.
— Dobrze, możesz iść — rzekł komisarz.
Weszli na czwarte piętro.
Nagle drzwi się otworzyły. Wybiegła Ludwika, blada, zapłakana.
— Bądź zdrów, mój ojcze — zawołała — później wrócę, teraz muszę iść.
Na widok Rudolfa i komisarza, Ludwika i Morel stanęli w osłupieniu.
— Zbawco nasz! — zawołał Morel, poznawszy Rudolfa — pomóż mi zatrzymać Ludwikę. Nie wiem, co się z nią stało, przeraża mnie, chce koniecznie odejść.
Rudolf nie był w stanie odpowiedzieć.
— Czy ty nazywasz się Ludwika Morel?
— Tak, panie, — odpowiedziała zmieszana.
— A ty jesteś Hieronim Morel, jej ojciec?
— Tak, panie, ale...
— Wejdź tu z córką, — dodał komisarz wskakując pokój Rigoletty, dokąd Rudolf już był wszedł.
Morel i Ludwika ze zdziwieniem i przestrachem wypełnili rozkaz komisarza; jedynie obecność Rudolfa nieco ich uspakajała. Komisarz zamknął drzwi i rzekł do Morela:
— Wiem, że jesteś uczciwy i nieszczęśliwy; ze smutkiem więc muszę ci oznajmić, że przychodzę w imieniu prawa uwięzić twoją córkę.
— Wszystko odkryte! jestem zgubiona! — krzyknęła Ludwika w rozpaczy, rzucając się w objęcia ojca.
— Co ty mówisz)? co? — zapytał osłupiały Morel. — Czy oszalałaś? dlaczego jesteś zgubioną? Uwięzić ciebie? Kto śmie?
— Ja, w imieniu prawa.
— Ach, ja nieszczęśliwa! — wołała Ludwika.
— Co to znaczy w imieniu prawa? — rzekł Morel, nie rozumiejąc, bo uderzonemu tym nowym ciosem zaczęło się w głowie mieszać; — za co więzić moją córkę w imieniu prawa? Ja za nią odpowiadam, to moja córka, moja cnotliwa córka! nieprawdaż, Ludwiko? Panie komisarzu, to widoczna pomyłka!
— Na nieszczęście niema pomyłki. Ludwiko Morel, pożegnaj się z ojcem.
— Chcesz mi wydrzeć córkę! — krzyknął Morel.
Rudolf chwycił go za rękę, mówiąc:
— Uspokój się i miej nadzieję, uspokój się, oddadzą ci córkę, wykaże się jej niewinność, bo ona pewno niewinna.
— Niewinna? wszakże ona nie może być winna; życiem za nią ręczę. — Wtem przypomniawszy sobie złoto, którem Ludwika chciała zapłacić weksel, zawołał: — Lecz ty miałaś pieniądze dziś rano? skąd? — I przeszywał córkę wzrokiem, jakby chciał przeniknąć aż do głębi jej duszy.
Ludwika zrozumiała go.
— Jabym miała kraść! — zawołała. I rumieniec oburzenia wystąpił jej na Lica. Głos jej uspokoił ojca.
— Wiedziałem o tem dobrze! — zawołał.
— Nikt nie oskarża twej córki o kradzież — rzekł komisarz.
— O cóż więc innego?
— Na co ci wiadomość, o co ją oskarżyli? — przerwał Rudolf wzruszony jego boleścią. — Niedługo znowu ją zobaczysz.
— Panie komisarzu! — rzekł Morel, nie słuchając Rudolfa — nie można ojcu zabrać dziecka, nie powiedziawszy mu przynajmniej o co je oskarżają!
— Oskarżają twoją córkę... o dzieciobójstwo — rzekł komisarz.
— Nie rozumiem... pan...
I Morel wybełkotał kilka słów bez związku.
— To nieprawda! — zawołała Ludwika, wstając. — Przysięgam, że było nieżywe, nie oddychało, było zimne jak lód, w tem cała moja wina. Czyliż mogłabym zabić moje dziecię?
— Twoje dziecię, nędznico! — krzyknął Morel.
— Przebacz! przebacz, ojcze! — zawołała Ludwika.
Po chwili okropnego milczenia, Morel odezwał się z okropniejszym jeszcze spokojem:
— Panie komisarzu, bierz ją, to nie moja córka. — I chciał wyjść, ale Ludwika padła na kolana i objęła rękami jego nogi.
— Wysłuchaj ją! — rzekł Rudolf zatrzymując szlifierza — teraz nie możesz nie mieć nad nią litości.
— Ona shańbiona teraz! o! niegodziwa! bezwstydna!
— A jeżeli zniosła hańbę, żeby ciebie ocalić? — rzekł mu Rudolf pocichu.
Te słowa jak piorun go uderzyły. Spojrzał na córkę zapłakaną, klęczącą u nóg jego. Potem zapytał ledwie zrozumiałym głosem:
— Notarjusz?
Chciała odpowiedzieć, lecz nagle opuściła głowę i milczała.
— Nie, nie on! Chciał mnie dziś wsadzić do więzienia, niezawodnie nie on!
— Wysłuchaj ją przez litość, — rzekł Rudolf.
— Pozwól mi, panie komisarzu — rzekła Ludwika, — pomówić z moim ojcem na osobności. Może to ostatni raz. I przy panu mogę mówić, nasz dobroczyńco, lecz tylko przy panu samym.
— Pozwalam — rzekł komisarz.
— Lecz dokąd pójdziemy? — spytał Rudolf. — W moim pokoju twoja żona z dziećmi.
— Dokąd pójdziemy? — przerwał Morel z okrutną ironją, — na górę, tam gdzie leży ciało mojej córki. Wybornie dobrane miejsce. Tam Ludwika nie będzie śmiała kłamać przy trupie umarłej siostry! Chodźmy! — I Morel wybiegł, nie patrząc nawet na Ludwikę.
— Panie, — rzekł pocichu komisarz do Rudolfa, — przez litość dla biednego szlifierza nie przedłużaj tej rozmowy. Słusznie pan mówiłeś, że rozum jego nie wytrzyma takiego ciosu; już i teraz ma nieprzytomne spojrzenie.
Komisarz został w pokoju Rigoletty, pokój Rudolfa zajmowała rodzina szlifierza: Morel nie mógł więc wybrać innego miejsca na tę bolesną rozmowę, tylko własne poddasze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.