Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział LIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIV.
JAKÓB FERRAND I JEGO KANCELARJA.

Wówczas na ulicy Sentier ciągnął się długi popękany mur, którego wierzchni brzeg, dla większego bezpieczeństwa, był posypany szkłem potłuczonem; mur ten otaczał ogród pana Ferrand, notarjusza i sięgał aż do jednopiętrowego domu wychodzącego frontem na ulicę. Koło izby odźwiernego, ciemne, ciasne, kręcone schody prowadziły do kancelarji.
Dom był zniszczony, po murze krzyżowały się w najrozmaitszych kierunkach liczne rysy, okna i okiennice dawniej popielate, zczerniały od starości; sześć okien pierwszego piętra, wychodzących na podwórze nie miało firanek, a szyby były zamazane brudem tłustym, nieprzejrzystym; na dole widać było przez okno żółte firanki i różowe kwiaty. Od strony ogrodu zostały tylko cztery okna, dwa zamurowano. Ogród ten, zupełnie opuszczony, zarósł zielskiem. Tak ponuro wyglądał dom i ogród notarjusza. Do tej właśnie powierzchowności pan Fenrand przywiązywał wielką wagę. W oczach pospolitych ludzi niedbałość o wygody uchodzi zwykle za prawość, brudy za surowość obyczajów. Wiele osób, porównywując wystawne mieszkania niektórych notarjuszów i zbytkowne stroje ich żon, z ponurym domem pana Ferrand, nacechowanym pogardą elegancji, wyszukania i wystawności, czuło szacunek i ślepe zaufanie do tego człowieka. Dlatego też napływały do pana Ferrand depozyty, wymagające znanej uczciwości i doświadczonej dobrej wiary.
A teraz kilka słów o jego charakterze. Należał do wielkiej rodziny skąpców. Skąpstwo jest namiętnością bierną pospolity skąpiec myśli ciągle jakby się wzbogacić zmniejszeniem wydatków, największem ograniczaniem koniecznych nawet potrzeb, a nie myśli o ubogaceniu się cudzym kosztem. Pod tym względem Jakób Ferrand był ciekawym wyjątkiem, albo może nowym gatunkiem w rodzaju skąpców. Bo ryzykował i dużo. Rachował na swą wielką przebiegłość, głęboką hipokryzję, na zręczny wybieg, podły dowcip, na piekielny śmiałość i ufał, że one zapewnią mu bezkarność za liczne jego zbrodnie. Był podwójnym wyjątkiem. Bo zbrodniarzy energicznych, śmiałych, którzy się na wszystko ważą, byle dostać złota, zwykle pożera jakaś namiętność: gra, marnotrawstwo, rozwiązłość. Jakób Ferrand zaś nie znał tych gwałtownych potrzeb, cierpliwy i chytry jak fałszerz monety, okrutny i śmiały jak morderca, prowadził życie skromne i regularne jak Harpagon. Jedna tylko namiętność a raczej chęć haniebna, nikczemna, zwierzęca, często doprowadzała go do szaleństwa. Była, to lubieżność.
Prócz tej słabości, Jakób Ferrand kochał tylko złoto. Kochał złoto dla złota. Nie dla przyjemności, któreby niem mógł kupić — o te nie dbał wcale. Jak artysta rozkochany w swojem dziele, w płodzie swego geniuszu, tak notarjusz kochał depozyty — bo ileż starania, hipokryzji, chytrości, zręczności, słowem sztuki musiał użyć, żeby przez nie te pieniądze dostać do swojej kieszeni!
Dowiemy się w dalszym ciągu naszej powieści, jakiemi sposobami, za pomocą jakich podstępstw i jak chytrze zdołał przywłaszczyć sobie bezkarnie znaczne sumy.
W tem życiu tajemniczem doznawał ciągłych strasznych wzruszeń, jak szuler w grze. Przeciw cudzemu majątkowi stawiał hipokryzję, chytrość, śmiałość, głowę nawet. I wygrywał.
Jakób Ferrand miał przeszło pięćdziesiąt lat, a nie wyglądał nawet na czterdzieści; średniego wzrostu, w plecach szeroki, silny, krępy, rudy, obrosły jak niedźwiedź. Włosy opadały mu na skronie, głowa łysa, brwi zaledwie było znać, cery żółtawej nie znać było pod niezliczonem mnóstwem piegów; lecz kiedy był mocno wzruszony, niknęła ta żółta maska, a zastępowała ją sino-krwawa czerwoność. Miał wzrok wyborny, lecz z pod okularów mógł uważać, nie będąc widzianym, a wiedział jak często jedno spojrzenie mimowolne jest znaczącem. Okulary więc były jego murem, z za którego spostrzegał najmniejsze ruchy nieprzyjaciela, bo wszyscy byli nieprzyjaciółmi notarjusza, gdyż wszystkich oszukiwał, a oskarżyciele są to tylko oszukani, którzy się poznali na oszustwie, lub się gniewają za nie.
Ubiór nosił niedbały, aż do niechlujstwa, twarz co parę dni golona, brudna, pomarszczona łysina, czarny brud za paznogciami, surdut wytarty, zatłuszczony.
Kancelarja pana Ferrand podobna była do każdej innej kancelarji, jego dependenci do innych dependentów. Poprzedzał ją przedpokój, w którym były tylko cztery stare krzesła. Dalej był pokój z szafami pełnemi akt, w którym siedział zwykle najstarszy dependent, i od tego pokoju, dla większego bezpieczeństwa inny jeszcze pokój próżny oddzielał gabinet samego notarjusza.
Druga wybiła na staroświeckim zegarze ściennym z kukułką, stojącym w kancelarji; jakiś przedmiot mocno zajmował dependentów: urywek ich rozmowy da go nam poznać.
— Gdyby mi kto bądź powiedział, że Franciszek Germain jest złodziejem — rzekł jeden z dependentów — odpowiedziałbym: kłamiesz!
— I ja także!
— I ja także!
— Kiedym zobaczył, iż go aresztują, takie to zrobiło na mnie wrażenie, żem nie mógł jeść śniadania. Nic na tem nie straciłem, bo przynajmniej nie jadłem codziennego bigosu, którym nas raczy pani Seraphin.
— Siedemnaście tysięcy franków, to suma!
— I znaczna!
— A jednakże przez piętnaście miesięcy, jak Germain był kasjerem, ani grosza nigdy nie brakowało w kasie.
— Ja powiadam, iż notarjusz źle zrobił, że kazał uwięzić Germaina, bo biedny chłopiec przysięgał się na wszystko, że wziął tylko tysiąc trzysta franków.
— Tem bardziej, że odnosił je dziś ramo do kasy właśnie kiedy notarjusz posłał po policję.
— Otóż to wada takich ludzi bezwzględnej poczciwości Jak pan Ferrand; nie ulitują się.
— Sprawa Germaina nie zdaje mi się czysta.
— Wszak sam się przyznał.
— Przyznał się, że wziął tysiąc trzysta franków, ale, zarzeka się, że nie brał ani piętnastu tysięcy franków w biletach bankowych, ani siedmiuset franków w złocie.
— I to prawda: kiedy się do jednego przyznał, czemużby miał zapierać drugie?
— Ja tego nie pojmuję, bo taka go czeka kara za pięćset franków, jak i za piętnaście tysięcy.
— A! otóż i Chalamel wraca! dopiero się będzie dziwił!
— Co u was słychać, moi drodzy; czy znów co nowego z biedną Ludwiką?
— Jużbyś wiedział, włóczęgo, gdybyś nie siedział tak długo w mieście.
— Czy myślicie — odpowiedział przybyły — że stąd do hrabiego Saint-Remy można ptakiem przelecieć? Czy hrabia jeszcze nie był u naszego starego?
— Nie.
— A kazał mi powiedzieć przez służącego, że zaraz tu przyjedzie. Ach, panowie, to mi piękny domek! — rzekł Chalamel, zdejmując kalosze.
— Ale za to jakie ma długi — odezwał się jeden z dependentów.
— Woźny — rzekł drugi — przyniósł tu wyrok, za którym pod przymusem osobistym ma zapłacić trzydzieści cztery tysiące franków; suma ta ma być tu w kancelarji zapłacona, nie wiem dlaczego, ale wierzyciel chce tego koniecznie.
— Zapewne teraz piękny hrabia jest w stanie zapłacić, kiedy wczoraj wrócił ze wsi, gdzie się przez trzy dni ukrywał przed komornikami.
— Ale dlaczego nie zajęto mu dotąd ruchomości?
— Bo nie można. Dom, w którym mieszka, nie do niego należy, meble są własnością jego lokaja, podobnież konie i powozy niby należą do jego stangreta. Oho! to frant, ten pan de Saint-Remy. Ale coście mówili? Co się tu nowego stało?
— Wyobraź sobie, przed dwoma godzinami wchodzi rozgniewany pan Ferrand i woła: — „Czy jest Germain? — Niem! — O łotr! ukradł mi wczoraj siedemnaście tysięcy franków“.
— Germain miałby kraść, żartujesz?
— A Germain?
— Czekajże. Pan notarjusz powiada do odźwiernego: „Gdy pan Germain przyjdzie, nic mu nie mów, tylko go przyślij do kancelarji. Zawstydzę go przy tych panach“. W kwadrans potem przychodzi biedny Germain, jakby nigdy nic. „Germain, zapytał pan Ferrand. Tak późno przychodzisz?“ „Bo musiałem dziś rano iść do Belleville“. „Zapewne schować pieniądze, które mi skradłeś?“ zawołał pan Ferrand surowo.
— Cóż na to Germain?
— Zbladł jak chusta i odpowiedział zmięszany: „Panie, błagam cię, nie gub mnie“.
— „Nie gub mnie pan!“ „Wyznajesz więc, niegodziwcze?“ „Wyznaję, ale oto pieniądze, których brakuje. Kiedym brał te pieniądze wiedziałem, że je dziś rano będę mógł oddać; oto są; tysiąc trzysta franków!“ „Tysiąc trzysta franków! zawołał pan Ferrand. — Alboż to o tysiąc trzysta franków idzie? Ukradłeś mi z biurka piętnaście biletów po tysiąc franków w zielonym pularesie i dwa tysiące franków w złocie“. „Ja! nigdy! zawołał biedny Germain. Wziąłem tysiąc trzysta franków w złocie, ale ani grosza więcej. Nie widziałem nawet pularesu w szufladzie; było tylko dwa tysiące franków w pudełku“. „Bezczelny kłamco! krzyknął notarjusz. Powiadasz, żeś ukradł tysiąc trzysta franków, mogłeś i więcej ukraść, sądy to rozpoznają“. Na to przyszła policja, spisała {{Korekta|protokuł i zabrała naszego Germaina.
— Jednak zdawało się, że przeczuwał swoje nieszczęście.
— Może gryzł się z powodu Ludwiki.
— Powtarzam tylko, co mi mówiła dziś rano pani Seraphin.
— Iż jest kochankiem Ludwiki i ojcem tego dziecka?
— Ręczę wam, że to nieprawda.
— Skądże jesteś tak pewny swego, Chalamelu?
— Przed piętnastu dniami powiedział mi Germain w sekrecie, że kocha się szalenie, ale szalenie, w szwaczce bardzo uczciwej, którą poznał w domu, w którym dawniej mieszkał; ze łzami w oczach mówił mi o niej.
W tej chwili starszy dependent wszedł do kancelarji.
— I cóż — zapytał Chalamela — wszędzie pan byłeś?
— Wszędzie, panie Dubois; hrabia de Saint-Remy przyjedzie wkrótce i zapłaci.
— A u hrabiny Mac-Gregor byłeś?
— Byłem, oto jej odpowiedź.
— A u hrabiny d’Orbigny?
— Kazała podziękować panu notarjuszowi; wczoraj rano przyjechała z Normandji, nie spodziewała się tak prędko odpowiedzi; oto jest list od niej. Lecz jeszcze jedno: u odźwiernego na dole wziąłem bilet wizytowy; jakiś pan go zostawił, napisawszy kilka słów ołówkiem.
— Walter Murf — przeczytał starszy dependent. — Przyjdzie o godzinie trzeciej w ważnym interesie. Nie znam tego nazwiska.
— Zapomniałem — rzekł znowu Chalamel — że pan Badinot kazał powiedzieć, żeby pan Ferrand zrobił jak będzie uważał za najlepsze, że to zawsze będzie dobrze.
— Nie dał ci nic na piśmie??
— Nie, bo nie miał czasu.
— Pan Karol Robert ma także przyjść dzisiaj pomówić z panem notarjuszem; podobno wczoraj pojedynkował się z księciem de Lucenay.
— Czy raniony?
— Zapewne nie, bo nic mi o tem u niego w domu nie mówiono.
— Patrzcie, jakiś powóz zajechał.
— Jakie piękne konie! co za ogień!
— O! — rzekł Chalamel, wyjrzawszy przez okno — to powóz hrabiego de Saint-Remy.
— Jakie wszystko modne! aż w oczy kole!
Hrabia wysiadł z pojazdu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.