Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Lartigues wraz z Maurycym przyjechał na ulicę Berangera przed znany nam dom z dwoma wyjściami. Lartigues zapukał do drzwi pana Martina. Pukanie mniemanego kapitana miało znaczenie sygnału.
Verdier otworzył natychmiast. Obecność Maurycego dała mu do myślenia, że musi się dziać coś nadzwyczajnego. Spytał i młodzieniec opowiedział mu co zaszło u Bressola i że ten zamierza wziąć do siebie Symeonę. Urzeczywistnienie tego zamiaru mogło lada chwila przenieść Symeonę z pensji Dubieuf i wtenczas cały plan by przepadł.
Verdier wysłuchał wszystko z miną jak najspokojniejszą, a gdy Maurycy skończył opowiadanie, rzekł ze strasznym uśmiechem:
— Byleby tylko tę noc spędziła na pensji, to jutro zrana nie będzie już niebezpieczną.
— Czyżbyś skończył robotę?
— Już. Wczoraj cały wieczór spędziłem przy retortach. Dziś w nocy spałem tylko dwie godziny i znów wziął się do roboty. Teraz pozostaje nam tylko spróbować kwasu pruskiego.
— Spróbować! — zawołał Maurycy. — A to jak?
— Zaraz zobaczycie, bądźcie tylko cierpliwi.
Verdier wyszedł i za kilka sekund wrócił z małą psiną, która się łasiła do niego i lizała po rękach.
— Oto osobnik, na którym wykonam doświadczenie. Ten ładny bulończyk zgubił swego pana i przyplątał się do mnie na bulwarze. Przyprowadziłem go tu umyślnie dla doświadczenia.
— Biedne stworzenie! — rzekł Maurycy.
— Nie ma go co żałować! — mówił Verdier. — Jeżeli mi się uda, jak myślę, psina wcale męczyć się nie będzie. A to trucizna — rzekł, pokazując trzymaną flaszeczkę. Ażeby ją otworzyć, dość nacisnąć ten guzik metalowy. Jak tylko odejmie się palec od guzika, flaszeczka zamyka się hermetycznie.
System ten nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Fałszywy opat Meriss usiadł na krześle i zawołał na pieska, biegającego po pokoju. Verdier pogłaskał go, przytrzymał za łeb i nacisnął guzik. Dwudziesta część sekundy nie przeszła, a biedny bulończyk przewrócił się bez życia.
— Cóż, udało mi się? — zapytał Verdier triumfująco.
— Osobliwie! — zawołał Maurycy.
— A zauważcie — mówił dalej fałszywy opat — że zabójstwo nie pozostawia śladów.
— Trzeba, być tylko ostrożnym, ażeby samemu nie ulec zabójczemu wyziewowi. Najlepiej też trzymać flaszeczkę w pudełeczku safianowem, jeśli nadejdzie potrzeba jej użycia. I wyjąwszy z kieszeni czarne pudełko safianowe, włożył do niego flaszeczkę, poczem Maurycemu podał, mówiąc:
— Weź.
Maurycy nie dotknął się wyciągniętej ku niemu ręki Verdiera.
— Jakto? — zapytał, nie biorąc flaszeczki — czy to zawsze będzie kolej na mnie? wy zawsze mnie wybieracie; dlaczego ja mam działać, a nie wy?
Lartigues i Verdier spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Maurycy mówił dalej;
— Obaj oglądaliście pensje pani Dubieuf, — wiecie zatem, jak się tam najlepiej dostać. Wiecie, gdzie się znajduje Symeony pokój. Tym razem wy powinniście działać.
— O, a ty się boisz! — rzekł Verdier tonem ironicznym.
— Bardzo dobrze wiesz, że się nie boję!
— To dlaczego się wahasz?
— Dlatego, bo dość już narobiłem i pragnę, ażeby we wspólnej sprawie i wyście wzięli na siebie część odpowiedzialności.
— Zdaje się, że zapomniałeś, że podpatrzywszy naszą tajemnicę, oddałeś się nam całkiem do rozporządzenia i oświadczyłeś, że gotów zawsze będziesz spełniać wszelkie nasze rozkazy.
— Nic nie zapominam. Pamięć mam wyborną i zdaje się dowiodłem już tego dostatecznie. Kiedy trzeba było działać jawnie, zawsze byłem gotów, pojmowałem i pojmuję teraz, żeście się lękali policji, która was zna i której, musicie zatem unikać. Ale teraz chodzi o działanie w ciemnościach, o zabójstwo tajemnicze, które spełnione będzie po cichu, po ciemku i jeden z was odegrać może tę rolę, którą znowu mnie chcecie, narzucić.
— Wczoraj odmawiałeś wyzwania na pojedynek hrabiego Iwana, a dziś znowu odmawiasz posłuszeństwa? Buntujesz się jawnie przeciwko nam, przeciw władzy, której używam w stowarzyszeniu „Pięciu“.
— Wcale się nie buntuję, tylko się sprzeciwiam i mam do tego prawo, bo nigdy się nie wyrzekłem swobody woli. Wykazuję tylko, że fakt i logika po mojej stronie. Dlaczego zgładzenie Symeony na siebie nie bierzecie?
— Ależ...
— Powiedzcie otwarcie — przerwał Maurycy — albo twierdzić będę, że się bójcie, o co mnie obwiniał opat Meriss przed pięciu miesiącami.
Mnie nie przystoi tłomaczyć się, ale rozkazywać. Jestem naczelnikiem i rozkazuję.
— Naczelnik nie powinien siebie oszczędzać na równi z podwładnymi.
— Ależ, do diabła, nie kłóćcie się! — krzyknął Lartigues. — Czy się kłócić będziemy w chwili, gdy ostateczne powodzenie leży w naszem ręku? Jest sposób, ażeby wszystko pogodzić.
— Jaki?
— Ciągnijmy losy.
— To znaczy zrzec się mamy swego prawa.
— A ja tylko na to przystanę — rzekł Maurycy.
— No, dobrze, — odpowiedział Verdier. — Ciągnijmy losy. Włóżmy do kapelusza trzy nazwiska i ten, czyje wyciągnięcie, będzie pierwsze, będzie musiał działać.
— Więc zacznijmy.
I Verdier napisał trzy nazwiska na karteczkach, które zwinął potem i włożył do kapelusza. Maurycy wsunął rękę do tego, nowego rodzaju urny. Wyjął papier i rozwinął. Na papierku było jego nazwisko.
— Dawajcie flaszeczkę. Djabeł po waszęj stronie. Pójdę dzisiejszej nocy na ulicę Ville d‘Eveque. Vrdier oddał mu flaszeczkę.
— Teraz jeszcze jedną rzecz musimy załatwić — mówił dalej syn Aime Joubert.
— Jaką?
— A z hrabią Iwanem?
— To bardzo trudno — mruknął Lartigues. — Jakby się go pozbyć? W domu Gibray nic mu zrobić nie możemy.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Czyś znalazł sposób oddać hrabiego Iwana w nasze ręce! — skwapliwie spytał fałszywy opat.
— Tak i sposób ten wam podam, gdy mi powiecie, kto z was tym razem weźmie to na siebie.
— Ja! — odpowiedział Lartigues.
— Dziś wskażę wam godzinę i miejsce, gdzie go samego spotkacie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.