Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

— Czego ojciec dobrodziej sobie życzy? — spytała właścicielkę sklepu starego księdza, który odpowiedział:
— Proszę o markę za dwadzieścia pięć centymów.
Głos mówiącego był chrapliwym i dziwnym się wydawał Galuobetowi, tak, że tenże spojrzał znów na księdza. Stary opat położył na bufecie swój brewiarz. Wyjął z niego długą kopertę i przylepił na niej markę za dwadzieścia pięć centymów.
— Dziękuję! — rzekł następnie, wychodząc z dystrybucji.
Galoubet, który mu się dalej przyglądał, zobaczył oknem, jak wrzucił kopertę do skrzynki pocztowej. W tej samej chwili wróciła właścicielka sklepu, przynosząc ze dwa tuziny małych paczek z tytoniem. Agent wziął jedną z nich, zapłacił, wsypał tytoń do kapciucha i wyszedł, nakładając fajeczkę. O dwadzieścia kroków przed nim podążał opat, jeszcze bardziej zgarbiony i bardziej jeszcze podpierający się laską.
Wtem od strony przedmieścia św. Honorego nadjechała dorożka. Ksiądz zatrzymał się i krzyknął na dorożkarza, ale już nie chrapliwym głosem, lecz donośnym i dźwięcznym, Galoubet drgnął i przystanął.
— Tam do djabła! — pomyślał — ten sam głos słyszałem u Cabussena w Port-Creteuill.
Wspomnienie to przebiegło mu przez głowę z szybkością iskry elektrycznej, ale opat zdążył już wejść na środek ulicy i wsiąść do dorożki. Odjechał.
— To wspólnik Lartiguesa! Opat Meriss! I znów nam się wymyka — rzekł do siebie Galoubet i puścił się pędem za doróżką.
Dorożka jechała bardzo prędko. Galoubet zatrzymał się.
— Jakie ze mnie bydlę! — mruknął bijąc się w czoło. — Na co mi za nim pędzić. I tak go dostaniemy.
Galoubet prędkim krokiem skierował się ku bulwarowi i tuż przed kantorem omnibusów zobaczył panią Rosier i Sylwana Cornu, którzy tu się zatrzymali, ażeby nań poczekać.
— Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie! — rzekł do nich, podchodząc — znowu!....
Przy blasku latarni gazowej agentka spostrzegła, że Galoubet ma twarz rozgorączkowaną, zapytała go też żywo:
— Co?
— A to, żem bydlę, że gotów sobie jestem wydrzeć wszystkie włosy z tego głupiego łba.
— Dlaczego?
— A bo widziałem tego oszukańca opata i rozbójnik wyślizgnął mi się z pomiędzy palców.
— Verdier! — zawołała agentka z niezmiernem wzruszeniem.
— Tak, przebrany za proboszcza wiejskiego. Poznałem go po glosie. Ale już za późno.
Galoubet opowiedział, co go spotkało. Gdy skończył, pani Rosier zapytała:
— Powiadasz, że wrzucił list do skrzynki pocztowej obok dystrybucji?
— Tak jest, list w żółtej kopercie, poznałbym go pomiędzy tysiącem innych, z marką dwudziestopięciocentymową!
Agentka zamyśliła się przez kilka sekund.
— Niech jeden z was — rzekła — idzie natychmiast do apteki i kupi trochę lepu.
— Lepu!... — powtórzył Sylwan, nic nie rozumiejąc.
— Takiego, na jaki się łapie ptaki.
— Tak, ale nie wiem, czy jeszcze która apteka otwarta.
— To każ sobie otworzyć... powiedz, że jesteś agentem policji śledczej, masz przy sobie bilet?
— Mam.
— To ja pobiegnę — rzekł Sylwan Cornu.
— Znajdziesz nas na rogu przedmieścia św. Honorego.
— Dobrze.
Agent odszedł.
— A ty Galoubet — mówiła dalej Aime Joubert — postaraj się o miotłę w kantorze omnibusów i wyrwij z niej kilka długich i giętkich prętów.
— Bardzo dobrze.
Po niejakim czasie szybkie kroki rozległy się na chodniku i znajoma postać zarysowała się w półcieniu. Był to Sylwan.
— Cóż, przyniosłeś, czego potrzeba?
— Tak, ale nie bez trudności. O jakem się nabiegał. Nareszcie mam, przyniosłem.
Sylwan podał garnuszek fajansowy, zawinięty w gruby papier.
— Dobrze, teraz chodźcie ze mną.
Pani Rosier i jej podwładni udali się przedmieściem św. Honorego ku dystrybucji.
W drodze agentka rzekła do swych pomocników:
— Dopuścimy się maleńkiego bezprawia, do którego nie jestem upoważniona, ale są chwile, kiedy drogi prawowite wydają się zanadto długiemi. Do jutra szanse, jakie się nam uśmiechają tej nocy, mogą zupełnie zniknąć. Do nowego jednak rozporządzenia zachowajcie w tajemnicy nasze usiłowania.
— Może pani na nas liczyć — odpowiedzieli.
Przyszli do dystrybucji. Była już zamknięta. W antresoli nad sklepem świeciło się jeszcze.
— Muszą tu nie spać — rzekła agentka — mogą nawet przypadkiem otworzyć okno. Poczekajmy, póki nie zasną. Przejdźmy się trochę.
Aime Joubert, Sylwan Cornu i Galoubet zwolna doszli do cyrkułu policyjnego, mieszczącego się w gmachu Elizejskim. Na dyżurze stał sierżant miejski. Zobaczywszy tych spacerowiczów nocnych, popatrzył na nich bardzo uważnie. Agentka i pomocnicy jej wrócili się, potem po raz drugi zbliżyli się do sierżanta miejskiego, którego widocznie niepokoiła ta przechadzka.
— Sylwan to zauważył.
— Sierżant ma nas na oku — rzekł do pani Rosier.
— Widzę — odpowiedziała — a ponieważ nie chcę, ażeby nam przeszkodzono, wejdźmy tu i powiedzmy, kto jesteśmy.
Skierowała się ku bramie cyrkułu, a gdy sierżant zapytał ją czego chce, wyjęła z kieszeni bilet swój policyjny i pokazała.
— To idźcie — rzekł sierżant.
Weszli. Dozorca rozmawiał z brygadjerem sierżantów miejskich. Pani Rosier przystąpiła do niego i przedstawiła się jako agentka.
— Mamy interes na przedmieściu św. Honorego — rzekła — przyszłam prosić pana, ażebyś pan nie puszczał tam patrolu nocnego, póki nie przyjdę powiedzieć, żeśmy już skończyli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.