Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Wtem orkiestra zagrała preludium do kontredansa Walentyna zostawszy sam a z dawnym kochankiem, nie traciła przytomności, lecz powtarzamy, odzyskała zimną krew wszystką.
— Panie de Gibray — odezwała się z uśmiechem. — Czy raczy mi pan podać rękę? Przejdziemy się razem po salonach. — Potem dodała: Trzeba nam z sobą o wielu rzeczach pomówić.
Sędzia śledczy utkwił w niej spojrzenie, wyrażające zdumienie tylko, dochodzące do wysokiego stopnia.
— Tak pani sądzi?
— Bardzo sobie życzę, i życzę sobie także, ażeby nas nikt nie słyszał. Chodźmy.
Paweł de Gibray pozwolił się poprowadzić i teraz.
Wiemy już, że Maurycy szpiegował wszelkie ruchy sędziego śledczego i Walentyny.
Wymknął się do małej cieplarni, łączącej się z salonikiem.
Znienacka nie mogli go tutaj zobaczyć, bo z tyłu drzwi zabezpieczały mu odwrót.
Ledwie się schował tutaj, drzwi od małego saloniku otworzyły się i wszedł Paweł de Gibray z Walentyną Bressoles.
— Tutaj będziemy mogli swobodnie pomówić rzekła żona budowniczego — podglądać nas nikt nie może.
Maurycy przyłożył ucho do dziurki od klucza i nie stracił ani jednego słowa.
Chwilowe milczenie nastąpiło po pierwszych słowach Walentyny.
Potem Paweł de Gibray rzekł głosem poważnym, ale spokojnym:
— Więc się nie omyliłem i to, co mi się wydawało niemożliwem — jest przecież prawdą!
— Nie omylił się pan — odpowiedziała Walentyna. — Poznaliśmy się oboje od pierwszego wejrzenia, chociaż przeszło dwadzieścia lat upłynęło od ostatniego widzenia.
— Ja, Walentyna Dahrville, jestem teraz mężatką i szanowaną matką rodziny. Widzisz pan teraz nie Walentynę Dharville słabą i lekkomyślną córkę Ewy, która pana kochała, a przynajmniej myślała, że pana kocha — ale kobietę, która opamiętała się już przez długie rozmyślania i skruchę, ma pan przed sobą żonę i matkę. Wiem. żeś pan zacny i uczciwy człowiek.
W imię uczciwości pańskiej, w imię honoru, zaklinam pana, ażebyś ani słowa nie wymówił o występnej przeszłości, błagam, ażebyś pan sam nawet zapomniał, jak ja zapomniałam, żeśmy się znali kiedyś. Czy pan mi to przyrzeka.
— Nie — odpowiedział Paweł de Gibray suchym tonem.
Później może się zobowiążę do tego, o co pani prosi, ale wprzód muszę panią wybadać. — Obecnie teraźniejszość dla mnie święta. Przeszłość zostaje przy mnie. Pani Bressoles nie ma się czego mnie lękać, jeśli Walentyna Dharville, moja dawna kochanka, zgodzi się powiedzieć, co uczyniła z naszą córką?
— Dowód! — powtórzyła Walentyna, wlepiwszy oczy w sędziego śledczego niedowierzające i nieśmiałe spojrzenie.
— Tak, dowód, bo z początku śledziłem cię, pani, i dopiero później straciłem cię z oczu zupełnie. Znalazłem kobietę, która cię pielęgnowała i której proponowałaś cynicznie zgładzić ze świata to dziecko, które ci mogło zawadzać.
Walentyna Bressoles nie myślała już wcale się zapierać.
— O, więc o tem pan wie! — rzekła. — Jeśli tak, to musi pan także wiedzieć, że w trzy dni po przyjściu na świat mej córki ktoś mi ją wykradł.
Rzeczywiście mówiono mi, że porwał ją brat pani i wywiózł do Francji. A pani nawet nie postarałaś się dowiedzieć, gdzie się ten brat podział.
— Dwadzieścia lat przeszło i żadnego wspomnienia o znikłem dziecku! Żadnego wyrzutu sumienia.
— Daj mi pani dowód, że córka moja rzeczywiście została wywieziona, inaczej oskarżę panią, żeś ją zgładziła rozmyślnie, ażeby ci nie zawadzała.
— Żem ją zgładziła? — powtórzyła Walentyna. — Spróbuj mnie pan oskarżyć. Ale dajmy temu spokój. Na co się to panu przyda? Po pierwsze, oskarżenie będzie fałszywe, powtóre przedawnione.
— Odszukam pani brata i potrafię zmusić go do wyznania prawdy. Teraz oznajmiam pani, jak się nazywa ten dziwny przypadek, co mnie tutaj sprowadził... miłość....
— Miłość? — powtórzyła Walentyna ze zdumieniem.
— Tak, miłość mego syna do pani córki.
— Pański syn kocha Marję? — zawołała Walentyna.
— Kocha ją do szaleństwa. Chciał, żebym ją poznał i prosił mnie, ażebym tu przyjechał. — Zobaczyłem ją i pojąłem. Duszę i serce ma z ojca. Ale twoja to pani córka. Łagodna, kochająca, poczciwa, ale twoja to córka! Szlachetna, niewinna, ale twoja to córka, i chociażby Albert umarł z żałości, nigdy nie będzie mężem córki Walentyny Dharville.
— I pan powiesz swemu synowi dlaczego zabraniasz mu kochać Marję! — wyjąkała żona Ludwika. Ależ to skandal... zgnieść mnie pan chcesz brzemieniem przeszłości...
Powiedziałem pani, że będę milczał, aż nadejdzie dzień kary. Znajdę sposób, ażeby nie kompromitować honoru pani. Znajdę inne powody. Teraz już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Zachowamy się tak, jak gdybyśmy się dziś widzieli po raz pierwszy! Wróćmy na bal!
Gibray z twarzą obojętną, pod maską bladą, podał ramię Walentynie, która ujęła je z zimną, jak lód, ręką.
Wolnym, rzec można automatycznym krokiem poszła ku drzwiom, otworzyła je i wróciła do tłumu wraz z sędzią śledczym.
— Ten człowiek nieubłagany — pomyślała — zgubi mnie, a przynajmniej będzie się o to starał, jeżeli się nie obronię.
Ledwie dawni kochankowie opuścili mały salonik, Maurycy wyszedł zaraz z cieplarni.
— Szukaj, panie sędzio śledczy, szukaj, jak ci się podoba! — szepnął półgłosem — spodziewam się, że Symonę prędzej, niż ty znajdę! Kiedy ją pan odszukasz, żyć już nie będzie i przekonasz się pan, że nie matka ją zabiła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.