— I pan powiesz swemu synowi dlaczego zabraniasz mu kochać Marję! — wyjąkała żona Ludwika. Ależ to skandal... zgnieść mnie pan chcesz brzemieniem przeszłości...
Powiedziałem pani, że będę milczał, aż nadejdzie dzień kary. Znajdę sposób, ażeby nie kompromitować honoru pani. Znajdę inne powody. Teraz już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Zachowamy się tak, jak gdybyśmy się dziś widzieli po raz pierwszy! Wróćmy na bal!
Gibray z twarzą obojętną, pod maską bladą, podał ramię Walentynie, która ujęła je z zimną, jak lód, ręką.
Wolnym, rzec można automatycznym krokiem poszła ku drzwiom, otworzyła je i wróciła do tłumu wraz z sędzią śledczym.
— Ten człowiek nieubłagany — pomyślała — zgubi mnie, a przynajmniej będzie się o to starał, jeżeli się nie obronię.
Ledwie dawni kochankowie opuścili mały salonik, Maurycy wyszedł zaraz z cieplarni.
— Szukaj, panie sędzio śledczy, szukaj, jak ci się podoba! — szepnął półgłosem — spodziewam się, że Symonę prędzej, niż ty znajdę! Kiedy ją pan odszukasz, żyć już nie będzie i przekonasz się pan, że nie matka ją zabiła.
Po przetańczeniu Marja i Albert, rozmawiając doszli do saloniku, który przed chwilą opuściła Walentyna i Paweł de Gibray.
— Wejdźmy tu — odezwała się Marja, drzwi otwierając — tu niezawodnie nie tak gorąco, jak w salonie.
Albert wszedł za nią i usiadł obok na okrągłej kanapce, nad którą wznosiły się drzewka pomarańczowe kwitnące.
To samo zajęli miejsce, na którem przed kilku minutami siedzieli pani Bressoles i Paweł de Gibray.
Dziwny i niespodziewany kontrast.
Syn i córka zastąpili teraz ojca i matkę.
Naiwna, czysta, pełna wiary miłość zamiast wstrętnych wspomnień i nieprzejednanej nienawiści.
Świetna przyszłość miasto ponurej przeszłości w pokoju napełniała atmosferę woń kwiecia.
— Panie Albercie — rzekła Marja, nieco głos zniżywszy — chciałabym panu zadać pewne pytanie.
— Pospieszę na nie z odpowiedzią.
— O tem nie wątpię. A czy będzie szczera?