Przejdź do zawartości

Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Przyjechawszy na ulice Rogemont, hrabia nachylił się ku dorożkarzowi, pociągnął go za płaszcz i dla zwrócenia jego uwagi zawołał:
— Staniem przed Brebantem.
Woźnica dał znak, że słyszał i zrozumiał.
Hrabia pomimo wzruszenia, którego powód czytelnicy niebawem poznają, bynajmniej nie zapomniał, że dziś wieczorem podejmuje swych nowych przyjaciół i że winien zamówić obiad na dwanaście osób.
Dorożka zatrzymała się we wskazanem miejscu.
Młodzieniec wszedł do restauracji.
Handlarz wianków widział wszystko.
— Stańcie tutaj — rzekł do swego dorożkarza. — Mężczyzna — którego ścigam, wszedł do Brebanta! Zaczekajmy!
— Czy proszę pana będę miał czas dać koniom owsa?
— Nie wiem. Konie później sobie pojedzą; musimy być gotowi każdej chwili jechać dalej.
Upłynęło pięć minut, potem kwadrans.
— Łotr nie zapłacił dorożkarzowi, a zatem wyjdzie niedługo — pomyślał sobie kupiec z ulicy Roguette. — Prawdopodobnie zajada teraz śniadanie. Ładuje sobie żołądek ostrygami i spija dobre wina. Racz się złoczyńco. Będziesz miał dzisiaj obiad tańszy na rachunek rządu.
Kiedy skończył monolog, nic dobrego nie wróżący dla Rosjanina, ten postanowiwszy już, z czego składać się miał obiad, wyszedł z restauracji, wsiadł znowu do dorożki i pojechał przez bulwar.
Zatrzymał się przy hotelu Wielkim.
Uczynił to i handlarz wianków grobowych.
Hrabia wyszedł z dorożki, zapłacił woźnicy i zniknął pod olbrzymią bramą, prowadzącą na podwórze.
Tuż za nim wszedł i jego szpieg.
Jeden ze służących ukłonił się w przejściu Rosjaninowi.
— Znacie tego pana? — spytał kupiec kelnera, który odpowiedział oschle:
— Widzisz pan, że muszę go znać, kiedy mu się kłaniam.
— Czy on tu mieszka w hotelu Wielkim?
— A co panu do tego? Dlaczego pan o to pytasz?
Zamiast odpowiedzi, handlarz wianków wsunął służącemu do ręki dwa franki.
— Bardzo dobrze — rzekł tenże — rozumiem. Pan ten rzeczywiście mieszka w hotelu Wielkim.
— Cudzoziemiec?
— Tak. Rosjanin.
— Dziękuję.
Handlarz dowiedział się, czego chciał. Zwrócił się ku wyjściu, mówiąc do siebie:
— Hrabia Iwan Smoiłow. Zapewne jaki fałszywy hrabia, może zbiegły galernik.
Potem wsiadając w dorożkę, rzekł do woźnicy:
— Zarobiłeś dwadzieścia franków. Teraz biorę cię na godzinę.
— Do prefektury policji, a prędzej!....
— Do prefektury... — bąknął dorożkarz — masz tobie.
Widocznie ścigaliśmy jakiegoś zbrodniarza, a u mnie w dorożce siedzi łapacz. Podejrzewałem to zaraz.

— — — —

Jeżeli na cmentarzu Pere Lachaise tłoczono się bardzo, nie mniejszy także tłum był około Morgi.
Tutaj ciekawi stali takim sznurem, jak przed kasą teatru, w dzień przedstawienia sztuki, mającej wielkie powodzenie.
W regularnych odstępach wpuszczano za każdym razem tylko sześć osób, a stojący na straży miejscy sierżanci przestrzegali surowo, ażeby się nikt naprzód nie przecisnął i nikt zatrzymywaniem się ruchu nie tamował.
Oba trupy były złożone na marmurowych ławach tuż przy szklanej ścianie, oddzielającej publiczność od sali wystawowej.
Każdy z widzów mógł się tutaj tylko kilka sekund zatrzymać dla przypatrzenia się trupom.
W grupie sześciu osób, które równocześnie z nami przestąpiły próg Morgi, znajdowali się dwaj mężczyźni, którzy społem tutaj przybyli.
— Patrzno, patrz, co za los! — szepnął jeden z nich do towarzysza, mogący mieć około pięćdziesięciu lat, w niedbałej odzieży, ze znamieniem proroctwa i występku na twarzy. — Wskazując przy tem ręką na zamordowaną niewiastę dodał:
— Ma dwa znaczki śliczne, jeden na szyji, a drugi pod lewą piersią. Łotr znał się na rzeczy.
— To zygzak! — odrzekł jego towarzysz ochrypłym głosem.
Sąsiedzi dwóch wątpliwej konduity indywiduów, podobniejszych raczej do bandytów, aniżeli do porządnych ludzi, zadrżeli ze zgrozy, uwydatniwszy te uwagi w języku łamanym.
— Dalej postępować, naprzód! — wołali sierżanci.
Łańcuch ludzi poruszył się o kilka kroków naprzód i znowu się potem zatrzymał: zbliżono się do trupa mężczyzny.
— Ten ma tylko jeden znaczek! — mówił podejrzany człowiek dalej — założyłbym się, że pod razami ani nie mruknął. Niepoślednia to ranka. Ale co on też ma na ramieniu.
Ostatnie słowa mówił cichszym już głosem nachylając się do samego ucha towarzysza.
— Zawrzyj sobie paszczę! odrzekł tenże w tym samym tonie — ja go poznaję.
— Ty?
— Tak jest!
— Byłże to więc który z akademji?
— Tak, staruszek z Poissy.
— Ja mu osobiście to piętno na skórze wycisnąłem; a to była w istocie robota nielada!
Towarzysz uszczypnął go w rękę dla nakazania milczenia.
— Naprzód, naprzód! — upominali strażacy.
Nową grupę sześciu osób jednemi drzwiami wpuszczono, podczas gdy się wcześniejsza innemi oddaliła.
Dwaj bandyci opuścili szybkim krokiem Morgę i poszli przez Ouai de la Tournelle w kierunku ogrodu botanicznego.
— Czy się w istocie nie omyliłeś? — zapytał jeden drugiego — jesteś pewny, żeś ty z innymi kumotrami imię to na skórze wypisałeś?
— Więcej niż pewny, jeżeli prawdą jest, że się zowie Sylwanem Cornu. Byłem z kumotrem razem w Poissy, kiedy odbyłem moje pięć lat, jużci odtąd wiele wody do morza popłynęło.
— Była to sztuczka, utrzymuję, że należał do bandy....
— To go pomimo to nie obroniła, wyziębnąć pod pewna ręką.
— Ha, musieli mieć pewnie przyczyny do tego.
— Słuchajno!
— No, cóż takiego?
— A gdybyśmy się też do prefektury zgłosili i bąknęli kilka słówek o tej historii — może wyznaczono jaką nagrodę.
— Ślicznie dziękuję, mój stary Golubecie!
Ani mi się o tem nie śniło.
— Wolę zawsze raczej iść ubocznemi drogami, niżli abym miał około prefektury przechodzić, a już do niej samej nie zwabi mię nikt na świecie. Hej, pytająż tam, ściskają i śrubują, niby pętlica człowiekowi gardło sznuruje. Dozwól, niechaj sobie tylko policja sama głowę łamie, my nie potrzebujemy jej powiadać naszych drobnostek. Bierz licho wszelkie donosy!
— Hm, obejrzawszy rzecz przy świetle, masz słuszność.
— Na wszelki sposób.
— No, może się napijemy kubek wódki?
— Owszem, piszę się na to, to człowieka wewnątrz rozgrzewa.
Dwaj poczciwi poszli drogą ku dawniejszej końskiej targowicy i wstąpili do szynku ostatniego rodzaju.
Policja i sąd karny użyli wszelkich środków do wynalezienia śladów mordercy albo morderców, dotychczas atoli bez najmniejszego skutku a kierownicy sprawy poczęli się już niepokoić i niecierpliwić.
Jeden agent po drugim stawał w prefekturze, atoli ich sprawozdania nie dawały nawet jakiego takiego korzystnego skinienia, nie rozświecały na jotę ciemności, która zdawała się być niezgłębioną.
Dyrektor policji łamał sobie głowę dla wynalezienia środka, aby Jodoleta i Martela na jakiś trop naprowadzić — nie mógł nieskutecznego obmyślić.
Sędzia śledczy Paweł de Gibray, którego ambicję zawikłana w wysokim stopniu sprawa podrażniła, czynił również największe wysilenia dla odszukania kłębka Aryadny, któryby go mógł z labiryntu wyprowadzić, atoli i on nie był w tym względzie szczęśliwszym od policji.
Wydał on rozkaz, ażeby się policjanci w cywilnem ubraniu wciskali między tłumy ludzi, napływające do Morgi, ulicę Ernestyny i cmentarz Pere Lachaise. Wybrano w tym celu ludzi, którzy dla swej dobrodusznej powierzchności mogli wobec ciekawych uchodzić za niewiniątka i dlatego pod tą maską ukryci, zważać czujnie na każde wypowiedziane słowo dla pochwycenia przypadkiem jakiego cennego oświadczenia.
Ten tak pojedynczy środek przyniósł był już często w podobnych wypadkach dobre owoce.
Jest to znanym faktem, że zbrodniarze zwykle, a nawet prawie zawsze dosyć są niezręczni i odwiedzają zwykle znowu widownię swej zbrodni, albo też przypatrują się trupowi swej ofiary — udaje się — jak gdyby ich do tego jaki niewytłomaczony instynkt wbrew rozumowi i woli popędzał.
Atoli i Agenci, którym tę sprawę poruczono, powracali ze spuszczoną głową; nie usłyszeli oni nic, jak tylko próżne gadaniny, nic nie znaczące — albo wprost sprzeczne uwagi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.