Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Po południu dnia następnego, właśnie gdy pan de Gibray miał się udać do domu, wezwał go prokurator do siebie, a on do niego natychmiast się udał.
— Czyś się pan o czem nowem dowiedział, kochany panie de Gibray? — oto były pierwsze słowa, jakiemi prokurator wchodzącego sędziego śledczego powitał, — czy panu jego zręczność albo przypadek nie podał do ręki jakiej przewodnej nici?
— Niestety nie! — westchnął pan de Gibray.
— A więc sprawa jeszcze ciągle na pierwotnem stanowisku?
— Wstyd, że to wyznać muszę.
— Ciągle jeszcze w ciemności?
— Tak, a nawet nie chce mi się udać, abym sobie wyrobił sąd o powodach podwójnego morderstwa. Jedno tylko zdaje się być pewnem, że obie zbrodnie jedna i ta sama ręka popełniła. Z początku sądziłem, że mamy szukać mordercę albo morderców w bardzo wysokich sferach, że się tutaj rozchodzi1 o interes familijny, albo też — że się tutaj chcą za jakąkolwiek cenę straszną tajemnicę wiecznym pokryć pomrokiem.
— A teraz pan tę myśl porzuciłeś?
— Tak, jabym ją porzucił.
— Dlaczego?
— Ponieważ pozór wszelki czyni ją nieprawdopodobną, a przynajmniej bardzo wątpliwą.
— Zamordowani nie należą do wyższych stanów, mężczyzna jest tatuowany na ręce i nosił wraz z niewiastą nieznaczoną bieliznę.
— To jeszcze nie znosi pańskiego pierwotnego zdania, zamordowani mogli być służącymi znakomitych domów.
— Przypuszczam; dlaczego atoli mianoby mordować proste sługi?
— Ponieważ działali z polecenia swego państwa; ponieważ byli reprezentantami lub powiernikami familijnej tajemnicy, którą wraz z nimi na zawsze usunąć chciano.
— Służący znakomitych domów są znani bardzo wielu ludziom — a zatem poznanoby trupy ich w Mordze.
— A któż panu powiedział, ze to nie nastąpiło?
— Przynajmniej nikt mi nie doniósł, że się to stało.
— Czy napływ ludzi w Mordze był bardzo wielki?
— Niezmierny. Sierżanci miejscy wpuszczali ciekawych zawsze tylko w grupach po sześć osób.
— A między tych widzów wmieszano także agentów policyjnych?
— To się rozumie!
— Któż tam był?
— Jodelet i Martel, obaj bardzo przemyślni ludzie, których prefektura wielce szacuje.
— Przemyślni ludzie; na to się z panem chętnie zgadzam — odrzekł prokurator — bądź co bądź zawsze tylko zwyczajni policyjni agenci, którzy są bardzo pożytecznymi, jeśli mają do czynienia z mordercami z profesji, z których przebiegłością są obznajomieni, których zwyczaje, rozrywki i kryjówki znają, na których rzemiosło, że się tak wyrażę, fabryczny stempel zbrodni bystre oko mają. W obecnym wypadku atoli nie mam zbyt wielkiego zaufania do ich zręczności. Nie mają oni pewności, chodzą omackiem, nie postępują naprzód i nie znajdują niczego dodatniego. Dla naszej sprawy potrzebujemy jednego z owych wyróżniających się policyjnych genjuszów, jakie się od czasu do czasu pojawiają. Tacy ludzie umieją każdą rolę odgrywać, nadać twarzy dowolne rysy i z równą pewnością obracać się tak w wysokich sferach, jak i wobec szanownego społeczeństwa. Posiadają oni dar jednym rzutem oka wyszukać przewodnią nić z powikłanego kłębka.
Węchem znajdują oni trop zbrodni, jak pies gończy trop drobnego zwierza. Z rodzaju rany wnoszą oni, jaka broń i która ręka ją zadała, — słowem zdaje się, iż z natury posiadają dar podwójnego wzroku. Takiego to policyjnego agenta byśmy potrzebowali.
— Takiego Lecoca, Żobena! — mruknął sędzia śledczy — coby naprawdę rychło wyjaśnili ten gruby pomrok zbrodni. Niestety, na razie nie posiadamy takich sił pierwszorzędnych.
Prokurator zapadł na chwilę w zadumę.
— Czy sobie pan przypadkiem nie przypomina jeszcze pani Rosier? — zapytał następnie.
— Pani Rosier? — powtórzył pan de Gibray, przywołując na pamięć przeszłość, która atoli zdawała mu nie dopisywać.
— Może ją sobie pan lepiej przypomina, aniżeli Aimee Joubert! — mówił dalej prokurator.
— Nazwa ta jakoś zdaje mi się nie być obca.
— Jest to nazwisko niewiasty, którą szatańskie machinacje złoczyńcy w takie podało podejrzenie, że musiała stawać przed sądem przysięgłych — oskarżona o morderstwo. Udało jej się z wielką trudnością udowodnić niewinność i została uwolnioną. Odtąd przemyśliwała tylko nad tem, aby się pomścić na urzędnika, który ją o mało pod szafot nie zaprowadził. Dla łatwiejszego odszukania go weszła w stosunki z policją i okazywała przytem rzadkie, znakomite uzdolnienie. Udało się jej też rzeczywiście znaleźć ślad znienawidzonego na śmierć człowieka i aresztować przez agentów — on atoli wymknął się im i mógł być tylko zaocznie na śmierć skazanym. Czy sobie teraz pan przypomina?
— Całkowicie! Przypominam sobie obecnie nazwisko Aimee Joubert.
— Biedna niewiasta jest jedną z najuczciwszych, najszanowniejszych osób, jakie kiedykolwiek znałem — mówił dalej prokurator — zasmakowała ona w podniecającem, awanturniczem życiu policjantów tak dalece, że w charakterze pomocnicy została stale w służbie tajnej policji. Nasi ludzie przezwali ją „Kociem okiem“ ponieważ nawet najciemniejszą sprawię równie jasno przejrzeć potrafiła, jak są w stanie koty widzieć w nocy. Zasłużyła się ona wielce w wypadkach kryminalnych, jak i w politycznych procesach, mianowicie także w czasie spisku Orsiniego; była ona „naturą“, jak dzisiaj zwykle mówimy. Jobin Lecoq uważali ją za równie uzdolnioną, jak oni sami bardzo ją szanowali. Niestety od 4 czy 5 lat porzuciła całkowicie służbę przy policji.
— A czyżby ją policja nie mogła znowu pozyskać?
— Wątpię o tem. Nalegano na nią wówczas bardzo silnie, aby pozostała nadal, atoli ona stanowczo obstawała przy tem, aby się usunąć.
— A możeby się przecie dała nakłonić do poświęcenia się wyjątkowo obecnej tylko sprawie.
— To co innego, może to uczyni. Na wszelki wypadek można się jej o to zapytać; a jeśli nie zechce wziąć w niej bezpośredniego udziału, przynajmniej nie odmówi swej dobrej rady.
— Czy ona w Paryżu przebywa?
— Mniemam, że tak, przynajmniej była tu przed rokiem jeszcze; wówczas bowiem przyszła do mnie dla zasięgnięcia mej rady w sprawie, która ją bardzo zajmowała. Zawsze zachowuję dla niej najwyższy szacunek, a ona o tem wie dobrze.
— Pan zapewne wywiera wpływ na tę niewiastę?
— Tak, ale tylko do pewnego stopnia.
— O, w takim razie użyj pan tego wpływu do nakłonienia Aimee Jouber, aby nam dopomogła. Uważam to za dobry znak, że pan o niej wspomniałeś. Gdzie Jodelet i Martel omackiem kroczą, tam jej oczy będą jasno widziały.
— Uczynię, co tylko będę mógł i spróbuję dziś jeszcze z nią się pomówić.
Pan de Gibray powstał, aby się pożegnać, gdy wszedł sługa sądowy i prokuratorowi, oznajmił, że dyrektor policji i komisarz sądowy proszą o posłuchanie. Prokurator wydał rozkaz wprowadzenia natychmiastowego tych panów — oni też weszli w kilka minut później w towarzystwie męża, którym był nie kto inny, tytko Letellier, handlarz wianków z ulicy Roquette.
— Cóż panowie przynosicie? zapewne dobrą nowinę! — przemówił do nich żywo prokurator.
— Tu jest pan Letellier, panie prokuratorze — przemysłowiec godny szacunku — odezwał się dyrektor policji, przedstawiając, swego towarzysza — ten pan był właśnie w mojem biurze i udzielił mi zeznań, według których, jeśli się sprawdzą, dostaniemy w przeciągu godziny w ręce podwójnego mordercę z cmentarza Pere Lachaise i ulicy Ernestyny.
— Czy być może? — zawołał pan de Gibray, który nie mógł uwierzyć dobrej nowinie — czy się pan przypadkiem nie mylisz? — dodał, zwracając się do pana Letelliera.
— Mam wszelką pewność, panie — prokuratorze! — odrzekł tenże.
— Na czem się zasadza pańskie przekonanie?
— Oto poznałem odnośnego człowieka, kiedy przed dwiema godzinami opuszczał cmentarz Pere Lachaise i do powozu wsiadał.
— Czy się pan też nie dał uwieźć przypadkowemu podobieństwu?
— Nie, panie prokuratorze, zbliżyłem się do niego i rozmawiałem z nim.
— Dlaczegóż go pan nie kazał natychmiast przyaresztować?
— Oglądałem się naokoło, ale jak daleko można było sięgnąć okiem, nie było widać żadnego miejskiego sierżanta, nadto próba przyaresztowania go byłaby narobiła hałasu, nastąpiło by było zbiegowisko, w którem bandyta mógłby łatwo znaleźć sposobność umknięcia. Uważałem tedy za rzecz rozsądniejszą ścigać go z oddalenia i wywiedzieć się, gdzie mieszka, albowiem on nie przeczuwa, że go odkryto i dlatego nie pomyśli o ucieczce.
— Aż dokąd podążyłeś pan z nim?
— Aż do hotelu Wielkiego.
— A czy on tam mieszka?
— Upewniłem się całkowicie pod tym względem.
— A to w jaki sposób?
— Spytałem się sługi hotelowego.
— Czy on jest Francuzem, czy obcokrajowcem?
— Jest Rosjaninem.
— Rosjaninem — powtórzył sędzia śledczy — to usprawiedliwia niezwykły obcokrajowy akcent, który wszyscy świadkowie u niego zauważyli.
— Jakże się nazywa ten Rosjanin?
— Nazywa się on prawdziwie, czy tylko fałszywie hrabią Smoiłowem.
— Powiadasz pan, że go poznałeś, a więc znałeś go pan poprzednio?
— Poznałem go jako tę osobę, która u mnie kupiła wianek nieśmiertelników, znaleziony w grobowcu.
— No, a on uznał, że ten wianek zakupił — dodał jako objaśnienie sędzia śledczy.
— Wydam natychmiast rozkaz stawienia go tutaj i jeśli to będzie możliwem przyaresztowania go.
— I ja też wydam moje rozkazy! — odparł dyrektor policji.
— Czy agenci, którychbyśmy do hotelu Wielkiego posłali, mają być gotowi do pańskiej dyspozycji, ażeby pochwycono przez pana wskazanego zbrodniarza? — zapytał sędzia śledczy pana Letelliera.
— Możesz pan zażądać wynagrodzenia za stratę czasu.
— Nie mów pan o tem, panie sędzio śledczy — odrzekł pan Letellier w tonie bardzo poważnym. — Dzięki Bogu tak zbywa mi na niczem i nie żądam zapłaty. Znajdę nagrodę sowitą w tem, jeśli mi uda się oddać w ręce sprawiedliwości przebiegłego złoczyńcę.
— Dziękuję panu, panie Letellier i wyrażam panu moje uznanie za jego gorliwość i bezinteresowność. Przez pańskie łaskawe pośrednictwo będziemy wkrótce w stanie rozwiązać straszna krwawą zagadkę.
— Nie zapomnij pan przedsięwziąć dokładnej rewizji w pokojach Rosjanina w hotelu Wielkim — zalecił prokurator dyrektorowi policji.
— Bądź pan spokojnym, panie prokuratorze — rewizja będzie dokonana z największą starannością!
— Spiesz się pan, ażeby złoczyńca, zwąchawszy pismo nosem, nie miał czasu do zbiegnięcia.
Pan de Gibray udał się do swojej kancelarji i wydał polecenie przystawienia zbrodniarza dyrektor policji udzielił swym agentom potrzebne rozkazy i po upływie kwadransa ruszyły dwa powozy od pałacu sprawiedliwości ku hotelowi Wielkiemu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.