Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Doszedłszy do łat dwudziestu — mówił dalej Maurycy — uważałem uczciwość jako oszustwo, znajdowałem, że celem życia ludzkiego jest jedno: używanie i że wszystkie sposoby są prawne, byleby tylko ten cel osięgnąć.
Takie było moje przekonanie i takie jest jeszcze.
Wychodząc z kolegium ujrzałem się bez wędzidła, panem zupełnym swojej osoby.
Kobieta zastępująca mi matkę, tyle się tylko mną zajmowała, że od czasu do czasu wręczała mi drobne kwotki.
Nie byłem tyle naiwnym, aby szukać w poważnej pracy brakujących mi środków! Rzuciłem się w życie przygód, korzystałem ze wszystkich szczęśliwych wypadków, zostałem graczem i graczem szczęśliwym, umiejąc przy pomocy zręczności, zmusić szczęście aby mi było przychylne, skoro się odemnie odwracało.
Tym sposobem żyłem jak mi się zdarzyło, częściej źle niż dobrze, ale powtarzałem sobie nieustannie: Takie sposoby to nędza! Gardzę sam sobą, myśląc, że jedna niezręczność z mojej strony, byłaby dostateczną, aby mnie stawić przed policją poprawczą a wtedy, byłbym zgubiony. Trzebaby znaleźć jaką wielką operację, któraby mnie od razu wzbogaciła!
A liczyłem na przypadek.
Ten przyszedł mi z pomocą, stawiając mnie na tropie tajemnicy, której wy macie zawdzięczać majątek.
Ażeby posiąść tę tajemnicę trzeba było poświęcić mężczyznę i kobietę; nie wahałem się... tylko przedsięwziąłem ostrożności, aby po za sobą nie pozostawić żadnej wskazówki, któraby na mój ślad mogła naprowadzić ogarów policyjnych.
Niepodobieństwem jest, słyszycie panowie, niepodobieństwem, odgadnąć sprawę podwójnego morderstwa którego tajemnicze okoliczności jutro obudzą ciekawość całego świata.
Pomimo wszelkich usiłowań, nikt nigdy nie odgadnie krwawej zagadki.
Teraz mnie znacie panowie, tak dobrze jak ja znam sam siebie, ponieważ zdjąłem z twarzy maskę.
Zająłem miejsce wysłannika nadzwyczajnego, przybyłego z Londynu, sprzątniętego przęzemnie i przynoszę wam noty, które miał wręczyć na dworcu kolei Północnej, panu Juliuszowi Thermis z Brukseli.
Otóż dlatego tu przychodzę.
Maurycy zamilkł.
Verdier nie bez osłupienia słuchał tego młodzieńca, którego cynizm przewyższał wszelkie prawdopodobieństwo i który o popełnionem przez siebie podwójnem morderstwie, mówił tak, jak gdyby o najzwyczajniejszej rzeczy.
Lartigues patrzył na Maurycego z niezmierną ciekawością.
Uznawał on, że fizjognomja tego bandyty paryskiego, nieposzlakowanie elegancka, prześliczne rysy, łagodny wzrok, głos dźwięczny i gładkie obejście, były dziwnie pociągające.
Wszystko w nim miało powab, nawet ten cynizm, któremu się dziwił fałszywy ksiądz Meryss.
Widział on w Maurycym nie zwykłego zbrodniarza, lecz niejako geniusza występku, którego zadziwiająca zdolność miała zrodzić cuda.
— Któż pana naprowadził na trop naszej tajemnicy? — zapytał.
— Zaraz to panom wytłumaczę, jeżeli chcecie — odpowiedział młodzieniec — lecz przedewszystkiem muszę wam zdać sprawę z papierów znalezionych przezemnie w cymborjum grobowca Kurawiewów, dzięki którym dowiedziałem się o adresie pana Juljusza Thermis; z papierów jakie miała przy sobie wysłana przez was kobieta i nareszcie z daleko ważniejszych, które pochwyciłem wysłańcowi londyńskiemu.
Prócz tego winienem wam zwrot sto tysięcy franków w biletach bankowych, które miały być złożone w grobowcu dla pana Thermis... Oto są.
I Maurycy wydostał z kieszeni swego palta pakiet banknotów, który położył na stole.
Lartigues i Verdier wpadli w coraz większe zadziwienie.
— A teraz — ciągnął młodzieniec, wyjmując papiery z teki. — oto są wasze noty:
Pierwsza: Ta którą pan Thermis adresował: „Pięć-drugiemu“.
Druga: Nota „Pięć-drugiego“, którym jest nie kto inny, tylko ksiądz Meryss — rzekł odpowiadając panu Thermis.
Młody człowiek wydostając z teki nowy papier, mówił dalej:
— Oto jest ważny dokument, na któryście oczekiwali i który usprawiedliwia wasz pobyt w Paryżu. Chciejcie go przeczytać.
I podał dwom wspólnikom kopję testamentu Armanda Dharville.
Lartigues wziął ją i przeczytał uważnie, jak niemniej i Verdier, który się pochylił nad jego ramieniem i jednocześnie z nim czytał.
— Dwanaście miljonów, siedemkroć sto tysięcy franków! — zawołał z okiem błyszczącem chciwością.
— Ach! Michał Bremont to zdolny człowiek! — rzekł Maurycy.
— Ale noty, o których wspomina testament! — zapytał Verdier.
— Oto jest pierwsza — odpowiedział młodzieniec przedstawiając papier fałszywemu księdzu. Odnosi się ona do Szymony, naturalnej córki Walentyny Dharville... Patrz pan.
Verdier wziął notę i szybko ją przeczytał.
— A to jest druga — dodał Matrycy okazując drugi papier. Ona dotyczy Walentyny Dharville. Jest ona ważna, jednakże nie jest tak interesująca jak tamta, co jasno wykłada myśl Michała Bremont i mnie samego objaśniła i o której wystudiowanie z jak największą uwagę proszę.
Fałszywy ksiądz wziął trzeci papier i przeczytał wyrazy już nam znane:
— Armand Dharville umarł 30 grudnia 1876 roku, idzie o to aby się dowiedzieć, czy jeżeli obie dziewczyny zakończyły życie przed wzmiankowanym rokiem z dniem wyznaczonym do podziału majątku, to majątek pozostałby w rękach V***, któryby ją rozdzielił równo pomiędzy pięciu.
Pobudzić do działania „Łatwe sumienie“ nie spuszczając go z oka.
Murycy wydobył cygarnicę, wyjął cygaro, zapalił, puścił parę kłębów dymu i rzekł:
— To mi się zdaje powinno tłumaczyć bardzo dokładnie temi słowy, zawierającemi roztropne zalecenie: „Pięciu nie powinni działać otwarcie, lecz wynaleźć człowieka rozumnego, zręcznego, bez skrupułów, który za sumę z góry umówioną, zręcznie usunąłby dwoje dzieci. Myśl nie zła, ale przedstawia niebezpieczeństwo.
— Jakie? — zapytał Lartigues.
— Człowiek użyty do tego, będąc najemnikiem obarczonym robotą, którejby nie znał celu, mógłby mieć za wiele inteligencji i szukać, jakie to ważne przyczyny wymagają sprzątnięcia obu dwóch córek Walentyny Dharville.
Raz otwarłszy pole do przypuszczeń, odkryłby prawdę, albo przynajmniej byłby jej bardzo bliskim.
Jak tylkoby ją odkrył, zostałby waszym panem zamiast być narzędziem, wyzyskiwałby was aż do ostateczności i żądałby znacznego udziału w spadku.
— Jakiż sposób aby nie ustąpić, jeśli łaska?
— W razie odmowy onby was oskarżył, albo raczej uwiadomił by, za pieniądze, rodzinę Armanda Dharville i wasze piękne marzenia o spadku rozwiałyby się z dymem.
Otóż ja wam zaproponuję jedną rzecz...
Dla zawładnięcia tajemnicą, sprzątnąłem dwie osoby, co jest dostatecznem zapewnieniem, że was nie zdradzę; oddałem się wam, gdybym teraz chciał sprzedać to co wiem o Walentynie Dharville, dosyć byłoby jednego słowa, aby mnie wysłać na rusztowanie a mnie się zdaje, że ja tej podróży nigdy nie będę odbywał.
Nie trzeba dodawać, że moje sumienie jest łatwe, i że to co postanowię, wykonywam pewną ręką.
Towarzystwu „Pięciu“ brakuje jednego członka gdyż ja Jonathana Wild wyprawiłem na lepszy świat.
Perspektywa podzielenia się z wami miljonami nieboszczyka Dharville‘a, uśmiecha mi się nieskończenie i urzeczywistniłaby moje desideratum, gdyż zawsze żywiłem nadzieję, iż żyć będę i umrę w skórze milionera.
Ja mogę być człowiekiem żądanym przez Michała Bremont i będę nim pod warunkiem, że zostanę zastępcą nieżyjącego w towarzystwie Pięciu, któremu, pozwólcie, że zapewnię, bez głupiej próżności i nierozsądnej dumy, iż współpracownictwo moje nie będzie bezużytecznem.
Skończyłem.
Czekam.
Lartigues nie mógł się wstrzymać od coraz większego podziwu tej natury wyjątkowo przewrotnej, której zuchwalstwo i zimna krew wydały mu się wzniosłem! Uśmiechnął się.
— Śmiały pan jesteś! — rzekł Verdier.
— Przebóg! — odparł Maurycy.
— Śmiałość dokonywa rzeczy niemożliwych, albo raczej usuwa....
— Jesteś pan bardzo młody.
— Czy pan przypadkiem znajdujesz, że moja zbyteczna młodość przeszkadza mi rozumować i działać? Mnie nic nie zadziwia, nic nie niepokoi. Mam duszę z bronzu w stalowem ciele; używanie nie pozbawia mnie rozumu i pozostawia mnie zawsze panem mojej myśli i mowy.
— Proponujesz nam pan wspólne zajęcie się z nami w poszukiwaniu dwojga dzieci Walentyny Dharville.
— Tak jest.
— I podjąłbyś się sam sprawić, że spadek możnaby odebrać.
— Przez usunięcie spadkobierczyń.... — dodał Maurycy.
— Jestem gotów....
Lartigues i Verdier zamienili spojrzenia.
Spokojna i otwarta twarz, nader łagodne spojrzenie, głos bardzo pewny tego zaledwie dwudziestoczteroletniego młodzieńca, mówiącego o zamordowaniu dwóch dziewcząt, jak gdyby o jakiej przyjemnej wycieczce, nabawiała księdza Meryss lekkiego dreszczu.
— Czy Pan masz kochanki?
— Jak w obecnej chwili to tylko jedną.
— Czy ci idzie o nią?
— Ładna jest i zakochana we mnie, lecz jeżeliby była potrzeba tobym ją poświęcił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.