Przejdź do zawartości

Tajemnica Tytana/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Posłaniec Opatrzności.

W izbie było prawie zupełnie ciemno. Piotr Landry myślał z początku, że ma przed sobą agenta policyjnego, mającego rozkaz aresztowania go, i zadrżał cały, lecz spojrzawszy nań powtórnie, przekonał się odrazu, że się pomylił.
Agent policyjny nie miałby ani tej dobrej miny, ani obejścia się tak eleganckiego, a mianowicie tej grzeczności jaką okazywał nieznajomy, który ukłoniwszy się, zatrzymał kapelusz w ręku.
— Nie wiem czy się nie mylę — powiedział nieznajomy — i myślę, że pan będzie tyle łaskaw, objaśnić mnie w tym względzie.
— Jestem na pańskie rozkazy — wyszeptał ojciec, Dyonizy.
— Szukam w tym domu kogoś... a ten ktoś nazywa się Piotr Landry.
— To ja panie jestem Piotr Landry...
— Jeżeli tak jest, to proszę pozwól mi pan wejść do siebie, i zechciej mi powiedzieć, czy możesz pomówić zemną natychmiast?...
— I owszem, przyjdzie mi to łatwo...
— Ta rozmowa może być długa...
— Mam czas, nie mam nic do roboty...
Po śpiesznem wymienieniu tych przedwstępnych frazesów, cieśla zdziwiony i zaintrygowany nad wyraz, usunął się dla przepuszczenia gościa i wskazując ręką jedyne krzesło jakie się w izbie znajdowało, dodał:
— Bądź pan łaskaw usiąść...
— A pan? — spytał nieznajomy.
— O! ja postoję sobie!...
— Tego nie zniosę...
— No to usiądę na łóżku!
— Niechże i tak będzie!...
Nieznajomy usiadł, i przez dwie lub trzy sekundy zachował milczenie... Szukał zapewne najodpowiedniejszego sposobu zawiązania rozmowy, a to nie przychodziło mu jakoś łatwo...
— Panie Landry — rzekł nakoniec — krok jaki w tej chwili robię, dziwi pana, rozumiem to dobrze... Zdziwisz się pan jeszcze więcej zaraz; ale zanim przystąpię do przedmiotu bardzo drażliwego, powinienem dać panu najprzód słowo honoru, że do kroku tego popchnęła mnie żywa i głęboka sympatya jaką mam dla pana...
— Budzę w panu sympatyę... ja!?... — zawołał Piotr Landry.
— Współczucie żywe i głębokie... powtarzam panu...
— Któż pana do mnie przysyła?...
— Przypuśćmy, jeżeli pan chcesz, że przysyła mnie... Opatrzność... nie zaprzeczysz pan przecież, iż ona opiekuje sie ludźmi...
— Zapewne, że nie przeczę!... chociaż do dziś dnia i do tej godziny, mało mi dawała dowodów swej nademną opieki...
— Wszystko mieć musi swój początek, a moja wizyta będzie tego dowodem. Położenie pana wzrusza mnie do najwyższego stopnia... Piotr Landry przerwał mówiącemu.
— Pozwolisz pan zadać sobie jedno pytanie?...
— I owszem, ile się tylko panu podoba... pośpieszę z odpowiedzią...
— Zkąd mnie pan zna, i zkąd pan wiesz o mojem położeniu...
— To bardzo proste, byłem obecny na posiedzeniu sądu policyi poprawczej dnia 7 grudnia.
— Dzień w którym mnie sądzono! — wyjąkał cieśla i zbladł jeszcze więcej. — A zatem panie — dodał głośno — patrzeć na mnie musisz jak na nędznika!... i gardzisz mną zapewne!...
— Ja pana mam za człowieka bardzo nieszczęśliwego, oto wszystko!... Fizyognomia pańska uderzyła mnie, wydała mi się ona w najwyższym stopniu sympatyczną, i wzruszony byłem głęboko wyrazem rozpaczy i rezygnacyi jaki się w niej malował, postarałem się o informacye o panu, a z tych wypadło, że nie byłeś przestępcą ale ofiarą fatalizmu. Daleki jestem od gardzenia panem; ja cię szanuję, a na dowód tego, podaję ci rękę, i proszę, pozwól mi uścisnąć swoją dłoń...
W piersiach cieśli, serce zabiło silniej; łzy mimowoli rzuciły mu się do oczu, i uścisnął gorąco rękę, którą mu gość podał.
Ten ostatni mówił dalej:
— Jeżeli się nie mylę, nie apelowałeś pan w swojej sprawie?
— Nie mylisz się pan, termin upłynął, i za dwa dni będę już więźniem...
— Prawo jest stanowcze. Przed niem trzeba ugiąć głowę, a w tych okolicznościach podanie się do łaski byłoby bezużyteczne... nie pozostaje panu jak tylko odważnie cierpieć, a wysokie wpływy zdołają karę ukrucić, bądź pan pewny tego... W tem jednak położeniu smutnem, w jakim pan jesteś w tej chwili, może jest jaki sposób przynieść panu ulgę...
— Przynieść mi ulgę — jąkał Piotr Landry — i jakąż by... mój Boże?... jaką?...
— Pan masz córkę?...
— Tak panie...
— Mniej więcej czteroletnią, prawda?...
— Cztery lata i dwa miesiące, panie...
— Kochasz ją pan?...
— Czy ją kocham?... oh! więcej niż życie!... tysiąc razy więcej niż życie...
— Gdzie jest ta droga mała istota?...
— Tutaj...
Gość wziął świecę, która słabem swem światłem rozproszyć nie była w stanie ciemności izdebki, przybliżył się do kołyski i nachylił nad śpiącą Dyonizą.
— Co za śliczne dziecko!... — rzekł po chwili.
Promień dumy ojcowskiej rozjaśnił czoło Piotra Landry, który odpowiedział:
— Podobna jest do matki... Jej matka była piękna jak anioł...
— Ale jakaż ona wątła!.... — mówił nieznajomy — i jak blada jest jej śliczna buzia!.... Te sine podkrążenia pod oczami niepokoją mnie, i te czerwono plamy na policzkach, zdają mi się źle wróżyć...
Twarz cieśli zaniepokoiła się okropnie: wyciągnął złożone ręce do gościa, i wyjąkał błagalnie:
— Oh! nie mów mi pan tego!.. w imię nieba nie mów mi tego!.. Silę się na to aby nie widzieć tych groźnych symptomatów o których pan mówisz!.. Przestrach jaki one we mnie obudzają, z całych sił odpycham od siebie!.. Pomyśl pan, że na tym świecie prócz mojego dziecka nie mam nikogo, i opuszczam je za dwa dni!... Gdybym nie miał jej zastać więcej!... Gdyby umarła podczas mojego oddalenia!.. Oh! mój Boże!... mój Boże.... gdybym jej nie miał zobaczyć nigdy!...
I Piotr Landry ukrywszy twarz w drżących dłoniach, nie mógł wstrzymać się od głośnych łkań i płaczu... Ciężkie łzy z głębi serca płynące dusiły nieszczęśliwego.
— Dla czego tak rozpaczasz, mój przyjacielu, bo pewnie pozwolisz mi tak się nazywać? — spytał się gość — powiedziałem że dziecko jest wątłe, i że charakterystyczne oznaki, znamionują słabą budowę, ale nie powiedziałem nic więcej... Niegdyś zajmowałem się medycyną, mam pewne doświadczenie, i zapewniam cię, że to złe nie jest bez lekarstwa... Dziecko żyć może!...
— Czy pan tak rzeczywiście myślisz? — zawołał ucieszony Piotr Landry.
— Przysięgam ci, że nietylko w to wierzę, ale nawet mam pewność...
— Ah! panie, bądź błogosławiony za to dobre słowo!. — Tylko — kończył nieznajomy — trzeba mieć nad nią opiekę, dużo starań...
— Ha! otóż to!... — jąkał cieśla gorzko rozczarowany — opieka... Starania!... dużo starania!... a któż ją niemi otoczy mój Boże?...
— Co się stanie z tą ukochaną małą podczas twego długiego oddalenia?... — wyrzekł nieznajomy — komu mianowicie myślisz ją powierzyć?...
— Ah! panie, pytanie jakie mi zadajesz, sam sobie dwadzieścia razy stawiałem, i nie mogłem na nie znaleść odpowiedzi!... Nie mam nikogo... nie znam nikogo... nie wiem co się stanie z dzieckiem?... Nieznajomy zrobił gest gwałtowny...
— Czy myślisz ją zostawić opiece miłosierdzia publicznego?... — spytał tonem wymówki.
— Ja nic nie myślę... nic nie przewiduję... Nie jestem zdolny do myślenia.. Mój upadek moralny jest tak wielki, jestem pogrążony w takiej rozpaczy, że w chwili której pukałeś pan do moich drzwi, byłem gotów spełnić, podwójną zbrodnię...
— Zbrodnię!.. pan!... i jaką, wielki Boże?...
— Jaką zbrodnię pan pytasz!... Oto chciałem się rzucić w nurty rzeki razem z moją córką, aby raz skończyć i oszczędzić biednemu dziecku nędzy, wstydu i cierpień tego życia nikczemnego!...
— Nieszczęśliwy!... stałbyś się zabójcą własnego dziecka!...
Piotr Landry zadrżał.
— Ah! — jąkał — może w ostatniej chwili zabrakło by mi odwagi...
— Czy zapomniałeś zupełnie o Opatrzności?...
— Niestety!... nie spodziewałem się nic od niej...
— Widzisz teraz żeś był w błędzie.
— Jakto panie?...

— Bezwątpienia, gdyż oto ja przyszedłem, przysłany przez Opatrzność, i chcę ją zastąpić w obec ciebie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.