Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pod oczami niepokoją mnie, i te czerwono plamy na policzkach, zdają mi się źle wróżyć...
Twarz cieśli zaniepokoiła się okropnie: wyciągnął złożone ręce do gościa, i wyjąkał błagalnie:
— Oh! nie mów mi pan tego!.. w imię nieba nie mów mi tego!.. Silę się na to aby nie widzieć tych groźnych symptomatów o których pan mówisz!.. Przestrach jaki one we mnie obudzają, z całych sił odpycham od siebie!.. Pomyśl pan, że na tym świecie prócz mojego dziecka nie mam nikogo, i opuszczam je za dwa dni!... Gdybym nie miał jej zastać więcej!... Gdyby umarła podczas mojego oddalenia!.. Oh! mój Boże!... mój Boże.... gdybym jej nie miał zobaczyć nigdy!...
I Piotr Landry okrywszy twarz w drżących dłoniach, nie mógł wstrzymać się od głośnych łkań i płaczu... Ciężkie łzy z głębi serca płynące dusiły nieszczęśliwego.
— Dla czego tak rozpaczasz, mój przyjacielu, bo pewnie pozwolisz mi tak się nazywać? — spytał się gość — powiedziałem że dziecko jest wątłe, i że charakterystyczne oznaki, znamionują słabą budowę, ale nie powiedziałem nic więcej... Niegdyś zajmowałem się medycyną, mam pewne doświadczenie, i zapewniam cię, że to złe nie jest bez lekarstwa... Dziecko żyć może!...
— Czy pan tak rzeczywiście myślisz? — zawołał ucieszony Piotr Landry.
— Przysięgam ci, że nietylko w to wierzę, ale nawet mam pewność...
— Ah! panie, bądź błogosławiony za to dobre słowo!.